środa, maja 09, 2018

Na cmentarzu żywych



                                                                      ***

Panowie i panie!... We wszystkim, co tu przed oczyma waszymi rozto­czę, nie ma ani źdźbła blagi“ — tak zwykli zaczynać swe popisy mniej lub więcej słynni magicy. Nie zazdroszczę sławy ma­gikom, a jednak do opowiadania, które tu przytoczę, muszę użyć wstępu, jakim oni zwykli się posługiwać.

Autorem opowiadania tego jest dobry mój znajomy, inżynier Jukes, człowiek obdarzony trzeźwą i wykształconą głową. Niepodobna posądzać go o tworzeniu jakichś urojonych, fantastycznych bajek; żal by mu było na to czasu i trudu, który potrafiłby na pewno korzystniej zużytkować. Zresztą, kto bodaj ze słyszenia zna Indie, ów kraj dziwów i  nieprawdopodobieństw, ten, wysłuchawszy całej tej historii do końca, przyzna, iż ma ona wszelkie cechy prawdziwości.

Zaczynam.

Zajęcia zmusiły mnie do zamieszkania przez kilka miesięcy w na­miocie, wśród niezmie­rzonych równin piasz­czystych, pomiędzy Pakpattan a Mubarakpurem.
Pusta i dziwnie smut­na to kraina; zajęcia jednak wymagały takie­go natężenia i skupienia władz umysłowych, że na czarne myśli i poddawa­nie się złowieszczym pod­szeptom i przeczuciom zu­pełnie nie było czasu. Nigdy zresztą nie byłem skłonny do osłabień u­mysłowych a w najcięż­szych chwilach umiałem zachować równowagę u­mysłową.

Zupełnie innego ro­dzaju niemoc, najzupełniej fizyczna, opanowała mój or­ganizm 23-go grudnia 1894 roku. Wieczorem dnia tego poczułem dreszcze i coś w rodzaju lekkiej febry i go­rączki. Była to właśnie pełnia. Wszystkie psy okolicz­ne wyły przeraźliwie rozmaitymi głosami. Niegodziwe zwierzęta zbierały się w stada, po kilka sztuk, dokoła mojego namiotu i zawodziły takie okropne symfonie, że można było oszaleć z rozdrażnienia. Wycie ich targało nerwy, sprawiając dotkliwy ból fizyczny, przyprawia­jący niemal o utratę przytomności.
Parę dni temu zabiłem najgłośniejszego z tenorów tego stada i kadłub jego kazałem powiesić w odległości 50 metrów od wejścia do namiotu, dla odstraszenia in­nych podobnych mu śpiewaków. Ale reszta urządziła zbiorowy napad. Zgłodniałe psy stoczyły bitwę i—osta­tecznie—pożarły trupa swojego kolegi.
Wydawało mi się obecnie, że po odbytej biesiadzie zawodzą jakiś ohydny hymn dziękczynno-pogrzebowy ze zdwojonym zapałem i energią.
Lekka gorączka, jaka zwykle towarzyszy febrze, rozmaicie oddziaływa na różnych ludzi, stosownie do ich usposobienia i natury.
Co się tyczy mojej osoby, to rozdrażnienie, jakie mnie początkowo ogar­niało, ustąpiło wkrótce miejsca stałej i nieprze­zwyciężonej chęci zgła­dzenia ze świata olbrzymiego, łaciastego doga, który przewodniczył chó­rom zarówno dzielnie i wytrwale jak jego po­przednik.
Dwa razy już strzela­łem do niego, ale—chy­biłem dwukrotnie z przy­czyny drżenia ręki i lek­kiego zawrotu głowy.
Nagle zaś opanowała mnie myśl, że najlepiej będzie dopędzić go kon­no na piaszczystej rów­ninie i zabić dzidą, uży­waną do polowania na dziki.

Rozkazałem więc słu­żącemu osiodłać mojego poneya, Pornika, i przy­prowadzić go po cichutku do bocznych drzwi na­miotu. Gdy służący roz­kaz spełnił, stanąłem o­bok konia, gotów nań skoczyć i spiąć go ostro­gami, jak tylko pies roz­pocznie wyć na nowo. Nawiasem mówiąc,
Pornik wypoczywał już od dwóch dni. Powietrze nocne było ostre i przenikliwe.
Na nogach miałem buty z ostrogami niezwykle ostrymi, które służyły mi tegoż samego dnia rano do do­dawania bodźca szkapie leniwej i ociężałej.

Pornik biegł szybko. W mgnieniu oka zwierzę puściło się wprost przed siebie jak strzała—namiot znikł za nami. Spojeni w jedno ciało, lecieliśmy przez pia­ski pędem wyścigowym.
Za chwilę minęliśmy obmierzłego psa. W szalo­nym pędzie nie zdawałem już sobie sprawy, w jakim celu dosiadłem konia i po co zaopatrzyłem się w dzidę.
Gorączka i podniecenie, spowodowane sza­loną jazdą, pozbawiło ranie reszty przy­tomności. Przypominam sobie tylko, że wy­prężony w strzemionach, potrząsając dzi­dą, pędziłem wprost ku księżycowi, co ogarniał spokojnym, przezroczystym wej­rzeniem moją postać oszalałą... Słyszę głos swój rzucający wyzwania kolczastym krzakom, spotykanym po drodze, które zdawały się urągać mojemu biegowi. Raz, czy dwa straciłem równowagę, zsuwając się na szyję Pornika i wpijając się w niego ostrogami...

Nieszczęsne zwierzę pędziło jak szalone przez piaski, oblane blaskiem księżyca... przez te piaski niezmierzone, które wyda­wały mi się wtedy przestrzenią bez gra­nic...
Dalej—przypominam sobie, że z trudem, poganiając Pornika, wpadłem na olbrzy­mią górę piaszczystą. Ze szczytu jej uj­rzałem rzekę Sutlej, lśniącą niby długa, srebrna wstęga.
Nagle Pornik potknął się, stracił rów­nowagę i... stoczyliśmy się razem z wy­sokiej stromej pochyłości.
Prawdopodobnie musiałem stracić przy­tomność. Gdym ją odzyskał, leżałem w mięk­kim, białym piasku, u stóp wysokiej, stro­mej ściany piaszczystej, której szczyty bla­dy świt niepewnym blaskiem zwolna roz­jaśniać zaczynał.
Bez długich rozmyślań, zrozumiałem sytuację: pędząc rozgorączkowany na oślep, wpadłem do przepaści. Było nią dno głę­bokiego, obszernego zagłębienia, niby kra­teru wulkanicznego, mającego kształt pod­kowy, rozwartej w stronę Sutleju.

Gorączka opuściła mnie zupełnie. Prócz lek­kiego wstrząśnienia, nie odczuwałem żadnych złych następstw mojej nocnej przygody.
Biedny Pornik stał o kilka metrów dalej, wy­cieńczony wprawdzie i zmordowany, ale zdrów
cały. Siodło, zgniecione zupełnie, zsunęło się pod brzuch konia
Za chwilę wszystko doprowadziłem do po­rządku a jednocześnie zacząłem badać miejsco­wość, w której mimowoli się znalazłem.
Jak już poprzednio wspomniałem, był to głęboki krater w kształcie podkowy ze stromymi ścianami z piasku, piętrzącymi się do 35 stóp wysokości. Dno tego krateru stanowiła podłużna płaszczyzna, mająca około 50 metrów długości. W pośrodku płaszczyzny znajdowała się niewielka studnia.

Dokoła krateru, w ścianach na wysokości trzech stóp widniały szeregiem otwory, których liczba dochodziła przypuszczalnie do osiemdzie­sięciu kilku; były one półkuliste, owalne, kwa­dratowe i wielokątne. Każdy z tych otworów był starannie wyłożony drzewem lub trzciną bambusową i miał ponad wejściem daszek drew­niany, opierający się na dwóch również drew­nianych podpórkach.
Nie widać było najmniejszej oznaki życia w tych dziurach; powietrze jednak w pobliżu nich tak było duszne i obrzydliwe, że aż mdło się robiło. Takiego powietrza nawet w brudnych wioskach indyjskich ni­gdy spotkać mi się nie zdarzyło.
Dosiadłszy Pornika, któremu zarówno jak i mnie pilno było oddalić się stąd jak najprędzej, objechałem krater dokoła, chcąc wynaleźć miejsce, przez które możnaby się było wydobyć.
Spiąwszy konia ostrogami, skierowałem go na stro­mą pochyłość piaskowej ściany. Niestety, wszelkie usiłowania wydobycia się w ten forsowny sposób były daremne: wpadłem w pułapkę, zupełnie podobną do tych, w jakie mrówkojad chwyta swą zdobycz.

Za każdem stąpnięciem piasek usuwał się spod nóg i, sypiąc się niżej, uderzał jak drobny śrut, o dre­wniane daszki otworów. Po kilku bezskutecznych pró­bach stoczyliśmy się obaj z Pornikiem na dno krateru. Zwróciłem się tedy ku rzece. W tej stronie, jedynie mogłem szukać wyjścia. 

Na pozór wydobycie się tą drogą nie przedstawiało trudności; piaszczyste wzgórza, co prawda, dochodziły aż do wody, dalej jednak było sporo mielizn i ław piaskowych, przez które przebiegając galopem i skręcając następnie na lewo lub na prawo można było wydostać się z pułapki.
Skierowałem szybko Pornika przez piaski w stro­nę Sutleju, gdy wtem nagle — zadrżałem... Rozległ się slaby odgłos wystrzału z drugiego brzegu rzeki... W tejże chwili kula ze świstem przeleciała tuż obok głowy mojego konia...

Trudno byłoby mylić się co do adresu tego pocisku; widocznie takie było rozporządzenie, żeby strzelać do każdego, ktokolwiek chciałby tędy uciekać... I rzeczywiście w odległości kilkuset metrów na falach rzeki kołysał się statek indyjski, zarzuciwszy tam kotwicę... Mętny obłoczek dymu, jaki się z niego unosił, odznaczając się wyraźnie na tle przezroczystej atmosfery poranku, wskazywał aż nazbyt dokładnie, komu mam zawdzięczać ten miły dowód uwagi i pamięci...

Żaden chyba poważny gentleman angielski nie znajdował się w podobnie głupim położeniu. Zdradziecka ściana piaskowa nie dozwalała wydobyć się z tego haniebnego więzienia, w jakiem się znalazłem zupełnie niespodzianie i niezależnie od własnej woli, a każde zbliżenie ku rzece było najwidoczniej dla stra­ży czuwającej na statku sygnałem bombardowania.

Gniew zaczynał mnie ogarniać nie na żarty; druga jednak kula przypomniała mi, że praktyczniej będzie zachować jeszcze kilka tchnień, bodajby dla studzenia gorącej zupy na talerzu—niż zginąć marnie narażając się na tak oczywiste niebezpieczeństwo; śpiesznie więc cofnąłem się wstecz przez piaski, w głąb krateru, gdzie zgromadziło się już około siedemdziesiąt istot ludzkich, wywabionych z kryjówek hukiem wystrzału...

Znalazłem się wobec całej bandy widzów, pomiędzy którymi było ze czterdziestu mężczyzn, ze trzydzieści kobiet i jedno dziecko kilkoletnie.  Wszyscy byli zupełnie nadzy i na pierwszy rzut oka sprawiali wrażenie gromady wstrętnych, wynędzniałych i pokaleczonych fakirów.

Niepodobna opisać dokładnie niechlujstwa i odpychającego widoku, jaki tłum ten przedstawiał; dreszcz wstrząsnął mną na samą myśl o tym, czym musiało być ich życie w głębi tych nor borsuczych, jakie zamieszkiwali...

Jakkolwiek w naszych czasach autonomia zmniejszyła w znacznej mierze poszanowanie krajowca względem sahiba („pana”—nazwa, nadawana przez indów anglikom), przyzwyczajony jednak byłem do pewnego rodzaju uprzejmości i uległości ze strony niższych od siebie; zbliżając się więc do tłumu tych nędzarzy, najpewniejszy byłem, że osoba moja niemałe na nich sprawi wrażenie.
Nie omyliłem się. Wrażenie było kolosalne; wcale jednak nie takie, jakiego oczekiwałem. Zamiast oznak czci i uszanowania, naga i brudna gromada powitała mnie śmiechem, jakiego na pewno już nigdy w życiu nie usłyszę po raz drugi —Wstrętne te istoty gdakały, skomlały, wyły, gwizdały, jak opętane. Niektórzy aż padali na ziemię w spazmach ohydnej, piekielnej jakiejś radości.
Rozdrażniony do najwyższego stopnia, bez na­mysłu skierowałem konia wprost na bandę i zacząłem tłuc pięściami z całych sił tych, którzy się znajdowali bliżej.
Nędznicy padali pod moimi ciosami jak kręgle. Śmiech zastąpiły wkrótce żałosne jęki i krzyki z prośbą o litość nad nieszczęśliwymi. Ci, których jeszcze nie tknąłem, obejmowali moje kolana, i we wszelkich możliwych obcych językach błagali o darowanie im życia

Wśród wrzawy i zgiełku—w chwili gdy zaczynało mnie ogarniać przykre uczu­cie wstydu, że tak łatwo dałem się unieść zapalczywości, nie starając się zapanować nad złym humorem, usły­szałem nagle za sobą głos jakiś cienki i ostry, który zapiszczał mi nad uchem po angielsku:—Sahib, sahib!... czy sahib mnie nie poznaje?... jestem Gungo Dass, tele­grafista!...


Odwróciłem się szybko w stronę mówiącego. Czte­ry lata temu znałem rzeczywiście człowieka tegoż na­zwiska. Brudny nędzarz jednakże, na którego patrzyłem obecnie, zupełnie go nie przypominał... Tamten, któ­rego znałem, Gunga Dass, był to bramin z Dekanu, wy­delegowany przez zarząd Pendżabu do jednego ze sta­nów Kalsii. Powierzono mu tam drugorzędne biuro telegraficzne. Pamiętałem go wybornie jako jowialnego, brzuchatego urzędnika, odznaczającego się postawą oka­załą i posiadającego szczególną zdolność tworzenia na poczekaniu dowcipnych i złośliwych kalamburów w ję­zyku angielskim, którymi zwykle przeplatał i uroz­maicał rozmowę. Rzadko się zdarza spotkać Inda używa­jącego angielskich kalamburów, zapamiętałem więc wy­jątkowe to uzdolnienie Gunga Dass nierównie lepiej, niż wszelkie jego zasługi służbowe

Człowiek ten zmienił się do niepoznania; brzuch okazały, ta niezawodna cecha wysokiej kasty, zarówno jak i jo­wialny sposób wyrażania się. znikły bez śladu. Miałem przed oczyma zwiędły, su­chy szkielet, nagi, z długimi włosami, pozlepianymi w brudne, potargane kosmy­ki; zapadłe jego oczy podobne były zu­pełnie do oczu sztokfisza.

Gdyby nie szrama na lewym policzku, w kształcie półksiężyca, za którą odpowie­dzialność obciążała cokolwiek moje sumie­nie, niepodobna byłoby go poznać.

Jednakże był to niewątpliwie Gun­go Dass, za co byłem gorąco wdzięczny nie­bu; Gungo Dass, jako krajowiec mówiący po angielsku, zdoła mi przynajmniej wytłumaczyć to wszystko, co mnie tu spoty­ka... Tłum usunął się na pewną odległość, a ja zwróciłem się do nędznej karykatury dawnego Gunga Dass, z rozkazem wskaza­nia mi jakiegokolwiek sposobu wydobycia się z tego przeklętego krateru. Ex-bramin i telegrafista trzymał w ręku świeżo osku­baną wronę i w odpowiedzi na mój roz­kaz, zatoczył zwolna nogą krąg na piasku i zabrał się w milczeniu do rozpalenia w nim ogniska.
Suchy perz, zwiędłe łodygi maku i kruche gałązki, podpalone zwykłą, siarczaną zapałką zajęły się szybko. Widok zapa­łek w rękach Gunga dodał mi nieco otuchy.

Na rozżarzonym ognisku Gungo Dass ulokował odpo­wiednio przygotowaną wronę, po czym zaczął w te słowa:
- Są dwa rodzaje ludzi, sahib, żywi—i umarli... Kto raz umarł—ten już nie żyje.
Wrona, która się piekła na ogniu i kurczyła tak niemiłosiernie, że aż zagrażało jej niebezpieczeń­stwo przeobrażenia się w węgiel—zwróciła na siebie całą uwagę mówcy. Po małej pauzie ciągnął dalej:
- Jeżeli umrzesz wśród swoich, spalą cię na sto­sie. Jeżeli zaś przed spaleniem okaże się, że jeszcze nie umarłeś—wtedy—dostajesz się tutaj...
Zrozumiałem...
Wszystko co najokropniejszego, najdziwaczniej­szego kiedykolwiek słyszałem lub czytałem, zbladło wobec tego, czego dowiedziałem się w tej chwili...

Przed szesnastu laty, wylądowawszy po raz pierw­szy w Bombaju, słyszałem z ust pewnego włóczęgi Armeńczyka o istnieniu „cmentarza żywych,“ gdzie lo­kowano pod strażą krajowców, którzy mieli nieszczę­ście obudzić się z letargu przed spaleniem na stosie. Śmiałem się wówczas serdecznie z tego opowiadania, uważając je za anegdotę, zmyśloną dla rozweselania podróżnych. Teraz przekonałem się naocznie, choć wbrew mojej woli, że opowiadanie to było prawdą.

Gungo Dass zdjął uroczyście wronę z rożna i, również uroczyście, zaczął ją pożerać… Zaspokoiwszy ape­tyt, ciągnął dalej swoje opowiadanie:
- Podczas cholery wloką cię zwykle na stos, zanim zdążysz wyzionąć ducha. Zdarza się niekiedy, że świeże powietrze nad brzegiem rzeki cię orzeźwia. Wtedy—jeżeli jesteś odrobinę tylko żywy—pakują ci w usta i w nos błoto, od czego musisz umrzeć.

Jeżeli jesteś więcej żywy - kładą ci w usta więcej błota. Je­żeli jednak jesteś zanadto żywy, wtedy dają ci spokój i przenoszą cię gdzieindziej... Ja byłem zanadto żywy, więc protestowałem z gniewem i z oburzeniem prze­ciwko niegodziwościom, jakimi usiłowano mię dobić. Prócz tego byłem przecież dumnym braminem, teraz jestem człowiekiem umarłym i muszę się żywić wronami! - spojrzał z goryczą na szkielet ptaka dokładnie z mięsa oczyszczony. Po raz pierwszy od chwili na­szego spotkania zauważyłem w nim silne wzruszenie.

- Wyjęto mnie z całunów śmiertelnych, gdy się przekonano, że jestem zanadto żywy. Później - przez tydzień - dawano mi lekarstwa. Wyzdrowiałem szczę­śliwie Wtedy jednak wysłano mnie do stacji Okara, z człowiekiem, którego obowiązkiem było pilnie mię dozorować. W Okara oczekiwało już na nas, również pod strażą, dwóch ludzi. Razem z nimi posadzono mnie na grzbiecie wielbłąda i odstawiono w nocy w to miejsce nieszczęsne... Pchnięty nagle i gwałtownie stoczyłem się z góry aż na dno tej ohydnej przepaści. W ślad za mną stoczyli się i dwaj moi towarzysze niedoli .. .Od tej chwili żyję tu wciąż już od półtrzecia roku.. Niegdyś byłem dumnym, wzniosłym braminem. Teraz jadam wrony!

- A czy nie ma jakiego sposobu wydobycia się z tej przeklętej dziury? – zapytałem.
- Niestety…nie ma żadnego. Dawniej…wkrótce po dostaniu się w to okropne miejsce, próbowałem wydobyc się na swobodę, zawsze jednak na próżno. Zawsze musiałem uledz – i uznać się za zwyciężonego przez ten piasek ohydny, który osuwa się na głowę, zasypując usta i oczy i odejmując wszelką nadzieję ucieczki.

Zamyśliłem się głęboko. Przecież od strony rzeki droga oswobodzenia się jest otwarta, nie zagrodzona ścianami piasku. Warto spróbować przedrzeć się przez kule. Nie wydaje mi się to zbyt trudnym, szczególnie w nocy. W jednej chwili osnułem plan wydobycia się z niewoli, właściwy jednak naturze ludzkiej instynkt egoizmu nie dozwolił mi podzielić się tym planem z braminem. On jednak odgadł myśl moją tajemną i ku memu głębokiemu zdumieniu, roześmiał się szyderczo i pogardliwie.
- Ta drogą nigdy nie zdołasz się ocalić. Możesz jednak spróbować…Ja próbowałem także…raz tylko…

Uczucie niepojętej grozy i przerażenia owładnęło mną zupełnie. Na wpół obłąkany rzuciłem się rozpaczliwie na niewzruszone ściany piasku…biegałem dokoła krateru jak szalony, bluźniąc i modląc się na przemian.
Po długich i bezowocnych wysiłkach, upadłem wreszcie zrozpaczony, wyczerpany i  bezwładny na ocembrowanie studni...

To bezpłatne widowisko nie zrobiło na tłumie najmniejszego wrażenia. Dwaj czy trzej ludzie, którzy przyszli do studni po wodę, przeszli po moim zziajanym, drgającym ciele, lecz, przyzwyczajeni do takich wybuchów rozpaczy, nie zwracali na mnie uwagi. Gungo Dass, zasypawszy piaskiem żar dogasającego ogniska, podniósł się zwolna i raczył mi wylać na głowę pól naczynia brudnej i śmierdzącej wody. Za tę przysługę gotów byłbym mu na klęczkach podziękować, gdyby uczucia mojej wdzięczności nie schłodził szyderczym i pełnym politowania śmiechem. Śmiech ten oburzał mnie i gniewał. 
Takim samym wstrętnym, dychawicznym śmiechem powitał niegodziwy ex-bramin moje pierwsze próby wdarcia się na piaskową ścianę.

Leżałem wyciągnięty i bezwładny aż do południa. Wreszcie, poczułem głód i podałem to do wiadomości Gunga Dass, którego zacząłem uważać za mojego na­turalnego opiekuna. Jak każdy przyzwoity angielski gentleman, zwracający się do krajowca, bezmyślnym ruchem, wynikającym z przyzwyczajenia, włożyłem rę­kę do kieszeni i wyjąłem z niej kilka sztuk drobnej monety. Zauważywszy jednak bezużyteczność i niewłaściwość tego datku, chciałem pieniądze schować do kieszeni. Gungo Dass jednak odmiennego był zdania.
- Oddaj mi pieniądze wszystkie, jakie tylko masz. W przeciwnym razie zawołam na pomoc i bę­dziesz zabity - powiedział spokojnie, jakby to była rzecz najnaturalniejsza w świecie.

Nie ulega wątpliwości, że pierwszym instynktem prawego anglika było: bronić do upadłego zawartości własnych kieszeni; chwila jednak rozwagi przekonała mię o całej błahości sporu z jedynym człowiekiem, któ­ry był w stanie uczynić moje położenie jako tako znośnym, i którego pomoc przy możliwym kiedykolwiek wydobyciu się z krateru, mogłaby mi się przydać. Od­dałem mu więc wszystkie pieniądze, jakie miałem przy sobie.

Gungo Dass ścisnął monety w zakrzywionych jak szpony drapieżnego ptaka palcach i ukrył je niezwło­cznie w łachmanie, którym miał opasane biodra. W chwi­li gdy rozglądał się dokoła, ażeby się upewnić, że nikt na nas nie patrzy, twarz jego przybrała wyraz praw­dziwie szatański.
— Teraz, rzekł, dam ci co zjeść.

Chociaż niezdolny byłem pojąć jaką przyjemność mogło mu sprawiać posiadanie pieniędzy, nie żałowa­łem jednak wcale, żem je oddał. Byłem najmocniej przekonany, że w razie odmowy z mojej strony czeka­ła mnie śmierć niechybna. Nie można się sprzeciwiać drapieżnym bestiom w ich jaskini, a moi towarzysze niżej może stali od zwierząt pod względem moralnym i umysłowym.

Podczas gdy pochłaniałem specjały ex-bramina składające się z grubego pieroga i czarki mętnej wody ze studni, towarzysze jego nie okazywali najmniejszej ciekawości, co dziwiło mnie bardzo, gdyż we wszystkich osadach indyjskich, jakie dotąd zwiedziłem, spotykałem się z ciekawością natrętną aż do uprzykrzenia. Tutaj wszyscy, nie wyłączając samego Gunga Dass, odnosili się do mnie z lodowatą obojętnością - graniczącą nie­mal z pogardą.

Zadawałem ex-braminowi mnóstwo pytań, doty­czących tego okropnego miejsca, otrzymywałem jednak wymijające odpowiedzi. Zaledwie mogłem z nich wy­wnioskować, że istniało ono już od niepamiętnych cza­sów, co najmniej od wieku; od tego czasu nie słyszano nigdy, żeby komukolwiek udało się stąd wydobyć.

Słuchając tego, musiałem panować nad sobą całą siłą woli, w obawie, żeby przerażenie nie przyprawiło mnie o szaleństwo.
Gungo Dass znajdował piekielną jakąś rozkosz w dręczeniu mnie myślą o niemożliwości wydostania się na wolność. Ze złośliwym zadowoleniem i z sza­tańskim uśmiechem przypatrywał mi się, gdy drżałem ze zgrozy...
Wszelkie usiłowania z mej strony nie mogły go skłonić do powiedzenia mi, kto byli ci „oni“, którzy więzili tylu ludzi w tak okropnej niewoli...

Taki jest rozkaz - odpowiadał - i nie znam nikogo, kto by się ośmielił sprzeciwiać ich rozkazom.
- Niech tylko moi służący zauważą moją nie­obecność, a wtedy, przysięgam, że to miejsce zgładzone będzie z powierzchni ziemi... Nie ominie cię także wtedy mała lekcja grzeczności, jaka ci się ode mnie na­leży, mój przyjacielu...

- Twoi ludzie zostaliby rozerwani na sztuki, zanim zdołaliby się tu zbliżyć. A. zresztą... jesteś już umarły, mój kochany. Nie twoja to wina... niemniej jednak jesteś już umarły i pogrzebany.

Dowiedziałem się, że niekiedy od strony ziemi rzucano do krateru zapasy żywności, o które mieszkańcy toczyli walkę, niby drapieżne zwierzęta.
Gdy który z nich czuł zbliżającą się śmierć, wte­dy krył się w swoją norę i tam umierał. Czasami wy­ciągano rozkładającego się trupa na piasek, niekiedy znów dozwalano mu gnić na miejscu. Zdanie „wyrzucony na piasek“ uderzyło mnie, za­pytałem więc Gunga, czy pozostawianie ciał gnijących na powierzchni ziemi nie wywoływało zarazy.

-  O tym sam się najlepiej przekonasz; będziesz miał niemało czasu do obserwowania.
Na te słowa, ku widocznej jego radości, zadrża­łem znowu. Chcąc pokryć wrażenie grozy, szybko za­dałem nowe pytanie:
A jak wy tu żyjecie z dnia na dzień?...co ro­bicie?—To pytanie wywołało zupełnie taką samą od­powiedź jak i poprzedzające. Widocznie czuł się szczęśliwym... Miał obok siebie „sahiba”, przedstawiciela rasy zwycięskiej, bezbronnego jak dziecię i zdanego zu­pełnie na łaskę swoich towarzyszy krajowców...

Rozmyślnie, z właściwym sobie zuchwalstwem, drę­czył mnie bezustannie. Zwrotką powtarzającą się usta­wicznie w jego rozmowie było, że niema żadnego sposobu wydobycia się z krateru i że pozostanę tu, dopokąd nie umrę i dopokąd nie wyrzucą mnie na piasek...

Przypuszczam, że potępieńcy w piekle, gdy mię­dzy nimi zjawi się jaka nowa dusza, muszą prowadzić rozmowę, podobną do tej, jaką dręczył mnie bezustannie Gungo Dass. Byłem zbyt słaby, ażeby przeciwko temu protestować, lub sprzeczać się z moim katem, tym więcej, że musiałem wciąż natężać i wysilać wszystkie władze umysłowe w walce z obłędnym tumanem niepo­jętej i nieprzezwyciężonej trwogi, który zagrażał co chwila jasności moich myśli...

Ażeby nie utracić nic z blasku promieni słonecz­nych, które w godzinach popołudniowych wpadały ukośnie przez otwór do krateru, mieszkańcy jego uka­zali się w komplecie. Gromadzili się w małe grupy, rozmawiając i nie patrząc wcale na mnie.
Około godziny czwartej (o ile mogłem zdać so­bie z czasu sprawę) Gungo Dass podniósł się i zagłębił w swojej norze, skąd wylazł za chwilę z żywą wroną w ręku. Nieszczęśliwy ptak przedstawiał widok roz­paczliwy i godny pożałowania, nie zdawał się jednak obawiać swojego pana.

Gungo Dass doszedł ostrożnie do wybrzeża rzeki, potem, przestępując z kępy na kępę dostał się na kwa­terę ścisłego piasku, na odległość strzału od statku. Załoga jednakże nie zwracała na to najmniejszej uwa­gi. Gdy się zatrzymał z wprawą godną podziwu w je­dnej chwili przygwoździł ptaka na grzbiecie, z rozpostartymi skrzydłami... 


Wrona krzyczała i machała nogami. Po upływie kilku sekund wrzask jej zwrócił uwagę stada dzikich wron, żerujących na ławicy piasku, w odległości kilkuset metrów dalej, operowały one tam coś bardzo podejrzanego, co dziwnie przypominało trupa...

Pół tuzina ptaków zerwało się, pragnąc zbadać przyczynę wrzawy i skorzystać, jak się następnie okazało z bezbronności przygwożdżonego do piasku pta­ka  Gungo, przyczajony na pobliskiej kępie, dał mi znak milczenia. Za chwilę, zanim zdążyłem się zorientować jak się to stało, już jedna wrona, która przyleciała szarpać bezbronnego ptaka, zaplątała się w je­go szponach! Wydobyta z nich szybko, została w mig przygwożdżona do piasku obok swojej towarzyszki nie­doli ogłuszając wraz z nią powietrze przeraźliwym wrzaskiem. Ciekawość, jak się zdaje była dla reszty stada zbyt silną,
zaledwie zdążyliśmy się przyczaić, już dwie inne ofiary szamotały się w szponach wabików. W ten sposób polowanie - jeżeli godzi się to nazwać polowaniem - ciągnęło się jeszcze czas jakiś. Wreszcie, gdy już siedem wron było zła­panych, pięciu z nich Gungo ukręcił kark na miejscu, dwie zaś zachował przy życiu do na­stępnego polowania. Byłem zdumiony tą zupełnie nową dla mnie metodą zaopatrywania się w żywność i szczerze powinszowałem ex-braminowi jego talentu. 

- To nic nadzwyczajnego, odparł - jutro ty będziesz robił to samo dla mnie i dla siebie, jesteś mocniejszy ode mnie.
Oburzył mnie ton wyższości, jakim to było powiedziane.

- A za cóż ja tobie, stary bandyto, oddałem moje pieniądze?..

- Bardzo pięknie. Może jeszcze nie jutro, ani pojutrze, ani nawet za tydzień. W każdym razie jednak nie ominie cię to kiedyś i przez długi szereg lat będziesz łowił i zajadał wrony, dziękując twojemu Bogu za to, że będziesz miał wrony do łapania i do jedzenia.

Chętnie byłbym go zadusił za te słowa, uważałem jednak, że w danych warunkach lepiej będzie zdobyć się na cierpliwość. W godzinę potem zajadałem jedną z wron i, zgodnie ze słowami Gunga, dziękowałem Bo­gu za to,  że miałem wrony do jedzenia.

Dopóki żyć będę, nie zapomnę nigdy tej uczty wieczornej. Wszyscy mieszkańcy krateru zasiedli na piasku dokoła ognisk z suchego sitowia. Większa część obecnych; nieszczęsny rzucał się, wyjąc, na straszną ścianę wspinał się, szamotał, dopóki krwią zbroczony nie osunął się bezwładnie na dno krateru. Nikt z po­zostałych nie obejrzał się nawet w jego stronę. Byłem świadkiem czterech takich wybuchów w ciągu jednego wieczora.

Gungo rozważał moje położenie jak człowiek pra­ktyczny. Podczas gdyśmy się posilali, zaproponował mi ugodę. Za cenę wszystkich pieniędzy, jakie mu oddałem, obiecywał ‘pracować’ dla mnie na następu­jących warunkach: ponieważ 9 rupij i 8 annas, jakie mu dałem, wystarczyłyby mi na życie—licząc po 3 annas dziennie - na 49 dni, czyli na siedem tygodni, on więc zgadzał się wspaniałomyślnie dostarczać na moje potrzeby żywności w przeciągu takiegoż czasu, po którego upływie będę już musiał myśleć sam o so­bie.

Nadto za cenę bardzo umiarkowaną, a mianowi­cie za cenę moich butów, nie tylko pozwalał mi się osiedlić w jamie sąsiadującej z jego norą, ale nawet zobowiązywał się dostarczyć mi na posłanie wiązkę suchej trawy.

- Doskonale. Na pierwszy warunek chętnie przy­staję, co zaś dotyczy drugiego, odmawiam stanowczo. Butów moich ci nie oddam i zajmę norę, jaka mi się spodoba. Gdyby zaś przyszła ci ochota zabrać mi przemocą czy podstępem, uprzedzam, że cię zabiję jak psa!

Zwrot był śmiały i wywołał skutek pożądany, Gungo Dass zmienił momentalnie ton i wyparł się stanowczo zamiaru zabrania mi butów. Nie zadawałem sobie pytania, czy mam prawo godzić się na życie człowieka, równie jak i ja nieszczęśliwego, czułem tylko, że jedynie od własnej mojej siły i czujności zależeć będzie odtąd moje życie.
Obecnie – myślałem – jestem silny, mogę przemóc sześciu z tych nędzarzy. Co jednak będzie później?
Dla własnego ocalenia powinienem przede wszystkim zachować siły i zdrowie z do chwili oswobodzenia, jeżeli chwila ta zdarzy się kiedykolwiek.

Wzmocniony tym postanowieniem, pokrzepiłem się resztką wrony pieczonej i oświadczyłem ex-braminowi, że będę  wymagającym panem i że najmniejsze uchybienie  z  jego strony wywoła karę, jedyną, jaką zdatny je­stem wymierzyć, to jest śmierć niezwłoczną i gwałtowną.

Po chwili udałem się na spoczynek. Gungo Dass dał mi podwójną wiązkę suchego perzu, który wcisną­łem w pierwszy otwór na prawo, w sąsiedztwie nory Gunga. Następnie wsunąłem się sam w jamę. Nora, lekko pochylona i ocembrowana drzewem, zagłębiała się w piasek na dziewięć stóp. Z otworu jej, wycho­dzącego na rzekę, mogłem wzrokiem śledzić bieg Sutleju, osrebrzonego lśniącym blaskiem księżyca.
Nie zapomnę nigdy okropności tej nocy.

Nora moja, niewiele szersza od trumny, miała ściany brudne i zatłuszczone, skutkiem ustawicznego stykania się z niezliczonymi nagimi ciałami biedaków, którzy sypiali w niej przede mną. O śnie trudno było i marzyć. Noc tymczasem zalewała krater coraz gę­ściejszym tumanem ciemności. Tonąc w niej oczyma, doznawałem złudzenia, że całe wnętrze krateru zapeł­nia się zwolna coraz gęściejszym tłumem złośliwych demonów, występujących z ławic piasku po to, ażeby szydzić z męczarni nędzarzy, skazanych na długie i po­wolne konanie...

Chociaż nie odznaczałem się nigdy zbyt wybujałą wyobraźnią, jednak podczas tej okropnej nocy nerwo­we przerażenie owładnęło mną zupełnie. Drżałem jak słaba kobieta. Nie trwało to jednak długo. Po chwi­li byłem już zdolny z zupełnym spokojem rozważać i ob­myślać sposoby oswobodzenia.
Wydobycie się przez wał piasku było niemożliwe, kto wie jednak, czy przy niepewnym blasku księżyca nie udałoby się przedrzeć szczęśliwie przez kule. Dla wydobycia się z tego wstrętnego miejsca gotów byłem narazić się na największe niebezpieczeństwo.

Po cichutku wylazłem z nory i przyczołgawszy się ukradkiem do wybrzeża rzeki, ujrzałem z radością, że piekielnego statku już niema. Kilkadziesiąt kroków tylko pozostawało jeszcze do przebycia... a dalej... ocalenie!.. Przejść w bród rzekę, albo ją przepłynąć i wydostać się na ziemię—oto całe zadanie. Bez na­mysłu przebyłem szybko trawą zarosłe kępy, gdzie Gungo łowił wrony, i pobiegłem ku piaszczystej rów­ninie, ciągnącej się szeroką ławą aż do rzeki. 

Pierw­szy jednak krok na białej piaskowej smudze dał mi poznać całą zwodniczość nadziei, jaką się łudziłem przed chwilą. Tędy nie było możności wydobycia się z krateru. Stawiając nogę na piasku, poczułem nieopi­saną trwogę. Piasek był miękki, zdradziecki, jak trzę­sawisko... chciał mnie żywcem pochłonąć w swej bez­dennej... nienasyconej paszczy. Noga moja zapadła się i pogrążyła po kolano. W mlecznym oświetleniu księ­życa cała ta zdradziecka powierzchnia piaszczysta zda­wała się tańczyć w jakiejś demonicznej radości, szy­dząc z mojego zawodu.

Z trudnością zdołałem się wydobyć z tej okrop­nej zasadzki. Zimny pot oblewał mi czoło, gdy na pół omdlały z wysiłku i trwogi, zdołałem przedostać się z powrotem przez kępy w miejsce bezpieczne. Zroz­paczony padłem twarzą na piasek. Jedyna droga oswo­bodzenia była zamknięta na zawsze!..
Jak długo leżałem, nie mam pojęcia; zbudził mię szyderczy głos Gunga, skrzeczący piskliwie nad uchem:
- Radziłbym ci, sahib, wrócić już do domu. Nie zdrowo spać tutaj. Zresztą, gdy statek powróci, mogła­by cię spotkać nieprzyjemność. Kule nie żartują...
Pochylił się nade mną przy blasku niepewnym zo­rzy, chichocząc i urągając mojej rozpaczy.

Miałem szczerą chęć schwycić niegodziwca za kark i rzucić go w otchłań ruchomych piasków; zapa­nowałem jednak nad gniewem i oburzeniem. Nic nie mówiąc, wstałem i udałem się za nim do naszych ohyd­nych, kryjówek.

Nagle zaświtała w mojej głowie myśl, pod wra­żeniem której zapytałem:
- Gungo Dass, po cóż ten statek stoi tam za dnia na straży, jeżeli i bez tego niema żadnego sposobu wydobycia się z krateru?...
Gungo zachichotał.
- Statek jest potrzebny, trzymają go tu tylko we dnie, dlatego że... jest jeden sposób. Mam jednak błogą nadzieję, że długo jeszcze cieszyć się będziemy twoim towarzystwem. To miejsce wydaje się nawet dość przyjemnym, po przebyciu w nim kilku lat i karmieniu się przez czas dłuższy pieczonymi wronami.

Nie opierając się dłużej, chwiejnym krokiem wró­ciłem do brudnej nory i zasnąłem. Nad ranem obudził mnie jęk ostry i rozdzierający. Kto głos taki usłyszy raz w życiu, ten nigdy już nie zapomni jego brzmienia. Z trudnością wydobyłem się z nory i ujrzałem Pornika, mojego biednego, starego Pornika zakrwawionego, roz­ciągniętego bez życia na piasku. W jaki sposób go zabili, odgadnąć nie mogę.

Ujrzawszy mnie, Gungo oznajmił mi najspokojniej w świecie, że pieczony koń jest więcej wart niż pieczo­na wrona.

Stanowimy tu wszyscy rzeczpospolitą, w któ­rej własność jednego jest własnością wszystkich. Wol­no panu wziąć przypadającą nań część mięsa, na równi z innymi.

Nie próbowałem nawet protestować; usiadłem opo­dal, topiąc wzrok błędny w widoku ohydnym, jaki miałem przed oczyma. Pornik został poćwiartowany na sztuki. Kobiety i mężczyźni ciągnęli krwawe jego szcząt­ki w różne strony i przygotowali się do rannego po­siłku. Gungo przyrządzał jedzenie dla mnie, a równo­cześnie szydził z mego bólu w sposób tak obelżywy, że aż musiałem mu zagrozić, że jeżeli raz jeszcze zwró­ci się do mnie z jakąkolwiek uwagą, uduszę go na miejscu. Zamilkł... ale wkrótce milczenie jego stało się dla mnie tak nieznośnym, że rozkazałem mu znów
mówić.
- Będziesz żył tutaj, dokąd nie umrzesz, tak, jak
umarł inny sahib—rzekł chłodno.
- Jaki inny sahib?!.... odpowiadaj!

- On jest tam - odparł, wskazując ciemny otwór nory w niewielkiej odległości na lewo. — Możesz sam zobaczyć. Umarł w swej norze, tak samo, jak ty umrzesz, jak umrę ja, jak umrą wszyscy ci mężczyzn, wszystkie te kobiety i to dziecko...
- Na miłość Boską, powiedz, co wiesz o nim! kto
to był? kiedy tu się dostał? kiedy umarł?
Ten okrzyk był słabością z mej strony; Gungo mrugnął tylko złośliwie i odparł przebiegle.

- Nie powiem nic, dopóki mi czego nie dasz.
Przypomniałem sobie wtedy, gdzie się znajduję i uderzyłem Gunga pięścią między oczy na pół go ogłu­szając. Potoczył się na piasek, lecz wnet z płaczem i ze służalczą uległością, usiłując całować moje nogi, zaprowadził mnie do otworu nory, wskazanego po­przednio.

- Mów wszystko! - krzyknąłem.
- Ja nie wiem nic a nic o tym gentlemanie!...
Wasz Bóg niech będzie świadkiem, że mówię prawdę! Był tu półtora roku. I jemu, tak samo jak tobie, sahib pilno było stąd się wydobyć... Dosięgła go kula ze statku... Robiliśmy wszystko, ażeby go od tego uchro­nić i uratować... Dostał kulą tutaj...—Gungo Dass po­łożył rękę na swoim zapadniętym wklęsłym brzuchu i zgarbił się aż do ziemi...
Dobrze—a potem co?!... mów dalej!...
A potem... potem, sahib - przenieśliśmy go do i jego domu, daliśmy mu wody i przykładaliśmy mokrą bieliznę do rany. Leżał tak, dopóki nie wyzionął du­cha. Wzywam Wisznu na świadka— zawył — że zrobi­łem wszystko dla niego. Wszystko, co tylko było możebne!
Rzucił się na ziemię, obejmował i całował moje stopy. Pomimo to jednakże miałem niejakie wątpliwo­ści co do miłosierdzia Gunga.
- Pewny jestem, że ukradłeś mu wszystko, co
posiadał!
- Sahib!. Czyżbym potrafił!.. Nie tknąłem ani jednego przedmiotu z należących do niego rzeczy!.. O Sa­hib!.. co sahib chce zrobić?!..

Schwyciłem go za kark i ciągnąłem ku opuszczo­nej norze, myśląc o nieopisanej nędzy mojego nieszczę­snego towarzysza niedoli, o jego przedśmiertnych mę­czarniach, o jego śmierci podobnej do śmierci szczura, zdychającego w brudnej norze. Gungo wył przeraźli­wie, inni mieszkańcy krateru, ociężali po obfitej uczcie mięsnej, spoglądali na nas obojętnie!..
 
- Właź w norę—krzyknąłem — i wyciągnij go...
Gungo jęczał piskliwie:

- Ależ ja jestem braminem, sahib... Na duszę
twoją... na duszę twojego ojca, nie każ mi tego robić...

- Wejdziesz! - krzyknąłem i chwytając go za ra­miona, wpakowałem głowę jego w otwór. Uderzeniem nogi wepchnąłem w norę resztę jego korpusu, po czym usiadłem na piasku i ukryłem twarz w dłoniach...

Po upływie kilku minut usłyszałem dziwny szmer. Tajemniczy jakiś przedmiot trzeszczał, wleczony po pia­sku. Następnie usłyszałem głos bramina, wymawiają­cego chrapliwym i piskliwym szeptem jakieś dziwne, niewyraźne słowa, przerywane jękami i łkaniem. Wre­szcie coś ciężkiego upadło w pobliżu mnie. Odjąłem ręce od twarzy i spojrzałem: Piasek przemienił po­wierzonego sobie trupa w żółto brunatną mumię...







Dalszy ciąg nastąpi.

(zostanie dopisany na tej stronie)