niedziela, lipca 01, 2018

Tropami Kiplinga

Zdarzyło  mi  się  tydzień  temu  przeczytać kilka  zdań,  bardzo  pięknych,  wywołanych wieścią  o  śmierci  pisarza  i  nie  mam  już  odwagi na  banał  „feljetonu  okolicznościowego".  A  przecież  wiadomość  była  z  gatunku  tych,  które  zdolne  są  —  każdemu  —  w  sposób  niegłośny, ale  w swej  kameralności  tembardziej  przejmujący  — doskrobać  się  poprzez  nalot  i  muł  codzienno- życiowych  zafałszowań  do  pokładów  najbardziej  intymnych  i  osobistych  —  choćby  na chwilę,

Nie  wiem  jaki  smak  miało  czytanie  Kiplinga w tłoczonej  oprawie  z  ozdobnym  exlibrisem.  Ale znam  i  pamiętam  dobrze  postrzępione,  zatłuszczone  kartki  książek  zdobywanych  przez  długie wystawanie  w  ogonku,  w  mrocznych  pokoikach blbljoteki  miejskiej  prowincjonalnego  miasteczka.  

Uczniowie  bezstylowej  szkoły  —  wysysa­liśmy  perwersyjny  wdzięk  tradycji  ze  „Stalky i  Sp.";  spodełba  patrzący  czempioni  pełnego emocyj,  ale  bardzo  nieoficjalnego  sportu...  zwiedzanie  kolejno  wszystkich  w  mieście  sadów owocowych  —  zastygaliśmy  na  długie  minuty nad  niezrozumiałem  Tabu:  prywatną  drogą  z tabliczką  „nie  wolno";  pupile  dość  nieokreślo­nego  (jak  to  po  wojnie)  „ciała"  pedagogicznego—  daremnie  próbowaliśmy  przeniknąć  do  dna nieuchwytną  rytmikę  pewnego  wypadku  w  kasynie  Białych  Huzarów  w  Peshawar,  oraz  przedziwną  intonację  piosenki,  śpiewanej  przez  małego  Mildreda,  najmłodszego  oficera  tego  pułku.

To było  bardzo  dawno.  A  kiedy  usiłuję  nazwać  motywy,  których  przejawem  było  to  nie­przytomne,  ani  warunkami,  ani  gustami  środo­wiska  nieusprawiedliwione  zaczytywanie  się  w  Kiplingu,  i  nazwać  tęsknoty,  które  budziło  i  rozpałało  —  pierwszy  raz,  a  na  zawsze  —  dorozumiewam  się:  WOLA  KULTURY,  to  właśnie.

Spyta  kto:  a  wielka  literatura  narodowa?  Moi drodzy, poznawana  z  bryków  „stąd  dotąd", żadna  nie  jest  wielka.  Zresztą...  cóż  mają  wiersze  o Urszulce  do zafasowanych  malinówek? Albo  analiza  ideowa  Wielkiej  Improwizacji  do odpisywanych  pośpiesznie  i  skrycie  —-  uzupeł­nień  innego  arcydzieła?  

Nie  należy  zapominać: jako  pokolenie [autor artykułu ur. się w r. 1910 - Ar.] byliśmy  swego  rodzaju  fenomenem  pedagogicznym,  kołysały  nas  najdziwniejsze  lata.  I  wciąż  jeszcze  wiało  Wschodem: dysproporcje,  kontrastowy  światłocień  wielkiej frazeologji  i  koszlawej  codzienności.  A  tu  oto krążyły  historyjki,  które  powściągliwie  dowcipny  pan  z  Bombaju  pisywał  do  gazet,  i  z  tych historyjek,  o  ledwie,  domacywanym  przez  nienawykłe  mózgi  sensie,  wyrastała  fascynująca wizja  obowiązku  i  prawa  Białego  Człowieka, nie  tego  z  głupawo  miłych  powieści  awanturniczych,  ale  inna,  dziwna  i  trudna  jak  brzmienie tego  obcego  słowa  —  gentleman.  

Czy  literatura wychowuje?  —  Myślę,  że  tych  kilka  różnie tłumaczonych  książek  miało  większe  pedago­giczne  znaczenie,  niż  wszystkie  razem  wzięte okólniki,  wydane  od  „zaistnienia"  szkoły  polskiej  do  r.  1926  włącznie.

To  było  dawno.  Powoli  dorastało  się,  kształtował  się  puch  pod  nosem,  kształtował  się smak.  Wtedy  dopiero  po  raz  drugi  i  w  całej pełni:  Rikki-tikki-tawi,  krasnooki  ichneumon, i Nag, śpiew  fok  i  niezapomniana  sprawa  szczeciny  świńskiej,  która  miała  uszczęśliwić  Indyjskie  Cesarstwo...  Wtedy  dopiero  pierwsze  rozkosze  literackie,  np.  z  „Co  innego  jest  słyszeć, a  co  innego  wiedzieć  napewno".

  Drogowskazy natomiast  moralne  zagęszczały  się,  zaczynały się  krzyżować  i  plątać,  bardziej  fascynujące światło  rozpalił  inny  już  wielki  latarnik Conrad.  Było  Wilno  —  jeszcze  Alma  Mater, a - nie  dzisiejsze —-  U.  S.  B.  Cienie  Bandy,  łabędzie śpiewy  w  traktirze  „Pod  Dwunastką"  (pomyśleć —  prawie  Chesterton),  cienie  principiów,  jakieś frencze donaszane —a  ciągle  brak  STYLU,  brak przez  zdolnych  ludzi  z  fantazją  dorywczo  łatany.  Czwartki,  Żywa  Gazetka,  S.  T.  O.  Skąd  pseudonimy?  —  Z Kiplinga.  O  czem  wiersze? O  Kaa,  Cat'ie,  o  butach.  
Skąd  metafory  i  ryt­mika?  —-  Stamtąd,  stamtąd,  stamtąd!  
A  latem kolega  „akademik  z  wszechnicy  Batorego" (autentyczne)  jechał  do  Nowicz  (Legaciszek)  i kiedy  chciał  żyć  towarzysko,  być  elegancki (esprit,  finesse...),  co  wymyślił,  obgryzając paznokcie?  —  „Miła  jesteś  żabko  moja,  szkoda, że  intelekt  nie  dorównuje  karnacji"...  Śpiewano też  o  pawjanach.

I to  było dawno.  Znormalizowana  szkoła produkuje  znormalizowanych  studentów.  Tradycja  uniwersytecka  nie  wytworzyła  się,  styl nie  utrzymał  się,  ani  tamten,  ani  żaden  nowy, szczególny.  —  Ot,  jak  w  wagonie  „sport-dancing".  Standaryzowane.  Żyzna  rola,  dobry  ­materiał  pod  ministerstwo  propagandy,  które  tuszyć  należy,  że  i  t.  d.  Ale  gdyby  uważano  przypadkiem,  że  trzeba  nam  trochę  ludzi  tamtego pokroju,  trochę  Dravotów  („O  człowieku,  który 
chciał  być  królem"),  Holdenów  („Bez  błogosławieństwa  bożego"),  czy  Mildredów  („Człowiek, który  był", bywszyj),  którzy  wielką  rzecz  umieli  robić  dziwnie  pięknie,  to  myślę,  że  należałoby  (—  ale  bardzo,  bardzo  delikatnie!—  pamiętając  ze  „Stalky  i  Sp."  o  gadatliwym  panu  z flagą  w  ręce...)  należałoby,  powiadam  „zadbać", by  przynajmniej  książek  —  pożywki  dla  kiplingowskiego  szaleństwa,  w  bibljotekach  szkolnych nie  zabrakło.

                                                                ***
Właśnie  do  tego  doszedłszy  zdecydowałem się  na  „wgląd".  —  Jak  to  się  dziś  sprawy  mają z  Kiplingowemi  książkami?  Pytałem  tu  i  ówdzie,  po  bibljotekach.  Zapotrzebowanie,  owszem, należyte.  Egzemplarzy  raczej  za  mało,  niż  za wiele.  Nie  wszystko  też  można  dostać,  ale „Dżungla"  naogół  reprezentowana.  Tylko  że... cóż  to  za  „Dżungla"  u  djaska?!  
Gdziekolwiek okazano  mi  egzemplarz,  wszędzie  to  samo— drewniany,  oschły  język,  wierszy,  niezapomnianych  wierszy  kiplingowskich  rozpoznać  nie można!  —  „Bibljoteka  Laureatów  Nobla"  tłumacz  —  Józef  Birkenmajer.  Całe  Wilno  pełne tego  Birkenmajera.

Jeszcze  raz  niech  mi  wolno  będzie  wrócić  do wspomnień.  — Bardzo  nie  lubiłem  wierszy!  Ani Konopnicka,  ani  Słoński  („z  dwóch  wrogich  sobie  szańców  patrzymy  śmierci  w  twarz...”), ani żadna  inna  „Reduta  Ordona"  nie  zdołały  nic  na to.  Dopiero  stary,  poczciwy  Walter  Scott  i  Kipling  bodaj  że  jednocześnie...  Wybuchło.  Owóż z  tamtych  czasów  dochowały  mi  się  moje  pierwsze  prywatno - poetyckie  wypisy:  zżółkła  kartka  „rachunkowego"  papieru  drobno  zapisana cytatami. 

Teraz  więc  z  tą  kartką  w  ręce  ruszyłem  na  poszukiwanie  „mojego",  niezapomnianego  przekładu.  
Mówiono  mi:  czegóż  pan  chce? Istotnie,  przekład  Mirandoli  jest  kiepski,  ale  już Mianowskiego  wcale,  wcale,  a  Birkenmajera  do- sko-na-ły!  

A  jednak  odnalazłem  wkońcu  swoje.
Jest  to  przekład  Józefa  Czekalskiego;  czy  miałem  rację,  za  nim  goniąc,  proszę  ocenić  z  tych paru  zestawień.

 
Teodor Mianowski (Wydane z rysunkami Wł.Witwickiego. Ciekawym,  czy  dziś  znalazłby  się taki  zuch,  ktoby  się  odważył  „ilustrować"  postacie,  żyjące  wyobraźnią  dwuch  pokoleń...?)  tłumaczy  „Pieśń  młodego  strzelca"  tak:

Zdradnie  błoniem  się  przesuwa  Mrok  co  czyha. Mrok  co czuwa 
Szmer  to  wzbiera,  to  gdzieś  zgaśnie  w  cichych tchach
To  w  upiorny  jęk  uderzy,  aż  ci  wszystek  włos się zjeży
Ach  to  strach,  myśliwcze  młody,  to  jest  strach!

Na  kolana  i  z  świszczącej  rzuć  cięciwy  pocisk tnący
Dzidą  gąszcze  siecz,  co  toną  w  mroku  rdzach 
Lecz  patrz!  ręku  ci  omdlewa,  a  twe  lico  krew zalewa
Ach  to  strach,  myśliwcze  młody,  to  jest  strach!

Spróbujcie  te czicziczi  przeczytać  głośno  i  zobaczymy  czyje  lico  krew  zalewa! 

Tymczasem J.  Czekalski  tłumaczy  to  w  ten  sposób:

Zwolna,  zwolna,  przez  polany  cień  się  skrada podejrzany
Stąd  i  zowąd  szept  się  wznosi,  słychać  jęk...
Pot  się  kropli  na  twem  czole,  głos  się  wzmaga w  górze,  w  dole... 
To  jest  lęk,  myśliwcze  mały,  to  jest  lęk! 

Nuże,  klęknij  i  z  cięciwy  w  gąszcze  pocisk  rzuć straszliwy!
Z  mrocznej  pustki  odpowiada  groźny  szczęk... 
Czemuż  ręka  twa  omdlała,  z  twarzy  krew  ci zbiegła  cala?
To  jest  lęk,  myśliwcze  mały,  to .jest  lęk!

Mianowski:
Oto  jest  czworo  nigdy  niesytych,  którym  głód wieczny  dopieka 
Paszcza  Szakala,  gardziel  Sępa,  dłoń(!)  Małpy, oko  Człowieka.

Czekalski:
Tych  oto  czworga  nikt  nie  nasyci,  o  czem  wia­domo  od  wieka 
Paszczy  Dżakali,  Sępa  gardzieli,  łap  małpich i  oczu  człowieka.

A  teraz  Birkenmajer.  —  „Nocny  śpiew  Dżun­gli":
...Pospędzane  już  trzody  do  zamkniętej  za­grody.  — 
teraz  do  dnia  my  hasać  będziemy.
Hejże  nadszedł  czas  luby  naszej  siły  i  chluby! 
Górą  kły  i  pazury  i  szpony 
Hej  słuchajcie  wezwania!  Dobrych  łowów  każ­demu, 
kto  przestrzega  Praw  Dżungli  zielonej!

To  samo  u  Czekalskiego:

Niech  w  chlewach  śpią  trzody,  my  pędzim  w zawody:
Puzurów,  kłów,  szponów  brzmi  sława!
Kto  dzielny  i  zdrowy  —  hej,  dalej  na  łowy!  — 
Lecz  pomnij  byś  Puszczy  czcił  Prawa!

Widać  z  tego,  że  my,  kilkanaście  lat  temu byliśmy  wyraźnie  uprzywilejowani,  w  stosunku 
do  dzisiejszych  czytelników  „Księgi  Dżungli"!

A  pieśń  wilków  z  Seeone  u  Birkenmajera!: 
Gdy  świt  błysnął  na  niebie,  Sambhur  beczeć zaczyna
Najpierw  raz  —  potem  drugi  i  trzeci!
I  wnet  wilk  się  przekrada  —  i  wnet  wilk  się przekrada.
By  wieść  zanieść radosną  do  drużyny, do stada— 
A  my  tropim  i  węszym  i  głosimy  na  śladach— 
Najpierw  raz  —  potem  drugi  i  trzeci!

Co  u  Czekalskiego:

O  świcie  Sambhur  zabeczał  zdala 
Raz  jeden,  drugi,  trzeci..
Cichutko,  leciutko,  bez  śladu  i  szmeru
Gromadzie  wieść  niosę  i  wzywam do  żeru 
Już  tłum  się  szykuje  I  tropem  przewala 
Wilk jeden, drugi, trzeci—

W  pieśni  Bandar  Logu  stała  pointa  brzmi 
u  Czekalskiego:
—Mniejsza  o  to,  my  z  ochotą 
Ciągniem  siebie  za  ogony!

Co  Birkenmajer  musiał  oczywiście  wykoszlawić  na:
„pal  sześć!  (!)  —  Bracie,  trza  (t!)  wyżej  ogon 
nieść!

Myślę,  że  czytelnik  przygodny  już  dawno zrezygnował  z  tej  lektury,  więc  tym  co  wytrwali dotąd  nie potrzebuję  dowodzić  dlaczego  przekład  Birkenmajera  jest  nudny, oschły,  werbalistyczny  i  nieudolny  dźwiękowo,  a  przekład Czekalskiego  (o  ćwierć  wieku  wcześniejszy!), bije  go  naturalnością  wysłowienia,  sugestywnością  dobrze  w  polskiem  uchu  dźwięczącej zwrotki,  lekkością  i  zgrabnością  stylu.  Nie  mogę  się  oprzeć,  by  nie  zacytować  tu  jeszcze pięknego  zakończenia  „Pieśni  Bandar-Logu".

Oto  zwinnie  całym  rojem,  poprzez  lasy,  ponad wzgórza,
Gdzie  wodospad  kwitnie  dziki,  w  lotnych  pląsach  pędzim  cwałem . 
Co  za  wrzawa!  Skrzyp  konarów,  trzask  gałęzi, wrzasków  burza! 
Zobaczycie! czynów  świetnych  sława  będzie nam udziałem!

Tego  wodospadu  kwitnącego  nic  powstydziłby  się  i  dziś  żaden  poeta.  Gdy  się  czyta  taką zwrotkę,  łatwo  zrozumieć,  że  można  ją  potem pamiętać  całe  lata.  I  zdawałoby  się,  że  z  takimm precedensem  należałoby  się  trochę  liczyć  i  mając  choć  odrobinę  poczucia  poetyckiego,  nie  zapychać  półek  byle  Birkenmajerami.  

Szczegół pikantny:  — przekład Czekalskiego ukazał  się w  latach  1900— 2  (a  więc  przed  nagrodą  Nobla!  Inicjatywa  i  bezinteresowne,  nie  szukające  konjunktury  zrozumienie  pisarza!)  Z przedmową Ign.  Matuszewskiego  (oczywiście  ojca)  u Gebethnera  i  Wolffa,  ale...  nakładem  tłumacza. 
 — 
Wydanie  to  oczywiście  było  już  absolutnie  wyczerpane,  gdy  zdecydowano  się  puścić  na  rynek nową  serję  poczytnego  laureata  Nobla.  Ważnym argumentem  będzie  tu  zapewne  (nie  wiem,  nie sprawdzałem  dokładnie,  angielskiego  nie  znam!) pietyzm  wobec  autora;  kompletność,  ścisłość... 
— Czyż  trzeba  dowodzić,  że  są  to  wartości  śmieszne,  jeśli  mają  kosztować  cenę  uroku  i  wdzięku  pisarza  —  przyjaciela  młodzieży?!

Nie  orjentuję  się  w  sprawach  rynku  na  Kip­linga, ale  jeśli  kiedy  ma  wyjść  nowe  wydanie Dżungli,  to  zasłużona  firma  Gebethner  i  Wolff powinna  naprawić  tamto  „nakładem  tłumacza" i  wydać  Czekalskiego  na  nowo, z  koniecznemi poprawkami  w  terminologji,  oraz ewentualnemi  uzupełnieniami.  Nie  jest  to  sprawa  błaha,  czy młody  czytelnik,  o  którego  nam  tu  chodzi  przecie,  będzie  miał  w  ręku  dzieło  żywe,  czy drewno.  

Józef  Maśliński, Kurjer Wileński, 1936
Zachowano pisownię i podkreślenia autora.

                                                            ***
P.s.
Odnośniki:

Przekład J. Czekalskiego
Przekład T. Mianowskiego
Przekład F. Mirandoli
Przekład J. Birkenmajera



Brak komentarzy: