niedziela, lipca 15, 2018

Kipling i Hedenstierna


Poniższy szkic wraz z przekładami trzech wyróżnionych opowiadań ukazał się na łamach Przeglądu Powszechnego w 1893 r. Jest jednym z najwcześniejszych świadectw dobrego przyjęcia pierwszych utworów Kiplinga przez czytelników polskich.


Dwóch  pisarzy — jeden z pod  śniegów  północy,  drugi  z  pod żarów  indyjskiego  słońca  —  podało  nam  w  ostatnich  czasach dwa  skromne,  na  pozór  mało  znaczące  tomiki  drobnych  powiastek.
 U  obu  duch  równie  czysty  i  prawy,  styl  zarazem  oryginalny  a  prosty,  obaj  mają  strunę  sobie właściwą,  do  której  mimo woli  z  innych  tonów  wracają,  a  która  mogłaby  może  z  czasem przerobić  się  w  manierę,  dotąd  wszakże  stanowi  osobny  urok, jakoby  dźwięk  rytmiczny,  podobny  temu,  jaki  sprawia  wiersz powtarzający  się  przy  końcu  każdej  zwrotki  w  niektórych  starych  balladach.

Ów  ton  u  każdego  jest  różny:  u  Szweda  Hedenstierny rzewny,  o  dźwiękach  delikatnych  i  miękkich,  jak  barwy  letniego krajobrazu  północy,  odzywa  się  najchętniej  przy  domowem  ogni­sku,  opiewa  bóle  i  radości,  w  wązkich  ramach  codziennego  życia zamknięte.

 U  Anglo-indyanina  zaś,  Rudyard  Kipling’a,  więcej bez  porównania  siły,  zakres  szerszy,  obrazy  barwniejsze,  i  talent widocznie  młodzieńczy,  próbujący  swych  skrzydeł  do  lotu.  Czy go  ten  lot  poniesie  na  szczyty,  czy jak  tylu  innych  zginie  gdzie marnie  na  bezwodnej  pustyni  albo  uwięźnie  w  gnieździe  miękko wysłanem? — powiedzieć dziś trudno.

Pierwsza jego  dłuższa  nieco powieść:  The  light  that  failed,  w  której  rozbiór  nie  myślimy  dziś wchodzić,  zyskała  mu  artykuł  w  Revue  des  Deux  Mondes — co  już jest  dla  pisarza  niemałym  pono  zaszczytem — nie  ściągając  nań wszakże  zbyt  wielkiej  pochwały.  Szkoda  może,  iż  Kipling  nie postąpił  według  zdania  Bulwera,  który  twierdził,  iż  młody  autor nie  powinienby  podpisywać  pierwszego  dzieła,  bo  według  tegoż nigdy  prawie  sądzić  o  dalszych  nie  można:  albo  będzie  najlepszem,  i  wtedy  autor  próżno  przez  życie  całe  będzie  natężał  siły, aby  zadośćuczynić  własnym  wymaganiom  i  słusznemu  oczeki­waniu  ludzi,  albo  też  dzieło  to  będzie  tylko  slabem  preludyum do  późniejszych wielkich  melodyj,  którym  jednak  może  zabraknie słuchaczy,  odstraszonych  mizernym  początkiem.  O  ile  jednak Bulwer  miał  w  tem  słuszność  lub  nie,  nas  teraz  nie  powinno obchodzić,  skoro  mamy  na  oku  nie  ową  pierwszą  długą  powieść, którą  niech  krytykuje  kto  chce,  ale  seryę  pomniejszych  szkiców Plain  tales  from  the  hills mogących  śmiało  stawić  czoło  choćby najzawziętszej  krytyce.

„Od  dwóch  czy  trzech  lat  dopiero — pisze  w  Revue des deux Mondes Th.  Bentzon  — poczęto  w  świecie  mówić  o  Rudyardzie Kiplingu,  a  stal  się  już  niemal  sławnym;  krótkie  jego  szkice, pełne  męskiej  energii,  ognia,  siły  dramatycznej  i  opisowej,  za­jęły  uwagę  tysiąca  czytelników  i  obudziły  ich  ciekawość  do  po­znania życia Anglików w Indyach“.  Pomimo tak pięknego  wstępu,
nie  zgodzilibyśmy  się  w  całości  na  dalszą  ocenę  w  artykule Bentzona  zawartą.

Zarzuca  on  Kiplingowi  brak  etyki,  choć  Bóg widzi,  że  ten  moralnością  i  czystością  pióra  przewyższa  wszystkich  niemal  obecnych  powieściopisarzy  francuskich.  Najlepszym na  to  dowodem jest,  że  z  40-tu  powiastek  zatytułowanych:  Plain tales  from  the  Hills, jedna  tylko  (i  to  oczywiście  ta,  którą  w  lu­tym  1892  r.  w  przesadnem  tłumaczeniu  podała  Revue  des  deux Mondes, nie  kwalifikuje  się  do  rąk  panieńskich.

W  drugiej  seryi: My  own  people (Moi)  można  takich  znaleść  aż  dwie;  reszta, choć  czasem  samą  treścią  nieco  niebezpieczna,  i  śliska,  przecie kreślona  tak  lekką  i  tak  zręczną  ręką,  że  nikogo  zgorszyć  nie może.  Bentzon  dalej  oburza  się  na  samą  wzmiankę  o  nazwisku Dickensa  w  zbliżeniu  do  23-letniego  Kiplinga;  w  istocie,  po­równania  robić  nie  można,  a jednak  jest  coś pokrewnego  w tych obu  talentach,  tylko  że  drugi  jest  dotąd  miniaturą  pierwszego.

Czy  Kipling  polskim  czytelnikom  podobać  się  będzie? — to wielkie  pytanie.  Oryginalności  nikt  mu  zaprzeczyć  nie może,  ale ta  oryginalność  właśnie  nie  każdemu  do smaku  przypada.  Często bardzo  kryje  się  pod  nią  głęboka  rzewność  i  litość,  nigdy  nad własną  boleścią  autora,  ale  nad  cierpieniami  Europejczyków, pracujących  pod  żarem  nieznanego  im  słońca,  „w  tych  Indyach,
o których  tyle śpiewają poeci,  a gdzie  ludzie  umierają  tak prędko, lub  tak  straszne  a dziwne  ponoszą  męczarnie".  

Niema w Kiplingu jednak ani śladu  Weltschmerz’u. Opisy jego są niesłychanie barwne czy  to  wchodzi  w  szczegóły  życia  wojskowego  w  Indyach, które,  przez  swoje  przyjacielskie stosunki,  zna  równie  dobrze jak gdyby  sam  chodził  w  szkarłatnym  mundurze;  czy  nam  dozwala jakoby  przez  szpary  zajrzeć  w  głąb  uczuć  i  obyczajów  krajowców,  czy  wkoncu  podaje  nam  obrazki  z  życia  towarzyskiego w  Indyach,  obrazki  może  mniej  przyciągające  od  innych,  ale niemniej  żywo  skreślone.  

Styl  jego  jest  piękny,  ale  co  najmniej dziwny;  zdania  porąbane  bez  względu  na  przyjętą  ogólnie  modłę  znaków  pisarskich,  wielka  pogarda  dla  wykrzykników  i  domyślników,  które,  w  miejscach  patetycznych,  tak  wielkie  innym autorom  oddają  usługi;  wszystko  razem  niesłychanie  trudne  do tłumaczenia,  tam  nawet,  gdzie  wyrazy  indyjskie  (w  niektórych szkicach  zbyt  gęsto  przychodzące)  nie  stawiają  dla  zakamieniałego  Europejczyka  nieprzebytej  przeszkody.

Powiastki Kiplinga nie były jednym ciągiem pisane; dwadzieścia  ośm  z  nich  ukazało  się  kolejno  w  Civil  and  Military  Gazette, zanim  je  zebrał  w  całość  i  do innych  dwunastu  dołączył.  Wybraliśmy  z  nich  trzy,  aby je podać  naszym  czytelnikom,  czyniąc  to jednak  z  pewnym  wstydem  i  strachem,  bo  z  uczuciem,  że  tłumaczenie  nie  daje ja k  się należy wyobrażenia o  oryginale.  Są rzeczy,
których  przetłumaczyć dokładnie  prawie  niepodobna;  do  tych  np. zaliczyć trzeba  opowiadanie  żołnierza  Mulvaney’a. [The Daughter of the Regiment]

Jest  to  osobistość powracająca w kilku szkicach  Kiplinga,  typ  wyborny,  z którym  czytelnik,  przerzuciwszy  tom  cały,  zna  się  doskonale  i  żywi doń  pewną  sympatyę,  pomimo    rzeczony  Mulvaney  niegdyś zdegradowany  był  za  pijaństwo,  i  bywa  dotąd  za różne  brewerye karany,  prawdę  powiedziawszy,  ku wielkiej  zgryzocie  pułkownika i  oficerów,  bawiących  się  dowcipami  a  zarazem  chłopsko-filozoficznym  rozumem  starego  wiarusa. 

Wykręca  się  on  ze  wszystkiego  sianem,  z  każdej  matni  potrafi  wyjść  cało,  raz  nawet  obudziwszy  się  (wskutek  zbyt  długich  a  dość  nieprawdopodobnych przygód)  w  świątyni  indyjskiej  i  zagrożony  niechybną  śmiercią, owija  się  na  podobieństwo  posągu  Buddy  w  różową  haftowaną firankę,  i  odegrawszy  przez  chwilę  rolę  objawiającego  się  bożka, wynosi  się  tryumfalnie  z  pośród  olśnionego  i  korzącego  się w  prochu  tłumu  indyjskich  księżniczek. 

Najgrubszą  w  oczach naszych  wadą  Mulvaneya  jest,  że  mówi  i  opowiada  zawsze dyalektem  żołnierskim  a  wymową  irlandzką,  którą  autor  z  wytrwałością  godną  lepszej  sprawy,  sili  się  ortograficznie  odtwarzać.  Akcent  ten  czyni  mowę  starego  żołnierza  z  początku  niełatwą  do zrozumienia,  przyczem  zwroty niespodziewane,  dodające wiele  barwy  w  oryginale,  trudne    bardzo  do  oddania  w  przekładzie,  i  niejednego  już  odstraszyły  tłumacza.  Nie  kusząc  się o  ich  dosadność,  podajemy  na  samym  wstępie  jedną  z  tych  żołnierskich  „historyj“,  w  nadziei  że  nie  odstręczy  czytelników  od dwóch  następnych. 

Drugi  szkic:  A Bank Fraud (Oszustwo w  banku)  zdołałby  sam  jeden  zasłonić  autora  przed  oskarżeniem  o  brak  zmysłu  moralnego. 

Trzeci,[His Chance in Life] - link jest  charakterystycznym obrazkiem,  malującym  z  jednej  strony  całą  bezczelność  dumy rasowej  Europejczyka,  wychylającej  się  naiwnie  ze  wszystkich słów  autora,  z  drugiej  zaś,  dozwalającym  się  domyślać,  po  jakich stopniach  —  w  miarę  przymieszki  krwi  czarnej  —  ta  duma rasowa  się  zniża.

***
Druga serya: My Own People, zawiera utwory bardzo nierównej wartości. Niektóre z nich odznaczają się głębszym, a zwłaszcza szerszym od pierwszych poglądem; inne, daleko słabsze, jak np. Without  Benefit of Clergy (jeden z dwóch, których panienkom dawać nie trzeba), przypomina zbyt żywo Lotiego Madame Chrysantheme, lub jeszcze Le Mariage de Loti, tylko że scena przeniesiona na grunt indyjski.
Widzimy w tej powiastce bałwochwalczą miłość młodej niewolnicy do swego pana, słyszymy w chwili jej kona­nia bluźnierstwo, nawet w ustach Mahometanki rażące. ...

Za to śliczny jest szkic, opisujący odwiedziny sławnego, posiwiałego nad piórem autora, u trzech młodziuchnych oficerów, przybyłych z Indyj do Londynu na urlop: autor, który zrazu przemawiał do nich tonem protekcyonalnym, zwolna, w miarę ich odpowie­dzi, nabiera przekonania, że ci chłopcy, pomimo wysypujących się dopiero wąsów i dziecinnej prawie prostoty, więcej poznali życia, więcej przebyli przygód i zaznali wrażeń, niż on w swej długoletniej pisarskiej karyerze. Widzi z ich opowiadań, że pomimo swego realistycznego kierunku, istotnej prawdy życia oddać nie był w stanie. Odchodzi więc od nich w najgorszym humorze, przeklinając swój zawód i zamierzając na zawsze po­rzucić pióro, w którem to chwalebnem postanowieniu trwa sta­tecznie do... nazajutrz rana. Qui a bu — boira. mówi przysłowie francuskie: manja autorska zaś jest pono silniejszym od pi­jaństwa nałogiem.

Inny szkic: The Man Who Was dotyka tak żywo niejednego polskiego wspomnienia, że niepodobna nam pominąć go milczeniem. Na wstępie Kipling zaznacza, że Rosyanie, którzy są ludźmi najprzyjemniejszymi dopóki chcą być uważani za najbardziej zachodni naród Wschodu, stają się nieznośnymi skoro się starają być najbardziej wschodnim ludem Zachodu. Treść powiastki smutna, a dla nas jakoś dziwnie znajoma

 Wpośród uczty wyprawionej przez oficerów pułku Białych Huzarów w pół­nocnych Indyach, na której zaproszony podróżujący oficer ro­syjski spija się i zasypia pod stołem — nagle straż przyprowadza człowieka nawpół żywego, w łachmanach, którego schwytano gdy się wślizgiwał do zabudowań fortecznych.

 Po długich bada­niach Anglicy poznają w nim oficera, należącego niegdyś do ich własnego pułku; w chwili jednak, gdy czynią to odkrycie, Moskal wyłazi z pod stołu, a wtedy nieszczęsny przybysz na wi­dok kozackiego munduru rzuca się na kolana i poczyna pełzać, błagając o litość. Jeden z oficerów podnosi go i mimowolnym ruchem rozsuwa na plecach łachmany, z pod których ukazują się pręgi regularne i głębokie, tj. blizny, jakie po sobie zosta­wia jedno tylko narzędzie — knut.

Usta biedaka, zamknięte na zapytania współbraci, otwierają się teraz posłusznie i trwożnie na groźny dlań dźwięk mowy rosyjskiej. Badany przez Moskala, opowiada, że pojmany pod Sewastopolem, wyrządził obelgę ja­kiemuś pułkownikowi rosyjskiemu i nie chciał go za nią prze­prosić; pułkownik zaś umiał się zemścić. Zanim przyszło do wymiany jeńców, jego porwano na okręt, wywieziono w dal, na Sybir i tu przez lat 30 od katorgi do katorgi włóczono, aż w końcu uciekł i tułając się po lasach jak dziki zwierz, dostał się na wolność, do swoich. Wrócił i pomiędzy nimi skonał spokojnie po trzech dniach cichej radości...

Historya ta dla nas nie potrzebuje komentarzy, nie zadziwi nikogo. Za to wolno nam zapytać, czy Kipling nie łudzi się, kładąc na tejże uczcie w usta Indyanina służącego w wojsku angielskiem wyrazy nienawiści do narodu rosyjskiego, i zapewnień, że w razie wojny Indyanie staną po stronie angielskiej? Nam dotąd się zdawało, że każdy lud uciemiężony woli obcych przybyszów niż obecnych, znanych mu dobrze ciemięzców, i że wskutek tego sympatye Indyan musiałyby inny od wskazanego tu przybrać kierunek. Kipling jednak mniema w dobrej wierze, iż Anglicy raczej chronią lud indyjski od ucisku ich własnych, drobnych tyranów, że mu niosą cywilizacyę i oświatę; skarży się przytem na każdym kroku na rząd centralny, twardszy według niego dla własnych urzędników i indyjskich poddanych, niż dla azyatyckich krajowców.

Jak widzimy, umie Kipling niekiedy i w strunę polityczną uderzyć; jest przecież u niego inny jeszcze rodzaj powiastek, najpożądańszy może wśród powodzi nowoczesnych płodów łza­wej literatury: rodzaj wesoły.
Przed temi jednak pióro tłumacza musi się wstrzymać z obawy, aby nie odjęło im wszelkiej barwy i woni. nie prze­mieniło w rubaszność tego. co w oryginale jest tylko zabawne. Zostawiamy też czytelnikom umiejącym po angielsku śliczne historyjki, a raczej anegdotki, jak: His wedded wife, The taking of Lungtugpen, The Rount of the White Hussars, albo The Arrest ot Lieutenant Golightly i inne.

Nie myślimy również robić porównań krytycznych i decy­dować, kto wyżej stoi: Kipling czy Hedenstierna? 0 tem niech już każdy z czytających sam sądzi; nam bowiem chodziło tylko o wskazanie tych dwóch autorów uwadze naszego społeczeń­stwa, łaknącego — nie już wrażeń, jak w pokoleniu roman­tyków bywało, ani też jak przed dziesięciu laty filozoficznych wywodów na tle banalnej powieści — ale prawdziwych, zdro­wych, uczciwych, nie zaczernionych pesymizmem obrazów życia.

T.S.



Brak komentarzy: