***
Panowie i panie!... We wszystkim, co tu przed oczyma waszymi
roztoczę, nie ma ani źdźbła blagi“ — tak zwykli zaczynać swe popisy mniej lub
więcej słynni magicy. Nie zazdroszczę sławy magikom, a jednak do opowiadania,
które tu przytoczę, muszę użyć wstępu, jakim oni zwykli się posługiwać.
Autorem opowiadania tego jest dobry mój znajomy, inżynier
Jukes, człowiek obdarzony trzeźwą i wykształconą głową. Niepodobna posądzać go
o tworzeniu jakichś urojonych, fantastycznych bajek; żal by mu było na to czasu
i trudu, który potrafiłby na pewno korzystniej zużytkować. Zresztą, kto bodaj
ze słyszenia zna Indie, ów kraj dziwów i nieprawdopodobieństw, ten, wysłuchawszy całej tej historii do końca, przyzna, iż ma ona wszelkie cechy prawdziwości.
Zaczynam.
Zajęcia zmusiły mnie do zamieszkania przez kilka miesięcy
w namiocie, wśród niezmierzonych równin piaszczystych, pomiędzy Pakpattan a
Mubarakpurem.
Pusta i dziwnie smutna to kraina; zajęcia jednak
wymagały takiego natężenia i skupienia władz umysłowych, że na czarne myśli i
poddawanie się złowieszczym podszeptom i przeczuciom zupełnie nie było
czasu. Nigdy zresztą nie byłem skłonny do osłabień umysłowych a
w najcięższych chwilach umiałem zachować równowagę umysłową.
Zupełnie innego rodzaju niemoc, najzupełniej fizyczna,
opanowała mój organizm 23-go grudnia 1894 roku. Wieczorem dnia tego poczułem
dreszcze i coś w rodzaju lekkiej febry i gorączki. Była to właśnie pełnia.
Wszystkie psy okoliczne wyły przeraźliwie rozmaitymi głosami. Niegodziwe
zwierzęta zbierały się w stada, po kilka sztuk, dokoła mojego namiotu i
zawodziły takie okropne symfonie, że można było oszaleć z rozdrażnienia. Wycie
ich targało nerwy, sprawiając dotkliwy ból fizyczny, przyprawiający niemal o
utratę przytomności.
Parę dni temu zabiłem najgłośniejszego z tenorów tego
stada i kadłub jego kazałem powiesić w odległości 50 metrów od wejścia do
namiotu, dla odstraszenia innych podobnych mu śpiewaków. Ale reszta urządziła
zbiorowy napad. Zgłodniałe psy stoczyły bitwę i—ostatecznie—pożarły trupa
swojego kolegi.
Wydawało mi się obecnie, że po odbytej biesiadzie zawodzą
jakiś ohydny hymn dziękczynno-pogrzebowy ze zdwojonym zapałem i energią.
Lekka gorączka, jaka zwykle towarzyszy febrze, rozmaicie
oddziaływa na różnych ludzi, stosownie do ich usposobienia i natury.
Co się tyczy mojej osoby, to rozdrażnienie, jakie mnie
początkowo ogarniało, ustąpiło wkrótce miejsca stałej i nieprzezwyciężonej
chęci zgładzenia ze świata olbrzymiego, łaciastego doga, który przewodniczył
chórom zarówno dzielnie i wytrwale jak jego poprzednik.
Dwa razy już strzelałem do niego, ale—chybiłem
dwukrotnie z przyczyny drżenia ręki i lekkiego zawrotu głowy.
Nagle zaś opanowała mnie myśl, że najlepiej będzie dopędzić
go konno na piaszczystej równinie i zabić dzidą, używaną do polowania na
dziki.
Rozkazałem więc służącemu osiodłać mojego poneya, Pornika,
i przyprowadzić go po cichutku do bocznych drzwi namiotu. Gdy służący rozkaz
spełnił, stanąłem obok konia, gotów nań skoczyć i spiąć go ostrogami, jak
tylko pies rozpocznie wyć na nowo. Nawiasem mówiąc,
Pornik wypoczywał
już od dwóch dni. Powietrze nocne było ostre i przenikliwe.
Na nogach miałem buty z ostrogami niezwykle ostrymi,
które służyły mi tegoż samego dnia rano do dodawania bodźca szkapie leniwej i
ociężałej.
Pornik biegł szybko. W mgnieniu oka zwierzę puściło się
wprost przed siebie jak strzała—namiot znikł za nami. Spojeni w jedno ciało,
lecieliśmy przez piaski pędem wyścigowym.
Za chwilę minęliśmy obmierzłego psa. W szalonym pędzie
nie zdawałem już sobie sprawy, w jakim celu dosiadłem konia i po co
zaopatrzyłem się w dzidę.
Gorączka i podniecenie, spowodowane szaloną jazdą,
pozbawiło ranie reszty przytomności. Przypominam sobie tylko, że wyprężony w
strzemionach, potrząsając dzidą, pędziłem wprost ku księżycowi, co ogarniał spokojnym,
przezroczystym wejrzeniem moją postać oszalałą... Słyszę głos swój rzucający
wyzwania kolczastym krzakom, spotykanym po drodze, które zdawały się urągać
mojemu biegowi. Raz, czy dwa straciłem równowagę, zsuwając się na szyję Pornika i wpijając się w niego ostrogami...
Nieszczęsne zwierzę pędziło jak szalone przez piaski, oblane
blaskiem księżyca... przez te piaski niezmierzone, które wydawały mi się wtedy
przestrzenią bez granic...
Dalej—przypominam sobie, że z trudem, poganiając Pornika,
wpadłem na olbrzymią górę piaszczystą. Ze szczytu jej ujrzałem rzekę Sutlej, lśniącą
niby długa, srebrna wstęga.
Nagle Pornik potknął się, stracił równowagę i...
stoczyliśmy się razem z wysokiej stromej pochyłości.
Prawdopodobnie musiałem stracić przytomność. Gdym ją
odzyskał, leżałem w miękkim, białym piasku, u stóp wysokiej, stromej ściany
piaszczystej, której szczyty blady świt niepewnym blaskiem zwolna rozjaśniać
zaczynał.
Bez długich rozmyślań, zrozumiałem sytuację: pędząc
rozgorączkowany na oślep, wpadłem do przepaści. Było nią dno głębokiego,
obszernego zagłębienia, niby krateru wulkanicznego, mającego kształt podkowy, rozwartej w stronę Sutleju.
Gorączka opuściła mnie zupełnie. Prócz lekkiego
wstrząśnienia, nie odczuwałem żadnych złych następstw mojej nocnej przygody.
Biedny Pornik stał o kilka metrów dalej, wycieńczony
wprawdzie i zmordowany, ale zdrów
cały. Siodło, zgniecione zupełnie, zsunęło się pod brzuch
konia
Za chwilę wszystko doprowadziłem do porządku a
jednocześnie zacząłem badać miejscowość, w której mimowoli się znalazłem.
Jak już poprzednio wspomniałem, był to głęboki krater w
kształcie podkowy ze stromymi ścianami z piasku, piętrzącymi się do 35 stóp
wysokości. Dno tego krateru stanowiła podłużna płaszczyzna, mająca około 50
metrów długości. W pośrodku płaszczyzny znajdowała się niewielka studnia.
Dokoła krateru, w ścianach na wysokości trzech stóp
widniały szeregiem otwory, których liczba dochodziła przypuszczalnie do
osiemdziesięciu kilku; były one półkuliste, owalne, kwadratowe i wielokątne.
Każdy z tych otworów był starannie wyłożony drzewem lub trzciną bambusową i
miał ponad wejściem daszek drewniany, opierający się na dwóch również drewnianych
podpórkach.
Nie widać było najmniejszej oznaki życia w tych dziurach;
powietrze jednak w pobliżu nich tak było duszne i obrzydliwe, że aż mdło się
robiło. Takiego powietrza nawet w brudnych wioskach indyjskich nigdy spotkać
mi się nie zdarzyło.
Dosiadłszy Pornika, któremu zarówno jak i mnie pilno było
oddalić się stąd jak najprędzej, objechałem krater dokoła, chcąc wynaleźć
miejsce, przez które możnaby się było wydobyć.
Spiąwszy konia ostrogami, skierowałem go na stromą
pochyłość piaskowej ściany. Niestety, wszelkie usiłowania wydobycia się w ten
forsowny sposób były daremne: wpadłem w pułapkę, zupełnie podobną do tych, w
jakie mrówkojad chwyta swą zdobycz.
Za każdem stąpnięciem piasek usuwał się spod nóg i,
sypiąc się niżej, uderzał jak drobny śrut, o drewniane daszki otworów. Po
kilku bezskutecznych próbach stoczyliśmy się obaj z Pornikiem na dno krateru.
Zwróciłem się tedy ku rzece. W tej stronie, jedynie mogłem szukać wyjścia.
Na pozór wydobycie się tą drogą nie przedstawiało trudności; piaszczyste wzgórza, co prawda, dochodziły aż do wody, dalej jednak było sporo mielizn i ław piaskowych, przez które przebiegając galopem i skręcając następnie na lewo lub na prawo można było wydostać się z pułapki.
Na pozór wydobycie się tą drogą nie przedstawiało trudności; piaszczyste wzgórza, co prawda, dochodziły aż do wody, dalej jednak było sporo mielizn i ław piaskowych, przez które przebiegając galopem i skręcając następnie na lewo lub na prawo można było wydostać się z pułapki.
Skierowałem szybko Pornika przez piaski w stronę
Sutleju, gdy wtem nagle — zadrżałem... Rozległ się slaby odgłos wystrzału z
drugiego brzegu rzeki... W tejże chwili kula ze świstem przeleciała tuż obok
głowy mojego konia...
Trudno byłoby mylić się co do adresu tego pocisku;
widocznie takie było rozporządzenie, żeby strzelać do każdego, ktokolwiek
chciałby tędy uciekać... I rzeczywiście w odległości kilkuset metrów na falach
rzeki kołysał się statek indyjski, zarzuciwszy tam kotwicę... Mętny obłoczek
dymu, jaki się z niego unosił, odznaczając się wyraźnie na tle przezroczystej atmosfery poranku, wskazywał aż nazbyt dokładnie, komu mam zawdzięczać ten
miły dowód uwagi i pamięci...
Żaden chyba poważny gentleman angielski nie znajdował się
w podobnie głupim położeniu. Zdradziecka ściana piaskowa nie dozwalała
wydobyć się z tego haniebnego więzienia, w jakiem się znalazłem zupełnie
niespodzianie i niezależnie od własnej woli, a każde zbliżenie ku rzece było
najwidoczniej dla straży czuwającej na statku sygnałem bombardowania.
Gniew zaczynał mnie ogarniać nie na żarty; druga jednak
kula przypomniała mi, że praktyczniej będzie zachować jeszcze kilka tchnień,
bodajby dla studzenia gorącej zupy na talerzu—niż zginąć marnie narażając się
na tak oczywiste niebezpieczeństwo; śpiesznie więc cofnąłem się wstecz przez
piaski, w głąb krateru, gdzie zgromadziło się już około siedemdziesiąt istot
ludzkich, wywabionych z kryjówek hukiem wystrzału...
Znalazłem się wobec całej bandy widzów, pomiędzy którymi
było ze czterdziestu mężczyzn, ze trzydzieści kobiet i jedno dziecko
kilkoletnie. Wszyscy byli zupełnie nadzy i na pierwszy rzut oka sprawiali wrażenie gromady wstrętnych, wynędzniałych i pokaleczonych fakirów.
Niepodobna opisać dokładnie niechlujstwa i odpychającego widoku, jaki tłum ten przedstawiał; dreszcz wstrząsnął mną na samą myśl o tym, czym musiało być ich życie w głębi tych nor borsuczych, jakie zamieszkiwali...
Niepodobna opisać dokładnie niechlujstwa i odpychającego widoku, jaki tłum ten przedstawiał; dreszcz wstrząsnął mną na samą myśl o tym, czym musiało być ich życie w głębi tych nor borsuczych, jakie zamieszkiwali...
Jakkolwiek w naszych czasach autonomia zmniejszyła w
znacznej mierze poszanowanie krajowca względem sahiba („pana”—nazwa,
nadawana przez indów anglikom), przyzwyczajony jednak byłem do pewnego rodzaju
uprzejmości i uległości ze strony niższych od siebie; zbliżając się więc do tłumu
tych nędzarzy, najpewniejszy byłem, że osoba moja niemałe na nich sprawi wrażenie.
Nie omyliłem się. Wrażenie było kolosalne; wcale jednak
nie takie, jakiego oczekiwałem. Zamiast oznak czci i uszanowania, naga i brudna
gromada powitała mnie śmiechem, jakiego na pewno już nigdy w życiu nie usłyszę
po raz drugi —Wstrętne te istoty gdakały, skomlały, wyły, gwizdały, jak
opętane. Niektórzy aż padali na ziemię w spazmach ohydnej, piekielnej jakiejś
radości.
Rozdrażniony do najwyższego stopnia, bez namysłu
skierowałem konia wprost na bandę i zacząłem tłuc pięściami z całych sił tych,
którzy się znajdowali bliżej.
Nędznicy padali pod moimi ciosami jak kręgle. Śmiech
zastąpiły wkrótce żałosne jęki i krzyki z prośbą o litość nad
nieszczęśliwymi. Ci, których jeszcze nie tknąłem, obejmowali moje kolana, i we
wszelkich możliwych obcych językach błagali o darowanie im życia
Wśród wrzawy i zgiełku—w chwili gdy zaczynało mnie ogarniać przykre uczucie wstydu, że tak łatwo dałem się unieść zapalczywości, nie starając się zapanować nad złym humorem, usłyszałem nagle za sobą głos jakiś cienki i ostry, który zapiszczał mi nad uchem po angielsku:—Sahib, sahib!... czy sahib mnie nie poznaje?... jestem Gungo Dass, telegrafista!...
Wśród wrzawy i zgiełku—w chwili gdy zaczynało mnie ogarniać przykre uczucie wstydu, że tak łatwo dałem się unieść zapalczywości, nie starając się zapanować nad złym humorem, usłyszałem nagle za sobą głos jakiś cienki i ostry, który zapiszczał mi nad uchem po angielsku:—Sahib, sahib!... czy sahib mnie nie poznaje?... jestem Gungo Dass, telegrafista!...
Odwróciłem się
szybko w stronę mówiącego. Cztery lata temu znałem rzeczywiście człowieka
tegoż nazwiska. Brudny nędzarz jednakże, na którego patrzyłem obecnie,
zupełnie go nie przypominał... Tamten, którego znałem, Gunga Dass, był to
bramin z Dekanu, wydelegowany przez zarząd Pendżabu do jednego ze stanów
Kalsii. Powierzono mu tam drugorzędne biuro telegraficzne. Pamiętałem go
wybornie jako jowialnego, brzuchatego urzędnika, odznaczającego się postawą okazałą
i posiadającego szczególną zdolność tworzenia na poczekaniu dowcipnych i
złośliwych kalamburów w języku angielskim, którymi zwykle przeplatał i urozmaicał
rozmowę. Rzadko się zdarza spotkać Inda używającego angielskich kalamburów,
zapamiętałem więc wyjątkowe to uzdolnienie Gunga Dass nierównie lepiej, niż
wszelkie jego zasługi służbowe
Człowiek ten zmienił
się do niepoznania; brzuch okazały, ta niezawodna cecha wysokiej kasty, zarówno
jak i jowialny sposób wyrażania się. znikły bez śladu. Miałem przed oczyma
zwiędły, suchy szkielet, nagi, z długimi włosami, pozlepianymi w brudne,
potargane kosmyki; zapadłe jego oczy podobne były zupełnie do oczu
sztokfisza.
Gdyby nie szrama na
lewym policzku, w kształcie półksiężyca, za którą odpowiedzialność obciążała
cokolwiek moje sumienie, niepodobna byłoby go poznać.
Jednakże był to
niewątpliwie Gungo Dass, za co byłem gorąco wdzięczny niebu; Gungo Dass, jako
krajowiec mówiący po angielsku, zdoła mi przynajmniej wytłumaczyć to wszystko,
co mnie tu spotyka... Tłum usunął się na pewną odległość, a ja zwróciłem się
do nędznej karykatury dawnego Gunga Dass, z rozkazem wskazania mi
jakiegokolwiek sposobu wydobycia się z tego przeklętego krateru. Ex-bramin i
telegrafista trzymał w ręku świeżo oskubaną wronę i w odpowiedzi na mój rozkaz,
zatoczył zwolna nogą krąg na piasku i zabrał się w milczeniu do rozpalenia w
nim ogniska.
Suchy perz, zwiędłe
łodygi maku i kruche gałązki, podpalone zwykłą, siarczaną zapałką zajęły się
szybko. Widok zapałek w rękach Gunga dodał mi nieco otuchy.
Na rozżarzonym
ognisku Gungo Dass ulokował odpowiednio przygotowaną wronę, po czym zaczął w
te słowa:
- Są dwa rodzaje
ludzi, sahib, żywi—i umarli... Kto raz umarł—ten już nie żyje.
Wrona, która się
piekła na ogniu i kurczyła tak niemiłosiernie, że aż zagrażało jej
niebezpieczeństwo przeobrażenia się w węgiel—zwróciła na siebie całą uwagę
mówcy. Po małej pauzie ciągnął dalej:
- Jeżeli umrzesz
wśród swoich, spalą cię na stosie. Jeżeli zaś przed spaleniem okaże się, że
jeszcze nie umarłeś—wtedy—dostajesz
się tutaj...
Zrozumiałem...
Wszystko co
najokropniejszego, najdziwaczniejszego kiedykolwiek słyszałem lub czytałem,
zbladło wobec tego, czego dowiedziałem się w tej chwili...
Przed szesnastu
laty, wylądowawszy po raz pierwszy w Bombaju, słyszałem z ust pewnego włóczęgi
Armeńczyka o istnieniu „cmentarza żywych,“ gdzie lokowano pod strażą
krajowców, którzy mieli nieszczęście obudzić się z letargu przed spaleniem na
stosie. Śmiałem się wówczas serdecznie z tego opowiadania, uważając je za
anegdotę, zmyśloną dla rozweselania podróżnych. Teraz przekonałem się naocznie,
choć wbrew mojej woli, że opowiadanie to było prawdą.
Gungo Dass zdjął
uroczyście wronę z rożna i, również uroczyście, zaczął ją pożerać… Zaspokoiwszy
apetyt, ciągnął dalej swoje opowiadanie:
- Podczas cholery
wloką cię zwykle na stos, zanim zdążysz wyzionąć ducha. Zdarza się niekiedy, że
świeże powietrze nad brzegiem rzeki cię orzeźwia. Wtedy—jeżeli jesteś odrobinę
tylko żywy—pakują ci w usta i w nos błoto, od czego musisz umrzeć.
Jeżeli jesteś więcej
żywy - kładą ci w usta więcej błota. Jeżeli jednak jesteś zanadto żywy, wtedy
dają ci spokój i przenoszą cię gdzieindziej... Ja byłem zanadto żywy, więc
protestowałem z gniewem i z oburzeniem przeciwko niegodziwościom, jakimi
usiłowano mię dobić. Prócz tego byłem przecież dumnym braminem, teraz jestem człowiekiem umarłym i muszę się żywić wronami! - spojrzał z goryczą na
szkielet ptaka dokładnie z mięsa oczyszczony. Po raz pierwszy od chwili naszego
spotkania zauważyłem w nim silne wzruszenie.
- Wyjęto mnie z
całunów śmiertelnych, gdy się przekonano, że jestem zanadto żywy. Później - przez
tydzień - dawano mi lekarstwa. Wyzdrowiałem szczęśliwie Wtedy jednak wysłano mnie
do stacji Okara, z człowiekiem, którego obowiązkiem było pilnie mię dozorować.
W Okara oczekiwało już na nas, również pod strażą, dwóch ludzi. Razem z nimi
posadzono mnie na grzbiecie wielbłąda i odstawiono w nocy w to miejsce
nieszczęsne... Pchnięty nagle i gwałtownie stoczyłem się z góry aż na dno tej
ohydnej przepaści. W ślad za mną stoczyli się i dwaj moi towarzysze niedoli .. .Od
tej chwili żyję tu wciąż już od półtrzecia roku.. Niegdyś byłem dumnym,
wzniosłym braminem. Teraz jadam wrony!
- A czy nie ma
jakiego sposobu wydobycia się z tej przeklętej dziury? – zapytałem.
- Niestety…nie ma
żadnego. Dawniej…wkrótce po dostaniu się w to okropne miejsce, próbowałem
wydobyc się na swobodę, zawsze jednak na próżno. Zawsze musiałem uledz – i uznać
się za zwyciężonego przez ten piasek ohydny, który osuwa się na głowę,
zasypując usta i oczy i odejmując wszelką nadzieję ucieczki.
Zamyśliłem się
głęboko. Przecież od strony rzeki droga oswobodzenia się jest otwarta, nie
zagrodzona ścianami piasku. Warto spróbować przedrzeć się przez kule. Nie
wydaje mi się to zbyt trudnym, szczególnie w nocy. W jednej chwili osnułem plan
wydobycia się z niewoli, właściwy jednak naturze ludzkiej instynkt egoizmu nie
dozwolił mi podzielić się tym planem z braminem. On jednak odgadł myśl moją tajemną
i ku memu głębokiemu zdumieniu, roześmiał się szyderczo i pogardliwie.
- Ta drogą nigdy nie
zdołasz się ocalić. Możesz jednak spróbować…Ja próbowałem także…raz tylko…
Uczucie niepojętej
grozy i przerażenia owładnęło mną zupełnie. Na wpół obłąkany rzuciłem się
rozpaczliwie na niewzruszone ściany piasku…biegałem dokoła krateru jak szalony,
bluźniąc i modląc się na przemian.
Po długich i
bezowocnych wysiłkach, upadłem wreszcie
zrozpaczony, wyczerpany i bezwładny
na ocembrowanie studni...
To bezpłatne
widowisko nie zrobiło na tłumie najmniejszego wrażenia. Dwaj czy trzej ludzie,
którzy przyszli do studni po wodę, przeszli po moim zziajanym, drgającym ciele,
lecz, przyzwyczajeni do takich wybuchów rozpaczy, nie zwracali na mnie uwagi. Gungo
Dass, zasypawszy piaskiem żar dogasającego ogniska, podniósł się zwolna i
raczył mi wylać na głowę pól naczynia brudnej i śmierdzącej wody. Za tę
przysługę gotów byłbym mu na klęczkach podziękować, gdyby uczucia mojej wdzięczności nie
schłodził szyderczym i pełnym politowania śmiechem. Śmiech ten oburzał mnie i
gniewał.
Takim samym wstrętnym, dychawicznym śmiechem powitał niegodziwy ex-bramin moje pierwsze próby wdarcia się na piaskową ścianę.
Takim samym wstrętnym, dychawicznym śmiechem powitał niegodziwy ex-bramin moje pierwsze próby wdarcia się na piaskową ścianę.
Leżałem wyciągnięty
i bezwładny aż do południa. Wreszcie, poczułem głód i podałem to do wiadomości
Gunga Dass, którego zacząłem uważać za mojego naturalnego opiekuna. Jak każdy
przyzwoity angielski gentleman, zwracający się do krajowca, bezmyślnym ruchem,
wynikającym z przyzwyczajenia, włożyłem rękę do kieszeni i wyjąłem z niej
kilka sztuk drobnej monety. Zauważywszy jednak bezużyteczność i niewłaściwość
tego datku, chciałem pieniądze schować do kieszeni. Gungo Dass jednak
odmiennego był zdania.
- Oddaj mi pieniądze
wszystkie, jakie tylko masz. W przeciwnym razie zawołam na pomoc i będziesz
zabity - powiedział spokojnie, jakby to była rzecz najnaturalniejsza w świecie.
Nie ulega
wątpliwości, że pierwszym instynktem prawego anglika było: bronić do upadłego
zawartości własnych kieszeni; chwila jednak rozwagi przekonała mię o całej
błahości sporu z jedynym człowiekiem, który był w stanie uczynić moje
położenie jako tako znośnym, i którego pomoc przy możliwym kiedykolwiek
wydobyciu się z krateru, mogłaby mi się przydać. Oddałem mu więc wszystkie
pieniądze, jakie miałem przy sobie.
Gungo Dass ścisnął
monety w zakrzywionych jak szpony drapieżnego ptaka palcach i ukrył je niezwłocznie
w łachmanie, którym miał opasane biodra. W chwili gdy rozglądał się dokoła,
ażeby się upewnić, że nikt na nas nie patrzy, twarz jego przybrała wyraz prawdziwie
szatański.
— Teraz, rzekł, dam
ci co zjeść.
Chociaż niezdolny
byłem pojąć jaką przyjemność mogło mu sprawiać posiadanie pieniędzy, nie żałowałem
jednak wcale, żem je oddał. Byłem najmocniej przekonany, że w razie odmowy z
mojej strony czekała mnie śmierć niechybna. Nie można się sprzeciwiać
drapieżnym bestiom w ich jaskini, a moi towarzysze niżej może stali od zwierząt
pod względem moralnym i umysłowym.
Podczas gdy
pochłaniałem specjały ex-bramina składające się z grubego pieroga i czarki
mętnej wody ze studni, towarzysze jego nie okazywali najmniejszej ciekawości,
co dziwiło mnie bardzo, gdyż we wszystkich osadach indyjskich, jakie dotąd
zwiedziłem, spotykałem się z ciekawością natrętną aż do uprzykrzenia. Tutaj
wszyscy, nie wyłączając samego Gunga Dass, odnosili się do mnie z lodowatą
obojętnością - graniczącą niemal z pogardą.
Zadawałem
ex-braminowi mnóstwo pytań, dotyczących tego okropnego miejsca, otrzymywałem
jednak wymijające odpowiedzi. Zaledwie mogłem z nich wywnioskować, że istniało
ono już od niepamiętnych czasów, co najmniej od wieku; od tego czasu nie
słyszano nigdy, żeby komukolwiek udało się stąd wydobyć.
Słuchając tego,
musiałem panować nad sobą całą siłą woli, w obawie, żeby przerażenie nie
przyprawiło mnie o szaleństwo.
Gungo Dass znajdował
piekielną jakąś rozkosz w dręczeniu mnie myślą o niemożliwości wydostania się
na wolność. Ze złośliwym zadowoleniem i z szatańskim uśmiechem przypatrywał mi
się, gdy drżałem ze zgrozy...
Wszelkie usiłowania
z mej strony nie mogły go skłonić do powiedzenia mi, kto byli ci „oni“, którzy
więzili tylu ludzi w tak okropnej niewoli...
Taki jest rozkaz - odpowiadał
- i nie znam nikogo, kto by się ośmielił sprzeciwiać ich rozkazom.
- Niech tylko moi
służący zauważą moją nieobecność, a wtedy, przysięgam, że to miejsce zgładzone
będzie z powierzchni ziemi... Nie ominie cię także wtedy mała lekcja
grzeczności, jaka ci się ode mnie należy, mój przyjacielu...
- Twoi ludzie
zostaliby rozerwani na sztuki, zanim zdołaliby się tu zbliżyć. A. zresztą...
jesteś już umarły, mój kochany. Nie twoja to wina... niemniej jednak jesteś już
umarły i pogrzebany.
Dowiedziałem się, że
niekiedy od strony ziemi rzucano do krateru zapasy żywności, o które mieszkańcy
toczyli walkę, niby drapieżne zwierzęta.
Gdy który z nich czuł zbliżającą się śmierć, wtedy krył się w swoją norę i tam umierał. Czasami wyciągano rozkładającego się trupa na piasek, niekiedy znów dozwalano mu gnić na miejscu. Zdanie „wyrzucony na piasek“ uderzyło mnie, zapytałem więc Gunga, czy pozostawianie ciał gnijących na powierzchni ziemi nie wywoływało zarazy.
Gdy który z nich czuł zbliżającą się śmierć, wtedy krył się w swoją norę i tam umierał. Czasami wyciągano rozkładającego się trupa na piasek, niekiedy znów dozwalano mu gnić na miejscu. Zdanie „wyrzucony na piasek“ uderzyło mnie, zapytałem więc Gunga, czy pozostawianie ciał gnijących na powierzchni ziemi nie wywoływało zarazy.
- O tym sam się najlepiej przekonasz; będziesz
miał niemało czasu do obserwowania.
Na te słowa, ku
widocznej jego radości, zadrżałem znowu. Chcąc pokryć wrażenie grozy, szybko
zadałem nowe pytanie:
A jak wy tu żyjecie
z dnia na dzień?...co robicie?—To pytanie wywołało zupełnie taką samą odpowiedź
jak i poprzedzające. Widocznie czuł się szczęśliwym... Miał obok siebie
„sahiba”, przedstawiciela rasy zwycięskiej, bezbronnego jak dziecię i zdanego
zupełnie na łaskę swoich towarzyszy krajowców...
Rozmyślnie, z
właściwym sobie zuchwalstwem, dręczył mnie bezustannie. Zwrotką powtarzającą
się ustawicznie w jego rozmowie było, że niema żadnego sposobu wydobycia się z
krateru i że pozostanę tu, dopokąd nie umrę i dopokąd nie wyrzucą mnie na
piasek...
Przypuszczam, że
potępieńcy w piekle, gdy między nimi zjawi się jaka nowa dusza, muszą
prowadzić rozmowę, podobną do tej, jaką dręczył mnie bezustannie Gungo Dass.
Byłem zbyt słaby, ażeby przeciwko temu protestować, lub sprzeczać się z moim
katem, tym więcej, że musiałem wciąż natężać i wysilać wszystkie władze
umysłowe w walce z obłędnym tumanem niepojętej i nieprzezwyciężonej trwogi,
który zagrażał co chwila jasności moich myśli...
Ażeby nie utracić
nic z blasku promieni słonecznych, które w godzinach popołudniowych wpadały
ukośnie przez otwór do krateru, mieszkańcy jego ukazali się w komplecie.
Gromadzili się w małe grupy, rozmawiając i nie patrząc wcale na mnie.
Około godziny
czwartej (o ile mogłem zdać sobie z czasu sprawę) Gungo Dass podniósł się i
zagłębił w swojej norze, skąd wylazł za chwilę z żywą wroną w ręku.
Nieszczęśliwy ptak przedstawiał widok rozpaczliwy i godny pożałowania, nie
zdawał się jednak obawiać swojego pana.
Gungo Dass doszedł
ostrożnie do wybrzeża rzeki, potem, przestępując z kępy na kępę dostał się na
kwaterę ścisłego piasku, na odległość strzału od statku. Załoga jednakże nie
zwracała na to najmniejszej uwagi. Gdy się zatrzymał z wprawą godną podziwu w jednej chwili przygwoździł ptaka na grzbiecie, z rozpostartymi skrzydłami...
Dalszy ciąg nastąpi.
(zostanie dopisany na tej stronie)
Wrona krzyczała i machała
nogami. Po upływie kilku sekund wrzask jej zwrócił uwagę stada dzikich wron,
żerujących na ławicy piasku, w odległości kilkuset metrów dalej, operowały one
tam coś bardzo podejrzanego, co dziwnie przypominało trupa...
Pół tuzina ptaków zerwało
się, pragnąc zbadać przyczynę wrzawy i skorzystać, jak się następnie okazało z
bezbronności przygwożdżonego do piasku ptaka Gungo, przyczajony na
pobliskiej kępie, dał mi znak milczenia. Za chwilę, zanim zdążyłem się
zorientować jak się to stało, już jedna wrona, która przyleciała szarpać
bezbronnego ptaka, zaplątała się w jego szponach! Wydobyta z nich szybko,
została w mig przygwożdżona do piasku obok swojej towarzyszki niedoli
ogłuszając wraz z nią powietrze przeraźliwym wrzaskiem. Ciekawość, jak się
zdaje była dla reszty stada zbyt silną,
zaledwie zdążyliśmy się przyczaić, już dwie inne ofiary szamotały się w
szponach wabików. W ten sposób polowanie - jeżeli godzi się to nazwać polowaniem - ciągnęło
się jeszcze czas jakiś. Wreszcie, gdy już siedem wron było złapanych, pięciu z
nich Gungo ukręcił kark na miejscu, dwie zaś zachował przy życiu do następnego
polowania. Byłem zdumiony tą zupełnie nową dla mnie metodą zaopatrywania się w
żywność i szczerze powinszowałem ex-braminowi jego talentu.
- To nic nadzwyczajnego,
odparł - jutro ty będziesz robił to samo
dla mnie i dla siebie, jesteś mocniejszy ode mnie.
Oburzył mnie ton
wyższości, jakim to było powiedziane.
- A za cóż ja tobie, stary
bandyto, oddałem moje pieniądze?..
- Bardzo pięknie. Może
jeszcze nie jutro, ani pojutrze, ani nawet za tydzień. W każdym razie jednak
nie ominie cię to kiedyś i przez długi szereg lat będziesz łowił i zajadał
wrony, dziękując twojemu Bogu za to, że będziesz miał wrony do łapania i do
jedzenia.
Chętnie byłbym go zadusił
za te słowa, uważałem jednak, że w danych warunkach lepiej będzie zdobyć się na
cierpliwość. W godzinę potem zajadałem jedną z wron i, zgodnie ze słowami
Gunga, dziękowałem Bogu za to, że
miałem wrony do jedzenia.
Dopóki żyć będę, nie
zapomnę nigdy tej uczty wieczornej. Wszyscy mieszkańcy krateru zasiedli na
piasku dokoła ognisk z suchego sitowia. Większa część obecnych; nieszczęsny
rzucał się, wyjąc, na straszną ścianę wspinał się, szamotał, dopóki krwią
zbroczony nie osunął się bezwładnie na dno krateru. Nikt z pozostałych nie
obejrzał się nawet w jego stronę. Byłem świadkiem czterech takich wybuchów w
ciągu jednego wieczora.
Gungo rozważał moje
położenie jak człowiek praktyczny. Podczas gdyśmy się posilali, zaproponował mi
ugodę. Za cenę wszystkich pieniędzy, jakie mu oddałem, obiecywał ‘pracować’ dla
mnie na następujących warunkach: ponieważ 9 rupij i 8 annas,
jakie mu dałem, wystarczyłyby mi na życie—licząc po 3 annas dziennie - na 49 dni, czyli na siedem tygodni, on
więc zgadzał się wspaniałomyślnie dostarczać na moje potrzeby żywności w
przeciągu takiegoż czasu, po którego upływie będę już musiał myśleć sam o sobie.
Nadto za cenę bardzo
umiarkowaną, a mianowicie za cenę moich butów, nie tylko pozwalał mi się
osiedlić w jamie sąsiadującej z jego norą, ale nawet zobowiązywał się
dostarczyć mi na posłanie wiązkę suchej trawy.
- Doskonale. Na pierwszy
warunek chętnie przystaję, co zaś dotyczy drugiego, odmawiam stanowczo. Butów
moich ci nie oddam i zajmę norę, jaka mi się spodoba. Gdyby zaś przyszła ci
ochota zabrać mi przemocą czy podstępem, uprzedzam, że cię zabiję jak psa!
Zwrot był śmiały i wywołał
skutek pożądany, Gungo Dass zmienił momentalnie ton i wyparł się stanowczo
zamiaru zabrania mi butów. Nie zadawałem sobie pytania, czy mam prawo godzić
się na życie człowieka, równie jak i ja nieszczęśliwego, czułem tylko, że
jedynie od własnej mojej siły i czujności zależeć będzie odtąd moje życie.
Obecnie – myślałem –
jestem silny, mogę przemóc sześciu z tych nędzarzy. Co jednak będzie później?
Dla własnego ocalenia
powinienem przede wszystkim zachować siły i zdrowie z do chwili oswobodzenia,
jeżeli chwila ta zdarzy się kiedykolwiek.
Wzmocniony tym
postanowieniem, pokrzepiłem się resztką wrony pieczonej i oświadczyłem ex-braminowi,
że będę wymagającym panem i że
najmniejsze uchybienie z jego strony wywoła karę, jedyną, jaką
zdatny jestem wymierzyć, to jest śmierć niezwłoczną i gwałtowną.
Po chwili udałem się na
spoczynek. Gungo Dass dał mi podwójną wiązkę suchego perzu, który wcisnąłem w
pierwszy otwór na prawo, w sąsiedztwie nory Gunga. Następnie wsunąłem się sam w
jamę. Nora, lekko pochylona i ocembrowana drzewem, zagłębiała się w piasek na
dziewięć stóp. Z otworu jej, wychodzącego na rzekę, mogłem wzrokiem śledzić
bieg Sutleju, osrebrzonego lśniącym blaskiem księżyca.
Nie zapomnę nigdy
okropności tej nocy.
Nora moja, niewiele
szersza od trumny, miała ściany brudne i zatłuszczone, skutkiem ustawicznego
stykania się z niezliczonymi nagimi ciałami biedaków, którzy sypiali w niej
przede mną. O śnie trudno było i marzyć. Noc tymczasem zalewała krater coraz gęściejszym
tumanem ciemności. Tonąc w niej oczyma, doznawałem złudzenia, że całe wnętrze
krateru zapełnia się zwolna coraz gęściejszym tłumem złośliwych demonów,
występujących z ławic piasku po to, ażeby szydzić z męczarni nędzarzy,
skazanych na długie i powolne konanie...
Chociaż nie odznaczałem
się nigdy zbyt wybujałą wyobraźnią, jednak podczas tej okropnej nocy nerwowe
przerażenie owładnęło mną zupełnie. Drżałem jak słaba kobieta. Nie trwało to
jednak długo. Po chwili byłem już zdolny z zupełnym spokojem rozważać i obmyślać
sposoby oswobodzenia.
Wydobycie się przez wał
piasku było niemożliwe, kto wie jednak, czy przy niepewnym blasku księżyca nie
udałoby się przedrzeć szczęśliwie przez kule. Dla wydobycia się z tego
wstrętnego miejsca gotów byłem narazić się na największe niebezpieczeństwo.
Po cichutku wylazłem z
nory i przyczołgawszy się ukradkiem do wybrzeża rzeki, ujrzałem z radością, że
piekielnego statku już niema. Kilkadziesiąt kroków tylko pozostawało jeszcze do
przebycia... a dalej... ocalenie!.. Przejść w bród rzekę, albo ją przepłynąć i
wydostać się na ziemię—oto całe zadanie. Bez namysłu przebyłem szybko trawą
zarosłe kępy, gdzie Gungo łowił wrony, i pobiegłem ku piaszczystej równinie,
ciągnącej się szeroką ławą aż do rzeki.
Pierwszy jednak krok na białej piaskowej smudze dał mi poznać całą zwodniczość nadziei, jaką się łudziłem przed chwilą. Tędy nie było możności wydobycia się z krateru. Stawiając nogę na piasku, poczułem nieopisaną trwogę. Piasek był miękki, zdradziecki, jak trzęsawisko... chciał mnie żywcem pochłonąć w swej bezdennej... nienasyconej paszczy. Noga moja zapadła się i pogrążyła po kolano. W mlecznym oświetleniu księżyca cała ta zdradziecka powierzchnia piaszczysta zdawała się tańczyć w jakiejś demonicznej radości, szydząc z mojego zawodu.
Pierwszy jednak krok na białej piaskowej smudze dał mi poznać całą zwodniczość nadziei, jaką się łudziłem przed chwilą. Tędy nie było możności wydobycia się z krateru. Stawiając nogę na piasku, poczułem nieopisaną trwogę. Piasek był miękki, zdradziecki, jak trzęsawisko... chciał mnie żywcem pochłonąć w swej bezdennej... nienasyconej paszczy. Noga moja zapadła się i pogrążyła po kolano. W mlecznym oświetleniu księżyca cała ta zdradziecka powierzchnia piaszczysta zdawała się tańczyć w jakiejś demonicznej radości, szydząc z mojego zawodu.
Z trudnością zdołałem się
wydobyć z tej okropnej zasadzki. Zimny pot oblewał mi czoło, gdy na pół
omdlały z wysiłku i trwogi, zdołałem przedostać się z powrotem przez kępy w
miejsce bezpieczne. Zrozpaczony padłem twarzą na piasek. Jedyna droga oswobodzenia
była zamknięta na zawsze!..
Jak długo leżałem, nie mam
pojęcia; zbudził mię szyderczy głos Gunga, skrzeczący piskliwie nad uchem:
- Radziłbym ci, sahib,
wrócić już do domu. Nie zdrowo spać tutaj. Zresztą, gdy statek powróci, mogłaby
cię spotkać nieprzyjemność. Kule nie żartują...
Pochylił się nade mną przy
blasku niepewnym zorzy, chichocząc i urągając mojej rozpaczy.
Miałem szczerą chęć
schwycić niegodziwca za kark i rzucić go w otchłań ruchomych piasków; zapanowałem
jednak nad gniewem i oburzeniem. Nic nie mówiąc, wstałem i udałem się za nim do
naszych ohydnych, kryjówek.
Nagle zaświtała w mojej
głowie myśl, pod wrażeniem której zapytałem:
- Gungo Dass, po cóż ten
statek stoi tam za dnia na straży, jeżeli i bez tego niema żadnego sposobu
wydobycia się z krateru?...
Gungo zachichotał.
- Statek jest potrzebny,
trzymają go tu tylko we dnie, dlatego że... jest jeden sposób. Mam jednak błogą
nadzieję, że długo jeszcze cieszyć się będziemy twoim towarzystwem. To miejsce
wydaje się nawet dość przyjemnym, po przebyciu w nim kilku lat i karmieniu się
przez czas dłuższy pieczonymi wronami.
Nie opierając się dłużej,
chwiejnym krokiem wróciłem do brudnej nory i zasnąłem. Nad ranem obudził mnie
jęk ostry i rozdzierający. Kto głos taki usłyszy raz w życiu, ten nigdy już nie
zapomni jego brzmienia. Z trudnością wydobyłem się z nory i ujrzałem Pornika,
mojego biednego, starego Pornika zakrwawionego, rozciągniętego bez życia na
piasku. W jaki sposób go zabili, odgadnąć nie mogę.
Ujrzawszy mnie, Gungo
oznajmił mi najspokojniej w świecie, że pieczony koń jest więcej wart niż
pieczona wrona.
Stanowimy tu wszyscy
rzeczpospolitą, w której własność jednego jest własnością wszystkich. Wolno
panu wziąć przypadającą nań część mięsa, na równi z innymi.
Nie próbowałem nawet
protestować; usiadłem opodal, topiąc wzrok błędny w widoku ohydnym, jaki
miałem przed oczyma. Pornik został poćwiartowany na sztuki. Kobiety i mężczyźni
ciągnęli krwawe jego szczątki w różne strony i przygotowali się do rannego posiłku.
Gungo przyrządzał jedzenie dla mnie, a równocześnie szydził z mego bólu w
sposób tak obelżywy, że aż musiałem mu zagrozić, że jeżeli raz jeszcze zwróci
się do mnie z jakąkolwiek uwagą, uduszę go na miejscu. Zamilkł... ale wkrótce
milczenie jego stało się dla mnie tak nieznośnym, że rozkazałem mu znów
mówić.
- Będziesz żył tutaj,
dokąd nie umrzesz, tak, jak
umarł inny sahib—rzekł
chłodno.
- Jaki inny sahib?!....
odpowiadaj!
- On jest tam - odparł,
wskazując ciemny otwór nory w niewielkiej odległości na lewo. — Możesz sam
zobaczyć. Umarł w swej norze, tak samo, jak ty umrzesz, jak umrę ja, jak umrą wszyscy
ci mężczyzn, wszystkie te kobiety i to dziecko...
- Na miłość Boską,
powiedz, co wiesz o nim! kto
to był? kiedy tu się
dostał? kiedy umarł?
Ten okrzyk był słabością z
mej strony; Gungo mrugnął tylko złośliwie i odparł przebiegle.
- Nie powiem nic, dopóki
mi czego nie dasz.
Przypomniałem sobie wtedy,
gdzie się znajduję i uderzyłem Gunga pięścią między oczy na pół go ogłuszając.
Potoczył się na piasek, lecz wnet z płaczem i ze służalczą uległością, usiłując
całować moje nogi, zaprowadził mnie do otworu nory, wskazanego poprzednio.
- Mów wszystko! - krzyknąłem.
- Ja nie wiem nic a nic o
tym gentlemanie!...
Wasz Bóg niech będzie
świadkiem, że mówię prawdę! Był tu półtora roku. I jemu, tak samo jak tobie,
sahib pilno było stąd się wydobyć... Dosięgła go kula ze statku... Robiliśmy
wszystko, ażeby go od tego uchronić i uratować... Dostał kulą tutaj...—Gungo
Dass położył rękę na swoim zapadniętym wklęsłym brzuchu i zgarbił się aż do
ziemi...
Dobrze—a potem co?!... mów
dalej!...
A potem... potem, sahib - przenieśliśmy
go do i jego domu, daliśmy mu wody i przykładaliśmy mokrą bieliznę do rany.
Leżał tak, dopóki nie wyzionął ducha. Wzywam Wisznu na świadka— zawył — że
zrobiłem wszystko dla niego. Wszystko, co tylko było możebne!
Rzucił się na ziemię, obejmował
i całował moje stopy. Pomimo to jednakże miałem niejakie wątpliwości co do
miłosierdzia Gunga.
- Pewny jestem, że
ukradłeś mu wszystko, co
posiadał!
- Sahib!. Czyżbym
potrafił!.. Nie tknąłem ani jednego przedmiotu z należących do niego rzeczy!..
O Sahib!.. co sahib chce zrobić?!..
Schwyciłem go za kark i
ciągnąłem ku opuszczonej norze, myśląc o nieopisanej nędzy mojego nieszczęsnego
towarzysza niedoli, o jego przedśmiertnych męczarniach, o jego śmierci
podobnej do śmierci szczura, zdychającego w brudnej norze. Gungo wył przeraźliwie,
inni mieszkańcy krateru, ociężali po obfitej uczcie mięsnej, spoglądali na nas
obojętnie!..
- Właź w norę—krzyknąłem —
i wyciągnij go...
Gungo jęczał piskliwie:
- Ależ ja jestem braminem,
sahib... Na duszę
twoją... na duszę twojego
ojca, nie każ mi tego robić...
- Wejdziesz! - krzyknąłem
i chwytając go za ramiona, wpakowałem głowę jego w otwór. Uderzeniem nogi
wepchnąłem w norę resztę jego korpusu, po czym usiadłem na piasku i ukryłem
twarz w dłoniach...
Po upływie kilku minut
usłyszałem dziwny szmer. Tajemniczy jakiś przedmiot trzeszczał, wleczony po piasku.
Następnie usłyszałem głos bramina, wymawiającego chrapliwym i piskliwym
szeptem jakieś dziwne, niewyraźne słowa, przerywane jękami i łkaniem. Wreszcie
coś ciężkiego upadło w pobliżu mnie. Odjąłem ręce od twarzy i spojrzałem:
Piasek przemienił powierzonego sobie trupa w żółto brunatną mumię...
Dalszy ciąg nastąpi.
(zostanie dopisany na tej stronie)