środa, sierpnia 08, 2018

O "Gawędach z pod Himalajów"


Wśród Himalajów ciągną się podgórza, dokąd w czas letnich upałów chroni się napływowa europejska ludność, gros wyższych urzędników administracji angielskiej w Indiach, wojskowej i cywilnej. Te letnie miejscowości, obejmowane wspólną angielsko-indyjską nazwą The Hills, wśród których dominuje Simla, letnia stolica cesarstwa indyjskiego, są tłem czterdziestu opowiadań Kiplinga, wydanych przed czterdziestu przeszło laty (1888) jako pierwszy zbiór nowel pierwszego na wielką skalę angielskiego nowelisty.

Dla nas, europejczyków, oddalonych od tego tła o dwa tarasowe odsunięcia, - raz przez fakt, że akcja odbywa się w Indiach, a drugi raz, że wewnątrz już Indyj odbywa się ona w nienormalnych warunkach letniego sezonu - cała atmosfera nowel wydaje się nierzeczywistą, absurdalną, i niezaprzeczenie pierwszem naszem wrażeniem jest karykaturalność postaci i anegdoty tych krótkich opowiadań. 

Kipling jednak jest odległy od tej atmosfery o jeden tylko taras; dla niego jest ona tylko niepowtarzalna sezonową atmosferą, w której ludzie nie przestają być ludźmi, nie przechodzą w karykaturę, jedynie straciwszy niejako środek ciężkości w lżejszem powietrzu podgórskiem, wykonują groteskowe ruchy, mające im przywrócić równowagę.

Stanowisko ironisty, jedyne, jakie Kipling mógł zająć wobec takiej atmosfery i - wobec swojej młodości, zmusza jednak w miarę czytania zbioru do porzucenia naszej splendid isolation europejczyka, dla którego Indje są tylko krajem bajader i dżungli, i do sprowadzenia karykaturalnych rysów do skali naturalnej. Jakże brzydkie są one wtedy, jak niemiłe! Plain Tales from the Hills brzmi nadzwyczaj zgrabnie pomyślany tytuł, przeciwstawia wyżynom - płaskość, zdrowotności miejscowości letnich - brzydotę (plainness) ludzkich dusz, a przez zawarte pojęcie "prostoty" w tymże samym wyrazie, wskazuje, że to jest najprostsze, najprawdziwsze życie, nie jego karykatura.

 Bezpośredniość opowiadania Kiplinga, jako uczestnika przedstawianych wydarzeń i najbliższego obserwatora kreślonych charakterów, jest doskonale użytym artystycznym środkiem, aby nas do spojrzenia prawdzie w oczy przywieść. Waga tego środka występuje doskonale w negatywnem oświetleniu dwóch nowel: Poza przegrodą i Brama Stu Westchnień.

W pierwszej z nich tragiczna opowieść bez udziału w niej autora nabiera wyraźnego odcienia melodramatu z gatunku "wschodniego"; w drugiej autor przedstawia nierealne swe przejście jako zniszczonego zupełnie życiowo i moralnie palacza opium; tutaj obserwacja nie jest bezpośrednia lecz wyrozumowana z jakiegoś przeżycia o skromniejszym zakresie i stąd nieprzekonywająca.

I oto z tego realnego obrazu, po którym kręcą się oficerowie różnych stopni i żołnierze zaciężni z różnych stron Anglji, panie-łowczynie wszelkiego męskiego zwierza w rodzaju Mrs. Hauksbee i Mrs. Reiver, wysocy urzędnicy administracyjni i policyjni, wyrzutki społeczne i przejściowi goście o nieokreślonej przeszłości, dorabiający się kariery młodzi ludzie i młode panny czyhające na dobrą partję, a nieliczni tylko krajowcy, wyłania się ku nam duch książki, który ją wiąże w jedną całość. 

Jestto z punktu widzenia ironji oglądany problem pracy kulturalnej na kresach. Dla Anglji kresami są jej kolonie - wolę powiedzieć: są, niż: były, choć może tego ostatniego terminu należałoby już dzisiaj używać. Słusznie czy niesłusznie misja kulturalna Anglji wydała się Anglikom z XIX wieku tak przyrodzonem ich przeznaczeniem, że na ludzi spełniających ją w ich imieniu, mogli patrzeć nawet z ironją, z jaką się patrzy na niezręcznie pełniących zwykłe obywatelskie zadania osobników. Rezultaty tej pracy są według autora nikłe; metody prawie zawsze fałszywe; kultura krajowa, niszczona przez angielską,  posiada o wiele większe walory moralne; a życie pionierów na kresach tonie w drobnostkach.

Docieramy do podkładu książki jeszcze dalej. Mimowoli - bo nie zdaje się, iżby to leżało w zamierzeniach Kiplinga - wyrysowuje się przykrym deseniem tragedia pracowników na kresach. Jest nią osamotnienie drobnych grup w morzu innej ludności o kulturze materjalnej niższej, stąd bez możności włączenia się bezpośrednio w jej uczucia i zabawy; wobec małego zakresu zdarzeń i niemożności wymiany myśli na szerszą skalę skupianie się około drobnych interesów, stąd obniżanie się w kulturze, kulturze duchowej. Pracownicy na kresach to ludzie, żyjący pod nienormalnym ciśnieniem. 

Na nas, mieszkańców środkowych jego części, interesy wspólne działają jak normalne ciśnienie powietrza - wewnętrzne zostaje zneutralizowane zewnętrznem. Ale na kresach obca niezrozumiała kultura nie stanowi atmosfery kongenjalnej. Niema zewnętrznego ciśnienia - atmosfera jest rozrzedzona, niemal pusta. Ludzie duszą się z braku powietrza. Albo jeszcze inaczej występuje ta nienormalność: pracownicy na kresach są pchani siłą odśrodkową i nie znajdują się pod działaniem siły odwrotnej - o lada przeszkodę potykają się w swojej chwiejnej moralnej równowadze cząstek, wysyłanych w próżnię, pozbawioną ich narodowej kultury. Tych potknięć jest tak wiele w "brzydkich i prostych" opowieściach Kiplinga.

Przekład p. Józefa Birkenmajera jest dobry. Najwyższe uznanie należy mu się za przekłady mott (które naturalnie są wszystkie pióra Kiplinga). Niewątpliwie w naszych czasach praca tłumacza prozy jest zyskowniejsza - praca tłumacza poezji bodaj że jest usługą oddawaną społeczeństwu zadarmo. Ale o tę  usługę chciałoby się p. Birkenmajera bardzo serdecznie prosić. Mieć taki zbiór tłumaczeń z Kiplinga i innych autorów z drugiej połowy XIX wieku ( Meredith, Stevenson, Swinburne, Rossetti, Morris - ten ostatni ma piękne rzeczy, które p. Birkemajer napewno dobrzeby przełożył ) byłoby wielką rozkoszą dla naszej publiczności, zaczynającej już cenić poważniejszą literaturę obcą. W prozaicznym przekładzie musiałbym się zastrzec przeciw próbie tłumaczenia irlandzkiego brogue przez kaszubszczyznę.

Zdobycie Lungtungpen było dla mnie lekturą raczej przykrą i niezrozumiałą. W oryginale jest tylko nalot irlandzkiego brogue, taksamo jak nalot szkockiego dialektu, nieprzedstawiający trudności dla czytelnika, znającego tylko standardowy język angielski. Z perspektywy zaś historyczno-etnicznej wybór dialektów wydaje mi się nieodpowiedni, bo stwarza fałszywy pogląd, jakoby Irlandczycy byli szczepem pokrewnym Anglosasom, jak Kaszubi Polakom, a Szkoci byli tylko góralami - tymczasem dialekt szkocki jest przedewszystkiem dialektem osadników anglosaskich, osiadłych na podgórzu szkockim (The Lowlands), nie mających aż do połowy niemal XVIII wieku wiele wspólnego z mieszkańcami gór, Gaelami.

Poza tem zastrzeżeniem trzeba uznać bogactwo języka przekładu. Drobne niezrozumienia (nieliczne) nie psują tekstu z wyjątkiem jednego, który niszczy pointę ostatniej noweli.
McIntosh umiera z protestem na ustach przeciw skazaniu go na siedm lat więzienia za jakąś sprawę, związaną ze wspomnianą tylko raz Edytą, może żoną, która być może odebrała sobie życie - wymawia formułę prawną, zapewniającą, że jest niewinny: "Not guilty, lord!" ( zwraca się do sędziego, który nosi taki tytuł urzędowy). Niesprawiedliwy wyrok ciążył na nim i doprowadził go do zniszczenia - to ten kamyk z pięknego wiersza wstępnego). To niezrozumienie uprzytamnia jeszcze raz, jak ciekawie zwartą, pełną ustalonych formuł, składających się na zupełnie swoisty wzór, jest kultura angielska, pełna wskutek tego łapek na tłumaczy. Z drugiej strony przypomina, jak wielkie walory mają motywy kultury formalnej dla wydobywania mocnych patetycznych efektów.

ANDRZEJ TRETIAK
(zachowano oryginalną pisownię )


Brak komentarzy: