wtorek, sierpnia 28, 2018

Osierocona dżungla


Nie wszystko łupem jest sępich stad.
Są jeszcze drzewa, liany, jest Las;
      Te niszczy ognia czerwony kwiat —
A resztę niszczy woda i czas.


Wieść przyniósł sęp Chil. Sęp Chil zawsze wietrzyć umiał śmierć. Ponury zwiastun roztoczył szerokie skrzydła nad dżunglą, zawisł wysoko pod indyjskiem niebem i po trzykroć wyświstał pieśń śmierci.

Sędziwy niedźwiedź Baloo pierw­szy zrozumiał zew sępa. Pochylił kudłaty łeb nad czarną panterą i drżą­cym głosem zamruczał.  Złote oczy Bagheery zaiskrzyły się i zgasły. Po­myślała zaraz o Mowglim i podniosła się aby go szukać.

Tymczasem słowa Baloo posłyszał  szwendający się w pobliżu i wyrastający zawsze tam gdzie go nie posiał, chytry nowinkarz i tchórzliwy pochlebca, moczygęba i pieczeniarz,  oblizywacz misek i czyściciel śmietników Tabaqui-szakal.  Zastrzygł uszami, zawył cicho i zaszył się szyb­ko w gąszcze dżungli. A potem wyrastał przed każdą norą i każdą jaskinią, przed gniazdem, przed schronem i legowiskiem, na żerowi­skach i przy wodopojach i wszędzie szczekał zdyszanym głosem tylko słów parę — i znikał.
Żałobna wieść szła przez dżunglę.

Posłyszał ją wreszcie pan dżungli dziki słoń Hathi, który żyje sto lat i więcej i poznał,  że nadeszła chwila osobliwa, że przyjdzie mu teraz, gdy usłyszał hymn żałobny Chila ogłosić dżungli Pokój Zgonu. Zrozumiał, że nadszedł czas, kiedy w obliczu śmierci Człowieka winny za­milknąć wszelkie spory i nienawi­ści wolnych ludów dżungli, czas. w którym może stanąć bezpiecznie kozioł obok wilka i jeleń obok pante­ry, wiedząc, że mu w tej chwili ża­łoby nic grozić nie może nawet ze strony odwiecznych i nieprzejedna­nych wrogów.

Kołysząc głową sam i tam, jak to jest zwyczajem wszystkich słoni— stary Hathi słuchał żałobnej pieśni sępa:

Pieśń moja o bracia to pean
żałobny
(Chil śpiewa, słuchajcie!)

Był mądry i sławny, i dobry,
i chrobry...
(Chil! Przednia straż Chila!)

A teraz już cicho, bez ruchu
spoczywa.
I ciało zsiniałe, i oczy ze szkliwa.
I tu się na grobie trop wszelki
urywa.

Tak śpiewał Chil, który ma serce zimne,  bo wie,  że ostatecznie wszys­cy  staną  się jego łupem. A gdy sęp skończył swą pieśń,  Hathi podniósł trąbę i ogłosił Pokój Wielkiego Zgonu,  tak jak niegdyś  ogłosił Pokój Wody,  gdy w samym środku chłod­nej toni wód rzeki Waingungi wy­nurzył się w czasie straszliwej posuchy długi, cienki, błękitny pas Skały Pokoju.
A potem zebrał Hathi trzech sy­nów i udali się razem samoczwór  ku Skale Rady słynnej gromady wilków  seeoneejskich.

Równocześnie ze wszystkich stron dążyły różne plemiona dżungli do Waingungi.  Mysa, przodownik ba­wołów prowadził poważnie swoje ogromne stado, a z Zimnych Grot wę­drowały czepiając się  lian i przeskakują  po najwyższych gałęziach Bandarlogi. Po raz pierwszy to w życiu, krzykliwy lud małp wędrował cicho i bez wrzasków i tylko kołyszące się wierzchołki drzew zdradzały zawieszonemu w przestworzach Chilowi kierunek ich drogi.

Dołem znów w  szybkich skrętach przewijało się długie, lśniące ciało węża Kaa. Pyton mimo braku nóg był szybkim wędrowcem i nawet zwinna pantera Bagheera nie zawsze mu mogła nadążyć.
 Z innej znów  strony szedł chrzęszczący kolcami wybredny jeżowiec  Sahi  i przelatywał z drzewa na drzewo wlokąc za sobą wspaniały ogon dumny paw Mor.
 Prawem ramieniem Waingungi płynął płaskonosy stary potwór, cztero­stopowy krokodyl Mugger  z Mugger- Ghaut wraz z kuzynem swoim rybojadem Gawialem. Tuż za nimi posuwał się zgrabniejszy w  wodzie niż na lądzie żółw Oo.

Gdzieś tylko rzucił okiem, wszę­dzie widziałeś znane ze słyszenia zwierzęta dżungli, dążące zgodnie do jednego celu. Nad głową przelecia­ła wrona Ko, pod nogami przesunął się mały skaczący szczur Chikai, za­trzepotał obok skrzydłami szkarłat­ny dzięcioł Ferao. Nawet nietoperz Mang wbrew zwyczajom, opuścił swe schronienie przed zmierzchem i bez­szelestnym lotem skierował się ku Skale Rady. A na samym końcu wlókł się w tylnej straży ociężały żóraw - adjutant i podlatywał tak, jak gdyby każdy ruch jego skrzydeł miał już być ostatnim.

Dotąd jeszcze nigdy tyle i tak różnorodnych stworzeń nie zebrało się przy Skale Rady. Nawet sędziwy ku­dłacz Baloo, który całe dzieje pusz­czy znał na wylot i młode wilczki praw dżungli uczył, podobnego ze­brania nie pamiętał, i nachyliwszy się do Mowgliego mruknął, że jak świat światem po raz pierwszy Dżakela  - krokodyl,  ów brzuch na nogach, jak go złośliwie przezywają, zjawił się przy Skale Rady.

Na samym szczycie skały leżał ogromny  szary wilk — wódz seeoneejskiej gromady, stary, bezżenny samotnik Akela. Dzień się miał ku końcowi gdy nadszedł kulawy tygrys,  bydłobójca  Shere - Khan.
 Pręgowatego kulasa otaczała zgraja szakali. żywiących się resztkami jego łupów. Na jego widok wśród jeleni i bawołów przebiegł szmer trwogi. Trawożerne usunęły się pospiesznie jak najdalej, bo łamiącemu prawa dżungli krwiożercy nikt nic dowierzał, nawet po ogłoszeniu powszech­nego pokoju.
Gdy się już wszyscy zebrali, odez­wał się ponuro Hathi,  kołysząc dłu­gą trąbą:

 - Słyszeliście wszyscy hymn śmierci śpiewany przez Chila...

Głuche milczenie, które zaległo gromadę, było dowodem, że wszyscy słyszeli żałobną pieśń sępa.
Tuż nad Skałą Rady wypłynął j jasny rąbek światła. To wschodził księżyc. Na tle jego tarczy podniósł się Akela. Szarą, smukłą sylwetę zwrócił w stronę wilczej gromady. gdzie obok wilków wojowników, le­żały w otoczeniu szczeniąt lalunie- wilczyce. Wilk-wódz wyciągnął  pysk w górę i zawołał:

 - Wyjcie wilki! Rudyard Kipling zmarł tej nocy.

Na ten zew starego przewodnika rozległo się głośne wycie w seeoneejskiej gromadzie wolnego ludu.
Mowgli zerwał się zdumiony; w przewieszonym przez piersi ostrzu jego noża zamigotał przelotnie sele­dynowy blask miesiąca.

 - Czemu wyjesz Szary Bracie? — zapytał najbliższego sobie wilka.
 - On i my,  byliśmy jednej krwi!
W tej chwili usłyszał Mowgli ża­łosny ryk bawołów.
 - Czemu ryczycie zjadacze traw? - zapytał.
 - On i my,  jesteśmy jednej krwi - odparł mu Mysa, przodownik ba­wołów.

Mowgli spojrzał dokoła zdziwio­ny. Wszystkie ludy dżungli wyra­żały głośno swój żal. I ujrzał nawet łzy w oczach Dżakeli. Tego już cał­kiem nie mógł zrozumieć.
 - Czyżby i krokodyle były z nim jednej krwi?! — zawołał zgorszony.

Odpowiedział mu starczy, char­czący głos  Muggera z Mugger-Ghaut:
 - Uszanuj sędziwość! O bezwło­sy wilczku — szanuj sędziwość i  niedołężność  starca.
Mowgli wzruszył ramionami:
 - To jest zgubiony trop, nic z tego nic rozumiem.

 - Wszyscy z niego jesteśmy — odezwał  się na to milczący dotąd Hathi — ja, ty i my  wszyscy.
 - Jakżeż  to możliwe, o Hathi, abym ja, ty, i pożeracz żab Shere- Khan, i wilk Akela i Bandarlogi, aby wszystek lud dżungli pochodził od niego jednego?

To znana historia — rzekł  Hathi — tak znana jak Księgi Dżun­gli. Zmilknijcie wy tam u skały, sta­ry Kaa opowie nam te dzieje...

Upłynęło parę chwil, zanim lu­dy dżungli uciszyły się. Wówczas Kaa,  pyton, jął skręcać swe ciało w pierścienie i ósemki, i wijąc się tak, migotał zielonawymi blaskami szeleszczących łusek. A potem wzniósłszy na długiej szyi swą płaską głowę, poruszał ją na prawo i lewo i rozpoczął głuchym syczącym  brzęczeniem:

 - Czarny wąż Nag, którego zakli­nacz wężów obnosił w plecionym koszyku po wioskach i miastach, każąc  mu tańczyć przy dźwiękach fleta — znał Jego ojca. Zaklinacz grał i zbie­rał rupie, a kobra tańczył i patrzał; patrzał i widział; widział i rozumiał.  A potem, kiedyś uciekł z kosza.
Spotkałem raz Naga (wiele już pór deszczowych od tej rozmowy upłynęło, wtedy mi i to także, co wam teraz powiem, opowiedział.

Było to w miasteczku Rudyard. Wiele ludzi zgromadziło się przy ko­szyku zaklinacza, który grał na fle­cie. Wszyscy patrzyli na tańczącego okularnika, tylko pewien młody an­glik zamiast na kobrę patrzył na sto­jącą po drugiej stronie kosza jasno­włosą angielkę. A potem oczy tych dwojga się spotkały i młody anglik zapomniał rzucić rupię hinduskiemu kuglarzowi.
Anglikiem tym był John Lockwood Kipling, któremu potem w Bombaju urodził się syn. Rodzice dali mu imię miejsca, gdzie się po­znali,  a było to równo siedemdzie­siąt pór deszczowych temu.

I potem mój Nag   widywał rosnącego chłopca w Lahore. A potem już go nie widział, ale słyszał o nim. Mówiono o nim,  że wyjechał ze starego świata do nowego i że tam osiadł i że ożenił się. Mieszkał w stanie Vermont w mieście Brattleborough.

Tam to pewnego ciepłego wieczora  o godzinie siódmej, na wzgórzach Seeoneejskich narodziło  się dziwne dziecko: Mowgli-żabka.  Czterdzieści  wielkich deszczów przeszło od tego czasu. On był jego ojcem. Ojcem i matką, bo pod jego piórem, gdy pisał, powstawaliśmy wszyscy zaklęci  w czarne litery na białym papierze..

 - Przestań Kaa! — zawołał gwał­townie Mowgli, zrywając się z ziemi. — Znowu zgubiono trop; nic z tego nie rozumiem i inni także.  Co znaczy „pisał”? Co znaczy „litery"? Co znaczy „papier“? O tych rze­czach nikt z nas nie słyszał. Nie na­zywaj go moją matka. Matką moją jest wilczyca Raksha.

 - Wilczyca Raksha tylko wykarmiła ciebie swoim mlekiem i ochroniła przed żarłocznością Shere- Khana — rzekł poważnie Baloo — ale matką twoją nie jest.

 - Więc Messua  z chatki, nad brzegiem moczarów, więc  to ona  jest prawdziwą moją matką — zapytał Mowgli, patrząc przenikliwie w oczy Bagheery  — więc ja jestem człowiek, jej syn Nathoo?
 - Nie! — zaprzeczyła pantera,  odwracając głowę przed jego  pyta­jącym wzrokiem. — Ty  jesteś Mowgli-żabka. My i ty jesteśmy je­dnej krwi. Czy ty nie możesz zrozumieć, mój mały bracie, że wszyscy straciliśmy ojca.

Mowgli poruszył przecząco głową. Bezwłose ludzkie szczenię nie mogło  pojąć tego, co wiedziały wszystkie  zwierzęta dżungli.

Widmowy blask księżyca padał  z góry na dłucie jego włosy i nagie smukłe ciało, kładąc przed nim czarny, krótki cień. Naraz jakby sobie  coś przypomniał, bo patrząc w  stronę gdzie się na gałęziach zgromadziło ptactwo, zawołał:
 - Więc On stał się łupem Chila!

 - Nie! — odparł poważnie Hathi - ani On, ani my nie staniemy się nigdy łupem Chila. On umiał temu zapobiec. Za siebie i za nas.
I to jest największe  zaklęcie dane człowiekowi na ziemi. Zaklęcie potężniejsze niż moja mądrość, niż wiedza Baloo, niż siła Bagheery, niż starość Kaa. niż wasze nawet prawo, o wilki Seeon’u.

Zaklęcie, które czyni, że to co ginie nie ginie,  to, co mija, nie mija, to, co więdnie nie więdnie, to,  co odchodzi powraca, to, co było – jest.
Tym zaklęciem uczynił, że On i my,  o ludy dżungli, jesteśmy jednej krwi i próżno nad nami krąży żałobny poświst Chila, albowiem nigdy, przenigdy już nie staniemy się jego łupem.
W.F.
Gazeta Polska, 1936


Brak komentarzy: