czwartek, września 05, 2019

Wressley z Ministerium spraw zagranicznych



 Jedną z licznych plag pobytu w Indiach jest brak atmosfery, w sensie jaki nadają temu malarze. Nie ma tu, że tak powiem półcieni. Ludzie mają jasno zarysowane kontury, których nic nie przysłania, którym nic nie nadaje rozmaitej wypukłości. Odrabiają swoje kawałki i wyobrażają sobie, że nic na świecie nie ma ważniejszego od ich urzędowej pracy, nic ponad nią godniejszego i że są osią, wokół której obraca się administracja kraju.

Oto przykład takiego stanu duszy.
Pewien urzędnik krwi mieszanej rejestrował papiery w Biurze Wypłat.
- Wie pan co by się stało – powiedział raz do mnie – gdybym dodał lub ujął jedną kreskę na tej oto kartce?
Kiedy zwlekałem z odpowiedzią, dorzucił tajemniczym tonem spiskowca;
- To by pomieszało porządek poborów na całym obszarze Prezydencji! Pomyśl pan o tym!

Gdyby ludzie nie mieli złudzenia, co do ważności swoich urzędów, zdaje mi się, że by się nawzajem pozabijali. Tymczasem panuje tutaj ogromna pobłażliwość na punkcie manii wielkości, bo wszyscy dotknięci są tą samą chorobą.
Nawet kancelaria Wicekróla ma przekonanie o nadzwyczajnej doniosłości swej misji, kiedy poleca urzędnikowi władzy wykonawczej, już i tak przeciążonemu pracą, przeprowadzić statystykę wołków zbożowych na obszarze pięciu tysięcy kwadratowych mil.

Do Ministerstwa Spraw Zagranicznych należał pewnego razu mąż jeden – mąż, który dosięgnął lat męskich i który zdaniem urzędników mu podległych, mało pochopnych do uszanowania starszych i zasłużonych, był w stanie w chwili przebudzenia recytować „Traktaty i Koncesje” Aitchinsona od początku do końca i od końca do początku, według żądania.
Jakie osiągnął korzyści z tej nieprzebranej wiedzy? O tym wiedział tylko Sekretarz Stanu.
Co zaś do niego samego, zachowywał w tej sprawie dyskretne milczenie.

Nazywał się Wressley i miał tak ustaloną reputację stosunków indyjskich, iż powszechnie utarło się zdanie; „Nikt z żyjących nie zna lepiej od Wressley’a niezależnych państw Indii Centralnych” . Gdybyś się sprzeciwiał tej opinii uchodziłbyś za nieuka i człowieka słabej inteligencji. W naszych czasach ktoby znał dokładnie gmatwaninę różnych plemion i szczepów po obu stronach Północnej Granicy, mógłby oddać bez porównania większe usługi, ale w epoce Wressley’a uwaga rządu skierowana była głównie na państewka Indii Centralnych. Nazywano je „ogniskiem”, „zarzewiem”, „źródłem niepokojów i intryg”, dawano im niemożliwe nazwy. W tych właśnie stronach dawała się odczuć plaga, o której poprzednio wspomniałem.

Skoro się Wressley odezwał, że tacy to a tacy wstąpili na tron po takich to a takich, Foreign Office milkło, a szefowie różnych dykasterii, powtarzali tylko ostatnie słowo Wressley’a potakującym tonem, czując całą wadę swoich opinii, którą pomagali rządowi do uchylenia ciężkich politycznych zawikłań.

Kiedy się rozchodzi o sprawy wyjątkowo doniosłe, cały ciężar roboty spoczywa zwykle na barkach najtęższego pracownika, albo dwóch najwyżej, a inni siedzą z założonymi rękoma, czekając na odznaczenia i nagrody.

W Foreign Office Wressley był filarem pracy i żeby go utrzymać na tym poziomie i dodać mu otuchy w chwilach gdy go zapał opuszczał, okazywano mu wielkie względy i nazywano tęgim chłopcem. To powszechne uznanie utwierdzało go w mniemaniu, że nie ma istoty równie niezbędnej, równie koniecznej do utrzymania panowania angielskiego w Indiach od niego - „Wressley’a z Ministerstwa Spraw Zagranicznych”.

Całe Indie znały urząd i nazwisko Wressley’a zapisane w Roczniku”Thaker & Spink”. Ale kim on był właściwie, jakie położył zasługi - najwyżej pięćdziesiąt osób wiedziało dokładnie i o to się troszczyło. Urzędowe zatrudnienie pochłaniało go w zupełności i nie miał wolnych chwil, w których by mógł uprawiać umiejętności inne od genealogii zmarłych Radżputów.
Wressley , gdyby nie należał do personelu Służby Cywilnej w Indiach, odznaczyłby się z pewnością zaszczytnie w Instytucie Heraldycznym.

Pewnego dnia w godzinach biurowych doznał nasz bohater całkiem niespodziewanie ogromnego wstrząśnienia, które wpłynęło na dalsze jego losy.
Bez powodu, bez zastanowienia, bez ostrzegawczych symptomów, zakochał się w trzpiotowatej dziewczynie o złotych włosach, która codziennie odbywała konne przejażdżki na gościńcu w Simli, przystrojona w niebieską, pluszową dżokejkę, spadającą jej prawie na same oczy. Nazywała się Venner, Tillie Venner i była prześliczną.

Ukradła serce Wressley’a w ciągu jednego galopu i Wressley odkrył, że nie warto żyć w samotności na tym świecie, nawet jeśli się przewertowało połowę dokumentów przechowywanych w archiwach Foreign Office.
Śmiano się z tego zdarzenia w Simli; trzeba przyznać, że Wressley w roli zakochanego wyglądał trochę komicznie.
Dokładał wszelkich starań, żeby panna zajęła się nim t.j. jego dziełem, a miss Venner jak przystało na kobietę, udawała, że interesuje się tym, co za jego plecami nazywała „ładżowie ( radżowie ) pana Włessley’a”, gdyż sepleniła milutko.

Nic nie rozumiała, ale udawała, że doskonale pojmuje o co chodzi. Taka mistyfikacja już niejednego mężczyznę zaprowadziła do ołtarza. Jednakże Opatrzność czuwała nad poczciwym Wressley’em. Nabrał ogromnego podziwu dla inteligencji miss Venner; podziwiałby jej umysł jeszcze więcej, gdyby słyszał, co o jego konkurach opowiadała w poufnym kółku przyjaciółek.

Wressley miał szczególny pogląd na sprawę konkurów i miłości. Mawiał, że starający się powinien złożyć u stóp swej ukochanej to co najlepszego wykonał w czasie swojego życia.
Zdaje mi się, że Ruskin kiedyś to samo powiedział, ale w powszednim życiu kilka pocałunków lepszy wywiera skutek, a czasu zaoszczędza bardzo wiele.

Mniej więcej w miesiąc od chwili, w której miss Venner podbiła jego serce i stała się przyczyną, że zaczął coraz gorzej odrabiać swoje biurowe czynności, przyszedł mu do głowy pierwszy pomysł, żeby napisać dzieło „Rządy krajowe w Indiach Centralnych” i myśl ta napełniała go radością.
Według planu jaki sobie zakreślił, miało to być wielkie dzieło, obszerne studium nad bardzo ponętnym przedmiotem, której to pracy mógł się podjąć tylko specjalista badający od szeregu lat archiwa Foreign Office. Podarunek godny królewny.

Zwierzył się pannie Venner, że ma zamiar prosić o całoroczny urlop i że spodziewa się przywieść jej z podróży podarunek, którego nie odrzuci. – Czy zechce zaczekać?

O! Z pewnością zaczeka.

Wressley pobierał siedemset rupii miesięcznie. Zaczeka chętnie cały rok, a mama pomoże jej, żeby czekała cierpliwie.

Wziął więc roczny urlop i tyle aktów i najrozmaitszych dokumentów, ile tylko mógł zgromadzić, co stanowiło pełny ładunek towarowego wagonu i udał się z tym do Indii Środkowych, niezmiernie przejęty ważnością swojego zadania. Tworzył swoje dzieło w kraju, o którym pisał.
Z powodu częstego pisywania urzędowych listów, przyswoił sobie styl oschły i chłodny, a zrozumiał, że pisząc o Indiach dla szerszego grona czytelników, trzeba będzie dodać do palety jaśniejszych barw lokalnych. Proceder bardzo niebezpieczny dla amatorów, jeśli użyty bez właściwej powściągliwości.

Jedne niebiosa wiedzą ile sobie zadał trudu! Analizował swoich radżów, szperał za ich rodowodem, aż do czasów bajecznych, nie opuszczając ani jednej linii bocznej, ani jednej konkubiny. Notował, datował, kreślił drzewa genealogiczne, klasyfikował, rachował, układał chronologiczne tablice, przekreślał je i uzupełniał nowymi szczegółami; pracował bez wytchnienia dziesięć godzin dziennie.

A ponieważ przyświecał mu przy pracy, nagle zapalony, kaganek miłości, stworzył z tych okruchów historii, pokrytych pyłem, dzieło istotnie piękne, o kartach na przemian radosnych i smętnych, groźnych i wesołych. Serce własne i dusza spływały mu po piórze na papier.
Złożył dowody wielkiej siły uczucia, bystrości umysłu i dowcipu. Słowem, zdobył się na własny styl, przez dwieście trzydzieści dni i nocy, przez które pracował i stworzył dzieło, dzieło co się zowie.

Miał rozległe wiadomości, specjalnie w przedmiocie, nad którym pracował i to była bezsprzecznie jego własność, ale cały kierunek dzieła, polot i zdolność wyrażania swoich myśli, przejęcie się ludzkim pierwiastkiem zdarzeń, leżały poza obrębem jego dawnej indywidualności i jego specjalnej wiedzy. Jednakże nie wiem czy miał podówczas zupełną świadomość tej siły, która mu została daną i czy odczuwał w całej pełni szczęście tworzenia rzeczy doskonałej.

Pracował dla Tillie Venner, nie dla siebie…Nieraz z przepaską na oczach tworzą ludzie najlepsze swe dzieło i postrzegają horyzonty, które przedtem uchodziły ich uwagi.
Chociaż to nie ma nic wspólnego z niniejszym opowiadaniem, dodajmy przy sposobności, że w Indiach, gdzie najwięcej wszyscy jedni o drugich wiedzą, nieraz zdarza się widzieć ludzi, których kobiety wciągnęły na wyżyny. Nie oni sami rwą się w górę , ale kobiety
wyprowadzają z szeregów zwykłych żołnierzy i wysyłają na placówki,
z których potem oni królują nad innymi.

Człowiek, który ma istotną wartość, raz popchnięty rwie coraz wyżej, ale zwykły śmiertelnik wraca do szeregów i nic o nim więcej nie słychać z chwilą, gdy kobieta przestaje się nim interesować i gdy przestanie uważać jego czyny jako hołd sobie oddany.

Wressley zawiózł do Simli pierwszy egzemplarz swojego dzieła. Jąkając się ze wzruszenia, czerwieniejąc się i blednąc na przemian, ofiarował go miss Venner.
Przejrzała pośpiesznie książkę, przeczytała kilka wierszy.
Przytoczę tutaj jej uwagi verbatim (dosłownie);
- O! Pańskie dzieło! Mówi pan ciągle o tych okłopnych ładżach! Nic nie złozumiałam.


                                                           *      *       *

Wressley z Foreign Office został złamany, podcięty w całej swojej istocie – przez te kilka słów pustej dziewczyny.
Zdołał zaledwie wybełkotać słabym głosem;
- Ależ …to moje magnum opus! Moje dzieło, dzieło mojego życia.

Miss Venner nie miała pojęcia co znaczy magnum opus, ale wiedziała, że kapitan Kerrington wygrał trzy biegi na ostatnich wyścigach konnych.
Wressley nie nalegał, żeby jeszcze czekała. Miał na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie popełniać podobnego nietaktu.
Po całorocznym napięciu wszystkich nerwów nastąpił teraz u niego okres reakcji. Wrócił do Foreign Office, do swoich ładżów i został zwykłym biurowym wyrobnikiem, który rejestrował, kompilował, pisał raporty i wyciągi z aktów. Trzysta rupii miesięcznie za tego rodzaju czynność aż nadto sutym było wynagrodzeniem.

Polegał na krytyce miss Venner. To dowodzi, że natchnienie, które mu towarzyszyło przy pisaniu dzieła, nie tkwiło w nim samym, lecz wypływało z chwilowego podniecenia.
Swoją drogą, wcale nie miał prawa wrzucić do górskiego jeziora pięciu pak najlepszego dzieła, jakie kiedykolwiek wyszło o historii Indii, a które wydał ogromnym nakładem w Bombaju.

Kiedy w kilka lat po tym zdarzeniu, szedł na emeryturę i sprzedawał swoje meble, znalazłem się w jego mieszkaniu i spostrzegłem na półkach jedyną kopię jaka się zachowała dzieła p.t.
„Rządy krajowe w Indiach Centralnych”, tę samą kopię, którą dotykała swymi rączkami miss Venner.

Usiadłem na spakowanym tłumoku i czytałem książkę póki dnia starczyło. Zaproponowałem za nią autorowi sumę, jaką zażąda.
Wressley stał za mną; od czasu do czasu rzucał okiem na otwarte kartki i odczytywał urywek swojej pracy.

- To wcale niezłe dziełko – mruknął jakby zdziwiony i raczej do siebie. –Doprawdy nie rozumiem ; jakim sposobem mogłem tak dobrą rzecz napisać?
Potem, zwracając się do mnie;
- Weź pan tę książkę. Weź ją pan. Opowiesz ludziom jej dzieje. Być może…być może wszystko było z góry ułożone, żeby tak się skończyło.

Biorąc pod uwagę kim był kiedyś Wressley, była to najbardziej gorzka ocena własnego dzieła jaką z czyichkolwiek ust zdarzyło mi się usłyszeć.

Opracowano na podstawie
przekładu F. Chwaliboga z 1909 r -Ar.
*** Tekst oryginału -link