Oto relacja z kolejnej rozmowy Kiplinga z dziennikarzem z Francji - kraju, którym pisarz był zauroczony jak żaden inny Anglik, a który pięknie odwdzięczył się przyznając pisarzowi tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Paryskiego .
'At the time, Rudyard must have been the most revered Englishman in France.' - Andrew Lycett
( na zdjęciu R. Kipling po otrzymaniu tytułu,
obok J.Frazer i Rektor, rok 1921)
______________________
--------------------------------------
Ujrzałem
na początku sztywny płaszcz pod sztywnym cylindrem. Pomiędzy
płaszczem i cylindrem błyszczały szkła
okularów. Z płaszcza wyłonił się mały, łysy prawie człowiek
z niezwykłymi brwiami, długimi czarnymi,
przypominającymi grzywę. Kipling zaczął je natychmiast to szarpać, to
gładzić, pozostawiając w absolutnym
spokoju krótkie, starannie ułożone wąsy.
-
Czuję się - mówił - czuję się jak człowiek,
w którego ugodził
granat. Ten wielki zaszczyt, jaki mnie spotkał…
Uniwersytet
paryski mianował go właśnie doktorem honorowym.
Głos
był łagodny, prawie miękki, jak nos, nieco tępy, wyzierający z ostro zarysowanych
policzków. Brwi jednak, jeżące się podczas gdy mówił, jak sierść
azjatyckiego tygrysa, nadawały twarzy coś dzikiego i agresywnego.
Ogólny
ogląd byłby okrutny, gdyby nie oczy. Oczy te były niebieskie i spokojne, tak spokojne, że wydawały się
nieruchome. Były przenikliwe, badawcze
i rozumne, że miałem wrażenie, iż nikt
nie potrafiłby wobec nich kłamać.
Oczy te
widziały wszystkie oceany, całe
Indie, najciemniejsze zaułki i najnędzniejszą ludność Londynu oraz okropności,
jakie zrodziły od wielu lat wszystkie wojny na świecie.
Kipling
zaczął mówić. Pisarz, którego wszystkie powieści są najosobliwszymi reportażami, miał przed sobą młodego człowieka. którego widział po raz pierwszy. Był jednak człowiekiem, który pyta i
zmusza swego gościa do
wyczerpujących odpowiedzi, usiłując przejrzeć go na wskroś.
Gdy
usłyszał coś nowego; gdy mógł dowiedzieć się czegoś o Paryżu, o jego prasie, o rosyjskim balecie, o kubizmie, wypytywał
dokładnie, formułując pytania
tak zręcznie, że wywoływały pożądane odpowiedzi i ufność rozmówcy.
Wobec
Kiplinga nie byłem już dziennikarzem. Na tym krześle byłem
irlandzkim żołnierzem, który zabłądził do
południowej Afryki lub
pariasem z „miasta straszliwej nocy" - Kalkuty, jakąś cząstką człowieka, z którego
wydobywał wszystko, co można było wydobyć nie czyniąc wcale wrażenia wywiadowcy,
powodowanego egoizmem.
Był
całkowitym anglikiem. Mówił więc o
pogodzie i pytał mnie czy myślę, że
będzie padał deszcz. On sam spodziewał
się, że do czwartku, a zwłaszcza później będzie ładna pogoda.
- Jadę autem do Prowansji, do Arles- Aignes -
Mortes...W
jego oczach iskrzyło się złoto.
- Czy
zna pan
te okolice? Ach! Są tak piękne,
jak żaden inny kraj,
nawet Pireneje. Lubię Pireneje z ich wielkimi czarnymi i białymi kontrastami, nagością ich gór, przechodzącą
nagle w bujną zieleń.
Zna
pan przecież obu wielkich malarzy Pirenejów:
Gustawa Dore i Daniela
Vierge. Ich wizja była tak dokładna, że musiałem zwalczać ją prawie,
aby utrzymać własne wrażenie. Boże, jak pięknym krajem jest
Francja! Co za przeżycie!
Zdawało
się, że słońce ozłociło twarz Kiplinga.
Powtarzał wciąż:
-
Co za przeżycie!
Przystąpiłem
z kolei do zadawania pytań:
-
Jakie przeżycie nazwie pan w swym życiu najpiękniejszym?
-
Zaczekaj pan. Czy pan myśli, że można na to natychmiast odpowiedzieć? A jeżeli ja zapytam pana, jakie było pańskie
najpiękniejsze przeżycie? Wie pan, myślę, że największym przeżyciem jest
to, które się błyskawicznie przeżywa. Ale czekaj pan, może jednak panu powiem.
Już
wiem. Było to w Ardenach w roku 1915. Nie widziało się nic oprócz olbrzymiej
żółtawej równiny. W jednym jej końcu stała mała prawie zapadła w ziemię
chata, w której mieszkało trzech ubogich
wieśniaków. Byłem tam z angielskim generałem.
Podczas gdy obserwowałem wielką równinę,
zapytał mnie jeden z tych wieśniaków:
-
Czy chce pan zobaczyć armię gotową do wymarszu?
Wszedł
ze mną na mały pagórek i pokazał mi na
wielkiej równinie długi
dół. Spojrzałem bacznie. Na początku rozróżniłem na żółtej płaszczyźnie bardzo
mały czworobok i obok niego zaś trzy maleńkie czarne punkciki. Było to auto, a
trzema punkcikami byli lord Kitchener, Millerand i jeszcze
ktoś, czyjego nazwiska
zapomniałem.
-
Gdzież jest armia? - zapytałem.
Chłop
wyciągnął duży drżący palec. Spojrzałem
we wskazanym kierunku i rozróżniłem nagle
przed punktami pełzającą chmurę, wojsko, szaro- niebieską burzę,
wojsko.
Oh!
ten pośpiech... cisza, a w pośpiechu
chmura, którą stanowiło wojsko,
liczące 40. 000 żołnierzy - ludzi, którzy
mieli niewątpliwie umrzeć.
Oh! ta cisza i pośpiech!...Za
wojskiem toczyły się działa, nie czyniąc hałasu... A trzy punkty…Ach, przypominam sobie, trzecim, którego nazwisko
zapomniałem, był Joffre.
Był
to piękny widok. A przecież nikt nie był przygotowany do wojny. Podszedłem do
Kitchenera, który był w mundurze koloru
khaki, do Joffre’a, noszącego czerwone spodnie. Znałem
również innych generałów, np. inteligentnego Maud’hui, w Alzacji zaś Castelnau,
armii którego zrobiły na mnie wielkie wrażenie wzorowy porządek i czystość...
Jakie piękne były okopy…Nikt nie był przygotowany do wojny.. I zwyciężyli mimo to ... Nie, nie napiszę
nic o wojnie, najwyżej dzieje pułku irlandzkiej gwardii, gdzie służył mój syn, który
poległ…
Nielitościwy
apostoł imperium zacisnął szczęki Widziałem jak skurczyły
się mięśnie jego twarzy, aby z ust nie wymknęły się słowa, jakich nie wolno
było mu użyć. Wyszeptał
tylko, jakby odpowiadał Bogu, któryby chciał przebaczyć:
- Wojna.
G. M.