W ubiegłą sobotę
gazety doniosły, że w nocy z 17 na 18 stycznia o godzinie 0.10 w szpitalu
w Middlesex, po operacji wrzodu w żołądku, rozstał się z tym
światem najsławniejszy z angielskich poetów na przełomie dziewiętnastego i
dwudziestego wieku, Rudyard Kipling. Zanim jakieś pióro bardziej powołane odda na łamach „Myśli Narodowej” należny hołd pamięci i zasługom Zmarłego, ośmielam się to uczynić prowizorycznie na własną rękę, sposobem dziennikarskim raczej, niż literackim, zabierając głos w imieniu tych bezlicznych wielbicieli sławnego pisarza, którzy... nie umieją po angielsku.
Cóż o nim wiem? Bardzo niewiele. Tyleż akurat ile wie każdy przeciętny Polak, który zapoznał się z większością jego utworów przełożonych na nasz język, oraz z kilku przekładami francuskiemi. O Kiplingu czytałem tylko rozprawkę Ignacego Matuszewskiego, dołączoną jako przedmowa do „Ksiąg Puszczy” przekładu Józefa Czekalskiego, essay Audre Maurois’a w najnowszej jego książce p. t. „Magiciens et logiciens" zawierającej szereg szkiców krytycznych o współczesnej literaturze angielskiej, oraz kilka artykułów w gazetach.
Wiem tedy, że Rudyard Kipling urodził się w Bombay’u w roku 1865. Był synem utalentowanego rysownika Johna Lockwooda Kiplinga, ożenionego z panną Alicją Macdonaldówną, córką anglikańskiego duchownego, której jedna siostra poślubiła słynnego malarza Burne Jones’a, druga wyszła również za malarza Edwarda Poynter’a, trzecia za przemysłowca Alfreda Stanleya, ojca Stanleya Baldwina, późniejszego przywódcy konserwatystów, teraźniejszego premjera. Ojciec Rudyarda w chwili urodzenia przyszłego autora „Kima" piastował godność dyrektora bombajskiej Akademji Sztuk Pięknych, ogłosił on drukiem ilustrowaną przez siebie książkę p. t. „The Man and the Beast in India", ilustrował później utwory synowskie. Rudyard był dzieckiem dosyć słabowitem. Miał za mamkę miejscową bombajską „ajah”; zanim nauczył się mówić po angielsku, gaworzył po „hindustańsku“, czyli w żargonie utworzonym z rozmaitych indyjskich dialektów. W piątym roku życia rodzice wysłali go do Anglji, ponieważ klimat indyjski dziecku nie służył. Do jedenastego roku życia wychowywał się w Portsmouth w rodzinie pewnego dymisjonowanego oficera marynarki; następnie został wpisany w poczet uczniów United Service College, Westward Ho. Wspomnienia wyniesione z owej szkoły dostarczyły mu później materjału do powieści p. t. „Stalky i Spółka”.
Jako młodzieniec siedemnastoletni powrócił do Indyj: Ojciec jego w międzyczasie został mianowany konserwatorem muzeum w Lahore (opis owego muzeum, nazywanego przez krajowców „Domem Cudów”, znajdujemy w „Kimie”). Zmuszony warunkami materjalnemi Rudyard poświęcił się zawodowi dziennikarskiemu, obejmując posadę w „Civil and Military Gazette“. Zamieszczał w owem piśmie od czasu do czasu swoje wiersze, przeważnie krótkie poemaciki humorystyczne, wyszydzające życie Anglików w Indjach i zdumiewające czytelników mistrzowstwem formy. (Maurois stawia je wyżej od młodzieńczych utworów Byrona i Wiktora Hugo).
W dwudziestym pierwszym roku życia wydał w stolicy Pendżabu pierwszy zbiorek swych wierszy p. t. „Departmental Ditties'“. Wkrótce potem porzucił „Civil and Military Gazette" i przeniósł się do „Pioniera Allahabadzkiego“. Pracując w owem piśmie napisał i wydał na miejscu, t. j. w Indjach, kilka tomów prozą, zawierających krótkie opowiadania realistyczne z kolonjalnego życia żołnierzy, oficerów i urzędników angielskich. Gdy opowiadania owe pojawiły się w Londynie, krytyka przyjęła je entuzjastycznie, księgarze pośpieszyli zaś z zaliczkami na przedruki i nowe utwory, wskutek czego dobrze odtąd sytuowany młody pisarz (miał podówczas lat dwadzieścia trzy) mógł sobie pozwolić na porzucenie dziennikarstwa, odbycie szeregu dalekich podróży i ożenienie się w parę lat później z panną Karoliną Balestier, córką wydawcy amerykańskiego. W miarę ukazywania się coraz to nowych tomów Kiplinga popularność jego w Anglji nieustannie wzrastała i doszła do szczytu natężenia na schyłku wieku ubiegłego jeszcze przed pojawieniem się „Ksiąg Dżungli”, które wyszły z druku w latach 1894 —1895.
W r. 1897 Kipling napisał słynny hymn „Recessional“ z okazji sześćdziesiątej rocznicy wstąpienia na tron królowej Wiktorji. Przed wojną południowo-afrykańską odbył podróż doTranswaalu. Podczas wojny angielsko-boerskiej uprawiał zaciekle propagandę imperialistyczną. Przepowiedział trafnie po śmierci burskiego jenerała Jouberta pojednanie się Burów z Anglikami. Podczas powstania irlandzkiego zagrzewał swemi wierszami do walki ochotników ulsterskich. Był gorliwym rzecznikiem przymierza z Francją. W r. 1907 otrzymał nagrodę Nobla.
W ostatnich latach życia mieszkał na farmie Bateman’s, w hrabstwie Sussex, opisanej w „Puck’u”. Podczas wielkiej wojny stracił ukochanego syna. Na schyłku swej karjery pisarskiej był mniej popularny w ojczyźnie swojej, niż na kontynencie. Nie udzielał z zasady dziennikarzom wywiadów. Niechętnie pozwalał się fotografować.
Gdy myślę o Kiplingu, przypomina mi się przedewszystkiein dziki kot, który chadzał własnemi dzikiemi drogami po dzikim lesie, dzika jaskinia służąca za dzikie mieszkanie dzikiemu mężczyźnie, co polował na dziką zwierzynę przy pomocy dzikich strzał, dzikich łuków i dzikich oszczepów, dzika kobieta czesząca dzikie włosy dzikim grzebieniem (wyrzeźbionym jeżeli się nie mylę z dzikiej łopatki dzikiego barana), wyczyniająca dzikie czary dzikim śpiewem i kołysząca nim do dzikiego snu dzikie dziecko; wreszcie dziki pies, który pierwszy ze wszystkich dzikich zwierząt dał się dzikim ludziom oswoić i pomógł dzikiej kobiecie wydoić dziką krowę, a dzikiemu mężczyźnie złowić i okiełznać dzikiego konia.
Bez porównania mniej dokładnie przypominam sobie inne historyjki z tej samej serji, historyjki o wielbłądzim garbie, o zadnich łapach kangura, o plamach pantery. Właściwie z bajek owych pozostały mi w pamięci tylko szczególiki niektórych obrazków: arka Noego na wierzchołku góry Ararat, napis PATENT na woreczku służącym kangurowi do noszenia dzieci i murzyn, którego nie widać z powodu mroku.
Nigdy jednakże (przynajmniej do końca życia doczesnego) nie zapomnę napewno historyjki o trąbie „małego słonia“. Nie zapomnę jej mianowicie dlatego, iż zainspirowała ona zabawę uprawianą we wczesnem dzieciństwie z zapałem przezemnie
i przez cokolwiek młodszego odemnie przyrodniego mego brata. Nieskomplikowana, niewinna owa igraszka polegała na tem, że jeden z nas chwytał drugiego za nos, schwytany zaś najpierw mruczał, następnie zaś wrzeszczał na całe gardło:
— Puszczaj, jesteś niegrzeczne zwierzę!
Nazywało się to zabawą w „małego słonia“.
Nie wymyśliliśmy jej sami. Inicjatorem jej—o ile mnie pamięć nie zawodzi— był mój ojczym, który bardzo lubił brać w niej udział, występując oczywiście zawsze w roli krokodyla, fabrykującego „małym słoniom” trąby. Używam nałogowo terminu „mały słoń" nie zaś poprawniejszego wyrażenia „słoniątko”, ponieważ zbiór opowiadań, który dzisiaj jest w polskich pokojach dziecinnych rozpowszechniony pod tytułem „Takie sobie bajeczki”, przeczytałem po raz pierwszy (w zamierzchłych czasach pomiędzy wojnami angielsko-boerską i japońsko- rosyjską) w starszym, dosłowniejszym, gorszym od sprzedawanego teraz w księgarniach przekładzie. Tytuł jego brzmiał: „Takie sobie historyjki”.
W dwadzieścia lat później bawiłem się z moją malutką podówczas córką już w „słoniątko". Zmiana nazwy nie zmieniła w niczem istoty zabawy. Zawołanie: „Puszczaj, jesteś niegrzeczne zwierzę!" stało się w naszym domu czemś w rodzaju przysłowia, czy raczej porzekadła stosowanego w najprzerozmaitszych okolicznościach, czasem zgoła nie a propos, ni stąd ni zowąd, ni w pięć ni w dziewiętnaście.
Używają go w djalogach rodzinnych wszystkie pokolenia: zarówno mój ojczym i moja matka, jak ja sam, moja żona i moja córka. Za nosy się już nie wodzimy, bo jesteśmy na to za dorośli, ale wspomnienie „małego słonia” odżywa często.
Zgorszy się być może ten i ów z co wrażliwszych czytelników, że w artykule żałobnym pozwoliłem sobie wywlec na forum publiczne te sprawy osobiste, intymne, domowe. Notabene sprawy zgoła nie poważne, a w dodatku banalne, pospolite, bo przecież gdybyśmy urządzili ankietę pośród lokatorów szarych warszawskich kamienic przy ulicach Nowogrodzkiej, Żórawiej, Wspólnej, Hożej, Wilczej, Pięknej i Koszykowej, to okazałoby się najprawdopodobniej, że zabawa w „słoniątko" uprawiana bywa conajmniej w setkach, jeżeli nie w tysiącach inteligenckich mieszkań. Poco zatem to uczyniłem? Otóż uczyniłem to w tym celu, aby unaocznić samemu sobie i łaskawym czytelnikom, jak bardzo głęboko sięgnął wpływ Kiplinga w życie domowe polskich rodzin.
Piśmiennictwu naszemu została przyswojona zaledwie drobna cząstka ogromnego dorobku literackiego tego nadzwyczaj płodnego pisarza. Polscy tłumacze jego dzieł przeważnie pooszpecali je srodze i pokaleczyli niemiłosiernie. Zdarzają się coprawda przekłady znakomite (za chwilę urywek takiego przekładu przytoczę), ale zdarzają się one wyjątkowo.
Pomimo to, nawet w słabych tłumaczeniach, najlepsze z dzieł Kiplinga nie tylko nas zachwycają, ale także, jak to właśnie starałem się pokazać powyżej na przykładzie „małego słonia”— kształtują w pewnej mierze nasze obyczaje.
***
Drugie już pokolenie polskich wilczków harcerskich, czyli poprostu, jak się za moich szkolnych czasów mówiło—skautów, uczy się z własnej pilności przykazań życiowych od mądrego niedźwiedzia Baloo:
Lampart centkami się szczyci, w rogach jest chluba bawołu.
Bądź schludny, bo lśniąca skóra z siłą się łączy pospołu.
Że byk wziąć umie na rogi, jeleń ubodzie w potrzebie,
O tem nie rozpowiadaj, wiemy to lepiej od ciebie.
Nie waż się krzywdzić maleństwa, miej je za braci i siostry.
Słabe to i nieruchawe, lecz rodzic pazur ma ostry.
Rzekł młodzik dumny z połowu:
„I któż się ze mną upora?“
Puszcza jest wielka, tyś mały.
Pomyśl, a przyjdzie pokora.
Drugie już pokolenie naszej młodzieży, nie tylko studjuje „Prawo Puszczy”, nie tylko żyje w serdecznej przyjaźni z Żabką Mowglim, z małym Toomai od słoni, ze słoniem Kalą Nagiem, z walecznym ichneumonem Rikki Tikki Tawi, z ptasim krawczykiem Darzee, z „chołostiakiem" Kotikiem, z wężem Kaa, z sępem Chilem, z panterą Bagheerą, z całą gromadą wilków z Seeonee, nietylko pogardza nierozumnym ludem Bandar Logu i nienawidzi tygrysa Shere Hana, szakala Tubaqui, okularnika Naga i żony jego Nagainy, ale także uprawia opisaną w jednej z Kiplingowych powieści sławną „grę Kima".
Otóż macie wtóry przykład wpływu wielkiego pisarza na życie polskie; na nasze metody wychowawcze»
Słóweczko o owej grze.
Mając zaszczyt należeć do jednego z najpierwszych zastępów skautowych, jakie zostały zorganizowane na kilka lat przed wybuchem Wielkiej Wojny przez ś. p. Andrzeja Małkowskiego, uprawiałem ją osobiście. Nie byłbym dzisiaj w stanie z absolutnie czystem sumieniem poprzysiąc, że owo ćwiczenie psycho-gimnastyczne (niezbędne podobno jako trening w zawodzie wywiadowcy) szczególnie mnie ekscytowało.
O ile pamiętam, uprawiałem je raczej z obowiązku, niż dla przyjemności, starając się zresztą wkładać w tę zabawę jak najwięcej dobrej woli, ponieważ mnie zapewniali moi przełożeni, że „gra Kima” rozwija (oczywiście tylko pod tym warunkiem, że jest usilnie, długo i wytrwale praktykowana) harcerską zaletę przytomności umysłu i spostrzegawczości.
Znałem jednakże chłopców i to chłopców wcale nie bylejakich, którzy w tej grze nietylko celowali, ale którzy (co dziwniejsza!) szczerze ją lubili. Jeżeliby jaki dzisiejszy skaut uważał przypadkiem, że „gra Kima" jest raczej nudnawa niż zabawna, niechaj — zaklinam— nie żywi o to pretensji to nic jako żywo nie winnych temu cieniów Kiplinga.
Powieść jego p. t. „Kim" jest niewątpliwie lekturą, zwłaszcza w wieku dojrzalszym, nader zajmującą. Za wprowadzenie „gry Kima" do zabaw skautowych odpowiada przecież nie autor powieści, któremu, gdy utwór swój wydawał w roku 1901, o skautingu ani się śniło, lecz zupełnie kto inny, bodajże naczelny skaut świata — generał Baden Powell.
Stefan Godlewski, 1936
|