niedziela, września 26, 2021

Nawrócenie Aureliana McGoggina

Jak wiadomo z Historii wszelkie imperia, systemy, ustroje zmieniają się (bywa, że upadają)-ale natura urzędników, biurokratów, komisarzy etc. pozostaje na ogół niezmienna.
Chociaż - jeśli wierzyć Kiplingiowi - zdarzył się pewien wyjątek. Oto historia urzędnika Imperium Brytyjskiego na służbie w Indiach, w  umyśle którego zaszły nader  istotne zmiany






                   Nawrócenie Aureliana McGoggina

Nie jest to właściwie opowiadanie, ale Traktat - z czego jestem niezmiernie dumny. Napisanie Traktatu jest wszak rzeczą chwalebną.

Każdy człowiek ma prawo do swych przekonań; jednakże nikt – ani stary ani młody – nie ma prawa wciskać ich nikomu przemocą do gardła. Pomiędzy urzędnikami Służby Cywilnej, nasyłanymi przez Rząd, trafiają się różni dziwacy, jednakże przez długie czasy nie znano większego dziwaka jak McGoggin.

Był to człek mądry - niepospolicie mądry - ale jego mądrość miała wpływ szkodliwy. Zamiast wziąć się porządnie do studiowania narzeczy krajowych, przeczytał w swoim czasie kilka książek napisanych przez człowieka zwanego (jak mi się zdaje ) Comte, przez drugiego człowieka zwanego Spencer, oraz przez niejakiego profesora Clifforda. O książki te, jeśliście ciekawi bliższych szczegółów, pytajcie w księgarniach. Zajmują się one wnętrzem człowieka z punktu widzenia ludzi, którzy nie posiadają żołądka.
 
Książek tych nie zabraniano mu czytać, choć wart był tego, by mu mama wytrzepała za nie skórę. Wywołały one taki gwałtowny ferment w jego głowie, iż w chwili wyjazdu do Indii miał już w niej pewien jakby rozczyn religijny, mieszający się wszechwładnie do wszystkich jego spraw i czynności. Wiary w tym było niewiele; wszystko polegało tylko na dowodzeniu, że ludzie nie mają duszy, że nie ma Boga i przyszłego pośmiertnego żywota - i że każdy winien się troszczyć o dobro Ludzkości.

Jednym z pomniejszych artykułów tej nauki było to, że słuchanie rozkazów było większym grzechem niż ich wydawanie; przynajmniej tak utrzymywał McGoggin. Jednakże coś mi się zdaje, że musiał niedokładnie przeczytać swój elementarz.


Nie jest moim zamiarem zwalczanie tej nauki. Powstała ona w Mieście, gdzie nie ma nic prócz maszyn, asfaltu i budynków – a i to wszystko jeszcze szczelnie ogrodzone zaporą mgły. Nic dziwnego, że człek nabiera tam przekonania, iż nikt nie jest wyższy od niego i że wszystko na świecie stworzył Stołeczny Urząd Robót Publicznych. 


Jednakże w kraju, gdzie naprawdę widzi się ludzkość – pierwotną, ogorzałą, nagą ludzkość – gdzie nad głową ma się jedynie czyste, olśniewające niebo, i gdzie pod nogami ma się wydeptaną i własnoręcznie przewracaną ziemię – owo przekonanie zamiera i większość ludzi powraca do prostszych poglądów.* Życie w Indiach nie jest na tyle długie, by można je było tracić na dowodzenie, że nikt nie stoi na czele spraw ludzkich. 


A to z następującej przyczyny. Ponad Asystentem jest Deputowany, ponad Deputowanym Komisarz, ponad Komisarzem Wicegubernator, ponad wszystkimi czterema zaś Wicekról, zostający pod rozkazami Sekretarza Stanu , odpowiedzialnego wobec Cesarzowej. Gdyby więc Cesarzowa nie była odpowiedzialną wobec Stwórcy – i gdyby nie było Stwórcy, przed którym byłaby odpowiedzialna – cały system Naszej administracji byłby do luftu; to zaś jest oczywiście rzeczą niemożliwą.


Gdyby McGoggin zachował dla siebie swoje prawdy wiary, rozpoczynające się od dużych liter a kończące się różnymi „izmami”, nikomu by to nie wadziło. Atoli jego przodkowie zarówno po mieczu jak po kądzieli byli kaznodziejami z ruchu Wesleya i to ziarno kaznodziejskie zakiełkowało w jego głowie. Wszystkich bywalców klubu starał się przekonać, że i oni nie mają duszy, i kusił ich do zerwania ze Stwórcą. 


Wielu ludzi odpowiadało mu na to, że on istotnie nie posiada duszy, jako że jest jeszcze nazbyt młody, stąd jednakże nie wynika, by starsi mieli być równie niedorozwinięci; a czy drugi świat istnieje czy nie, w każdym razie są ludzie, którzy chcą na tym świecie spokojnie przeczytać gazetę.

„ Ale nie w tym rzecz, nie w tym rzecz! – mawiał w takich razach Aurelian.

Wówczas rzucano w niego poduszkami i radzono, żeby się wyniósł w jakieś miejsce, w którego istnienie wierzy. Ochrzczono go „Blastoderma”, jako że wywodził się z rodziny, która w czasach przeddziejowych nosiła to miano i usiłowano za pomocą drwin i śmiechu zmusić go do milczenia, ponieważ jego gadulstwo było udręką dla całego klubu, a przy tym obrażało ludzi starszych.

 Komisarz, któremu podlegał, a który pracował na Pograniczu już wtedy gdy Aurelian raczkował po kołderce, wyraził się, że „ jak na tak roztropnego chłopaka Aurelian jest wielkim idiotą".
Trzeba przy tym nadmienić, że gdyby Aurelian oddawał się swej pracy w biurze, za parę lat niechybnie doszedłby do stanowiska w Sekretariacie. Należał bowiem do typu ludzi, którzy tam dochodzą – zdrowie i głowa nie od parady, a w głowie sto teorii – któżby tam wtedy kłopotał się duszą McGoggina. Mógłby ich sobie mieć dwie lub żadnej, swoją lub cudzą. Jego rzeczą – zamiast szerzyć w klubie spustoszenie różnymi „izmami” – było słuchać poleceń i trzymać się na jednym poziomie z równymi sobie.

Pracował świetnie, jednakże ilekroć zdarzyło mu się otrzymać jakieś polecenie, natychmiast starał się je ulepszać. Był to skutek jego poglądów; te bowiem zwalały na ludzi zbyt wielką odpowiedzialność. Starego konia można czasem kierować za pomocą kantara, ale nigdy źrebię. McGoggin więcej kłopotał się powierzonymi sobie sprawami, aniżeli ktokolwiek z jego rówieśników. Być może wyobrażał sobie, że trzydziestostronicowe decyzje sądowe w sprawach o pięćdziesiąt rupii – gdzie obie strony łgały ile wlezie, pod przysięgą – posuwają naprzód sprawę Ludzkości.


W każdym razie pracował za wiele, dąsając się i zżymając na otrzymywane upomnienia i wciąż rozkrzewiał poza biurem swe śmieszne poglądy, aż wreszcie doktor musiał go przestrzec, że co zanadto to niezdrowo. Atoli McGogin był zawsze pełen wigoru i dumy z siebie i swych zdolności więc nie przyjmował niczyich uwag i pracował uporczywie po dziewięć godzin dziennie.


- Dobrze, dobrze! – rzekł doktor – tylko patrzeć jak się pan załamiesz, bo masz za silny motor w stosunku do swej pojemności.

Albowiem McGoggin był człowiekiem małego wzrostu.

Pewnego dnia istotnie nadeszło załamanie - i to dramatyczne, jak gdyby miało służyć do upiększenia traktatu moralnego. 

Było to przed porą deszczową.
Siedzieliśmy na werandzie, z trudnością oddychając gęstym, strupieszałym, skwarnym powietrzem i modląc się, by czarno–sine obłoki raczyły opaść w dół i przynieść ochłodę. Hen daleko, daleko słychać było cichy szmer – był to łomot deszczów walących w rzekę. Jeden z siedzących na werandzie posłyszał ten odgłos, wstał z krzesła, nadsłuchiwał przez chwilę i odezwał się tonem naturalnym;
- Dzięki Bogu!

Wówczas Blastoderma obrócił się i rąbnął ;

- Co takiego? Zapewniam pana, że tu w grę wchodzą jedynie naturalne czynniki – najprostsze zjawiska atmosferyczne. Czemuż więc zwraca się pan z podzięką do Istoty, która nigdy nie istniała - która jest tylko wymysłem ludzkim…
- Blastodermo! – mruknął człowiek siedzący w sąsiednim krześle. – Stul buzię i przysuń mi tu Pioniera .Wszyscy znamy się na twoich wymysłach.

Blastoderma sięgnął do stołu, podniósł gazetę i skoczył, jakby go coś ukłuło, po czym wręczył gazetę proszącemu.
- Jak już mówiłem – ciągnął dalej, ale powoli i z pewnym wysiłkiem – jest to wynik przyczyn zgoła naturalnych…zgoła naturalnych przyczyn. Uważam, że…
- Hej, Blastoderma! Tyś mi podał Kalkuckie Wiadomości Kupieckie zamiast Pioniera!

Z ziemi podniosły się drobne kłęby kurzawy, jednocześnie zaś zakołysały się wierzchołki drzew; kanie zaczęły poświstywać. Jednakże nikt nie zważał na zbliżającą się ulewę. Wszyscy wpatrywaliśmy się w Blastodermę, który zerwał się z krzesła i borykał się z mową.

Wreszcie przemówił, ale głosem jeszcze wolniejszym;
- Zupełnie zrozumiałe…słownik…czerwony dąb…odpowiedzialny…przyczyna…zawierająca.. tylko…
- Blastoderma się upił! – odezwał się ktoś z obecnych.

Ale Blastoderma nie był pijany. Spojrzał na nas jakimś dziwnym osłupiałym wzrokiem i począł wymachiwać rękoma w półświetle przenikającym przez chmury, wiszące nam nad głową. Naraz odezwał się głosem przeraźliwym;
- Co to takiego? …Nie można… zachować… dostępnego… rynku…ciemno.

Ale głos zdawał się mu więznąć w gardle i oto - w chwili gdy wystrzeliła błyskawica, przecinająca niebo dwoma jęzorami na trzy części, a na ziemię lunęły szemrzące strugi deszczu – Blastoderma oniemiał do reszty. Stał tylko w miejscu, przebierając nogą i ruszając żuchwą, jak koń silnie ściągnięty w pysku, a oczy jego pełne były przerażenia.

W trzy minuty później nadszedł doktor i posłyszał całą historię.
-To afazja – zawyrokował. – Zaprowadźcie go na kwaterę. Wiedziałem, że przyjdzie atak.

Wśród ulewnego deszczu zaprowadziliśmy Blastodermę do jego pokoju. Doktor dał mu na uśpienie bromek potasu, po czym wrócił do nas. Powiedział, że afazja, jak inne przypadłości w Pendżabie spada na człowieka od razu i że tylko raz - u jakiegoś sipaja - zdarzyło mu się widzieć tak silne jej objawy. Ja sam widziałem już nieraz lekką afazję u człowieka przeciążonego pracą, jednakże to nagłe oniemienie Aureliana było dla mnie zjawiskiem wprost niesamowitym - chociaż, jakby się mógł wyrazić sam Blastoderma - wynikało „z przyczyn zgoła naturalnych”


- Powinien wziąć urlop – mówił dalej doktor. – Przez jakieś trzy miesiące nie będzie zdolny do pracy. Nie, to nie grozi pomieszaniem zmysłów ani niczym podobnym. Jest to jedynie zupełna utrata panowania nad mową i pamięcią. W każdym razie sądzę, że odtąd Blastoderma stanie się o wiele potulniejszym.

W dwa dni później Blastoderma odzyskał mowę. Pierwszym pytaniem jakie zadał było;
- Co to było?

Doktor udzielił mu wyjaśnień.

-Tego nie mogę zrozumieć! – rzekł Blastoderma. - Jestem przecież zdrów na umyśle; ale podobno nie mogę być pewny swego umysłu, swej własnej pamięci?
- Wyjedź pan na trzy miesiące w góry i nie myśl o tym co się stało – odrzekł doktor.
Ale nie mogę tego pojąć – powtórzył Blastoderma. – Przecież to był mój własny umysł i moja własna pamięć.

- Nic na to nie poradzę- rzekł doktor. – Jeszcze jest wiele rzeczy, których pan nie potrafisz pojąć. Z czasem, gdy pan dojdziesz moich lat w służbie, będziesz więcej wiedział, co człowiek na tym świecie może nazwać własnym.


Przygoda ta mocno zastraszyła Blastodermę. Nie w jego mocy było ją zrozumieć. W trwodze i strachu udał się w góry, niepewny, czy dane mu będzie dokończyć pierwsze lepsze z rozpoczętych zdań. Odtąd już nie dowierzał sobie samemu. Poparta argumentami informacja, że cała owa przypadłość była skutkiem zbyt forsownej pracy, nie trafiła mu do przekonania.
Coś mu wtedy starło z ust mowę, jak matka obciera mleko z warg dziecka… i przejął go lęk – lęk okrutny.

Przeto po jego powrocie panował w klubie niczym niezakłócony spokój.

A jeśli zdarzy wam się kiedy spotkać Aureliana McGoggina, ustanawiającego prawa Ludzkości - nie zna się już ponoć tak dobrze jak kiedyś,  na sprawach Boskich – połóżcie na chwilę palec na ustach i zobaczcie co się stanie.

Nie miejcie do mnie urazy, jeżeli Aurelian rozbije wam szklankę na głowie.


Tekst z poprawkami i niewielkimi skrótami opracowano
na podstawie przedwojennego tłumaczenia
J. Birkenmajera (1897- 1939) -- Areop.

tekst oryginału link

                                                ***

Józef Chełmoński 'Przed burzą' (1896)


* "
gdzie pod nogami ma się wydeptaną i własnoręcznie przewracaną ziemię... większość ludzi powraca do prostszych poglądów"