wtorek, lutego 27, 2018

Listy z Chin



można powiększyć


 📩  oryg.    LIST 1
Opisuje moje przybycie do Chin, co ujrzałem za chińskim murem, a co po drugiej stronie

Ostatnie dni na pokładzie „ Nawaba” przepędziłem w otoczeniu nowych i bardzo dziwnych ludzi. Byli tam spekulanci z Południowej Afryki, finansiści z Anglii (ci nie mówili o niczym, oprócz setek tysięcy funtów i, jak sądzę, blagowali niemiłosiernie), byli i konsulowie z odległych chińskich portów, i wspólnicy chińskich domów handlowych, których mowa i myśli różniły się tak od naszych, jak nasz indyjski żargon różni się od londyńskiego. Ale nie zająłby was opis naszego okrętowego ładunku, ani tępogłowego szkockiego kupca z żyłką do spirytyzmu, pytającego mnie o wartość Teozofii i o tybetańskich chelas, unoszących się w powietrzu, ani londyńskiego wikariusza na wakacyjnej wycieczce, który zwiedził Indie i wierzył niezachwianie w postępy pracy misjonarzy i w ich wpływ na masy i w to, że słowo Boże wkrótce przeważy wszystkie inne wpływy. Wśród nocnych czuwań rozstrzygał on wielką tajemnicę życia i śmierci, i bez obawy patrzył w przyszłość, na całe życie wśród parafian, między którymi nie było ani jednego bogacza. Na chińskich wodach staraj się zawsze mieć pod ręką flanelowy garnitur. W ciągu godziny parowiec przewiózł nas ze zwrotnikowego upału w zimną, przenikliwą mgłę wilgotną, jak mgła szkocka. Ranek znów odsłonił nam odrębny świat, coś pomiędzy niebem a ziemią. Morze było podobne do zadymionego szkła; czerwono – szare wysepki leżały pod oponami mgły, wiszącej jakie pięćdziesiąt stóp nad naszymi głowami. Kwadratowe flagi dżonek chwiały się w powietrzu i znikały, a zarysy wysepek przebijały niewyraźnie przez tuman piany, którym zasypywała je szklista powierzchnia morza. Parowiec jęczał, stękał i zgrzytał, przemokły i nieszczęśliwy, i ja jęczałem także, bo „Przewodnik” opisywał port w Hong- Kongu jako najpiękniejszy w świecie, a tymczasem nie było widać nic z odległości kilkudziesięciu kroków.

To przesuwanie się na kształt widma poprzez gęstą mgłę miało dziwny, tajemniczy urok, jeszcze dziwniejszy od chwili, gdy ruch wiatru odsłonił nam kontury budowli, stojących tuż nad brzegiem, a poza nimi ścianę góry. Wpłynęliśmy w tłum płaskonosych łodzi, kierowanych przez muskularnych wioślarzy, a profesor oznajmił, że teraz nadeszła chwila badania kwestii chińskiej. Na pokładzie wieźliśmy nowego generała dla tej krainy i tłum świetnych, nowych, zgrabnych mundurów wystąpił na jego przyjęcie; a że przyglądanie się tej ceremonii pochłonęło mnie zupełnie, zapomniałem o „świńskich ogonach” [ nazwa nadawana Chińczykom przez Anglików]. Panowie! Wy, którzy radzi byście nawet na musztrę przywdziewać płócienne kurtki, gdyby wam pozwolono, zaczekajcie trochę! Jeżeli przez cały miesiąc nie będą wasze oczy oglądały mundurowej kurtki, ani słyszały brzęku ostróg, zrozumiecie dopiero wtedy, jak bardzo cywilni ludzie pragną, ażebyście zawsze występowali w mundurach. Generał naturalnie był uprzejmym generałem. Niewiele wprawdzie wiedział on o indyjskiej armii, ani o czynach pewnego gentlemana noszącego nazwisko Robertsa, jeżeli się nie mylę; ale za to oznajmił, że Lord Wolseley zostanie głównym dowódcą angielskiej armii, żeby zaprowadzić w niej reformy. Był dla mnie objawieniem, bo mówił dużo, dużo o wojskowych angielskich sprawach, zupełnie odmiennych od spraw indyjskich a powiązanych przeważnie z polityką. Cały Hong- Kong jest zbudowany na powierzchni morza, reszta jest mgłą. Jedna błotnista droga ciągnie się przed szeregiem domów; możesz mieszkać w którymkolwiek z nich, a gdy się znużysz życiem, możesz przejść przez drogę i utopić się w morzu, jeśli znajdziesz jedną stopę kwadratową wolnej, niezajętej wody; wody, na której pływa niezliczona ilość łodzi i parowców, w czterech piątych należących do Nas. Dumny się czułem, patrząc na statki w Singapurze, ale serce moje wzdęła jeszcze większa pycha na widok floty Hong- Kongu, której się przyglądałem z balkonu hotelowego. Mogłem prawie plunąć w morze, tak było blisko, ale dużo marynarzy stało w tamtej stronie, a naród to mocny i niepobłażliwy. Jakież to wstrętne, samolubne plemię ci podróżnicy! Od dziesięciu zaledwie dni straciliśmy z oczu świat cały, oprócz naszych kufrów, a gdy nas na wstępie do hotelu przywitano wieścią o straszliwym huraganie na wyspach Samoa, odpowiedzieliśmy na to; - Ach! Tak…to bardzo smutne…Ale gdzie są te nasze pokoje? W zwykłym trybie życia byłby to dla nas przedmiot do rozmowy na całe pół dnia; tu załatwiliśmy się z nim przeszedłszy pół hotelowego korytarza. Niepodobna usiedzieć na miejscu, mając przed oknami nowy, nieznany świat, całe Chiny do obejrzenia! Łoskot kufrów w przedsionku - stukanie obcasów - i ukazanie się olbrzymiej, chudej niewiasty ze służącym z Madrasu; - Tak, podróżowałam już po całym świecie i będę podróżowała…Jadę teraz do Szanghaju i Pekinu…Byłam w Mołdawii, w Rosji, w Bejrucie, w całej Persji, w Kolombo, Delhi, Benares, Allahahad, w Peshawar, Malabar, Singapur, w Penang i tutaj i w Kantonie! Jestem rodem z Austrii, jadę do Stanów Zjednoczonych, a może do Irlandii…Jestem ciągle w podróży, jestem , jak się nazywa –veuve - wdowa. Mój mąż umarł i jestem smutna, zawsze smutna, zawsze smutna, więc podróżuję. Jestem żywa, ale nie żyję. Rozumie pan? Zawsze smutna… Powiedz im jak się nazywa statek, na który mają dostawić moje kufry…Pan podróżujesz dla przyjemności? Tak! A ja dlatego, że jestem samotna i smutna, ciągle smutna. Kufry znikły, drzwi się zamknęły za smutną niewiastą, a ja stałem na miejscu, drapiąc się z podziwem w głowę. W jaki sposób zaczęła się ta rozmowa, dlaczego się skończyła i jaki pożytek z takich znajomości? Nie dowiem się nigdy, ale całe to zdarzenie jest ściśle prawdziwe. Z takiego materiału czerpią wzory noweliści. Wyszedłszy na ulice Hong- Kongu, wpadłem w gęste, zimne londyńskie błoto, osadzające się na butach, a turkot niezliczonych kół rozlegał się jak turkot londyńskich dorożek. Padał deszcz przenikliwy i wszyscy Sahibowie wołali na riksze, zwane tu dla skrócenia riki, a wiatr był jeszcze zimniejszy niż deszcz. Było to pierwsze od wyjazdu z Kalkuty zetknięcie się z uczciwą słotą. 

Nic dziwnego, że przy takim klimacie Hong-Kong jest dziesięć razy więcej ożywiony niż Singapur, że naokoło widać było wznoszące się budynki, gazowe światło po domach, a Anglicy chodzą tak, jak Anglicy powinni chodzić, żwawo i śmiało. Na całej długości głównej ulicy były werandy i europejskie sklepy. Poszedłem wzdłuż Queen Street, która nie jest zbyt górzysta. Wszystkie inne, które widziałem, urządzone były ze stopniami schodów i przy pogodnym niebie mogłyby dostarczyć Profesorowi mnóstwo pięknych fotografii, ale deszcz i mgła zasłaniały widok. Każda z podnoszących się stromo ulic tonęła we mgle pełzającej po bokach góry, a te, które rozciągały się w dole, nikły w oparach podnoszących się z wód zatoki; i tych i tamtych widok był dziwaczny. - Hi-yi-yow – przemówił wiozący mnie kulis i zakołysał riki na jednym kole. Wysiadłem i spotkałem najpierw brodatego Niemca, potem trzech wesołych marynarzy z wojennego statku, potem sierżanta od saperów, Persa, dwóch Arabów, Amerykanina, Żyda, a potem parę tysięcy Chińczyków, z których każdy coś dźwigał, a na końcu Profesora. 

- Wyrabiają w Tokio klisze do momentalnych zdjęć, jak mi mówiono! Cóż ty na to? – zapytał Profesor – Klisze do zdjęć momentalnych w Tokio! Pomyśl tylko! Musiałem tym razem przyznać słuszność Profesorowi. - Za wiele myśleliśmy o sobie – odrzekłem. – Sądziliśmy, że my w Indiach jesteśmy ucywilizowani. Musimy ustąpić miejsca. Hong- Kong prześcignęło Kalkutę. I tak jest rzeczywiście, bo ulice są nadzwyczajnie czyste, domy jednej wysokości, trzypiętrowe, z werandami, a bruki kamienne. Spotkałem jednego konia z bardzo zawstydzoną miną, podczas gdy na ulicach ze schodami mijały się tylko riksze, Hong- Kong odarło je z uroku.. Zamiast zachować te ekwipaże wyłącznie dla pięknych dam, jeżdżą nimi mężczyźni do biura, oficerowie w pełnym uniformie, i opowiadano mi w koszarach, że nierzadko przewożą nimi na odwach pijanych przestępców. „ Pijak zasypia i nie ma już z nim kłopotu, proszę pana”. Chińczycy naturalnie zagarnęli miasto dla siebie i korzystają ze wszystkich naszych urządzeń. Ich złocone czerwone szyldy płoną na głównej ulicy, przyozdobione napisami w chińskiej angielszczyźnie. Sklepy te, to pułapki na marynarzy i poszukiwaczy osobliwości, a wiedzie im się doskonale. Wyprawiając się tam, złóż wszystkie pieniądze w banku i zapowiedz urzędnikowi, żeby ci nie wypłacał nic, chociażbyś najgwałtowniej żądał. W ten sposób jedynie uchronisz się od bankructwa. Profesor i ja odbyliśmy wędrówkę od Kee Singa do Yi Kinga, sprzedającego w swym sklepie nadgniły drób, a każdy z tych sklepów wart był widzenia. Chociażby sprzedawano w nim obuwie lub zabite prosięta, znalazła się tam zawsze jakaś delikatna rzeźba lub złocony napis ku radości naszych oczu, a wszystko było niezwykłe i zwracające uwagę. Splot poskręcanych korzeni, w których kilkoma cięciami nadano kształty zbitych w kupę diablików, kielich koniaku objęty sprzączką, ciemno-czerwona zasłona, bambusowy parawanik - wszystko było piękne.; wszystkie nacięcia, złączenia, okucia dokładne i czyste. Koszyki kulisów miały harmonijne kształty, a zawiasy z indyjskiej trzciny, przytwierdzające je do jarzma z wygładzonego bambusa , zakończone były dokładnie. Można było wysunąć i wsunąć szufladki od skrzynki zawieszonej na piersiach roznosiciela obiadów dla kulisów, a rękojeści małych, drewnianych, ręcznych pompek w sklepach obracały się lekko i dokładnie na zawiasach. 

Oglądałem to wszystko, gdy Profesor błądził między rzeźbami z kości słoniowej, haftowanymi tkaninami, inkrustacjami, szylkretowymi filigranami, fajkami, zdobionymi dżetem i innymi cudami, o których tylko bożek sztuki mógłby coś wiedzieć dokładnie. - Nie można ich nawet porównać ze sobą – odezwał się Profesor, mając na myśli naszych indyjskich artystów, a trzymał w ręku maleńką rzeźbę z kości słoniowej przedstawiająca dziecię usiłujące wydobyć ślimaka ze skorupy – całą historię dziecka i żyjątka, umieszczoną w kości. – Ci tutaj stoją nieporównanie wyżej pod względem przemysłu i wykonania - dodał, wskazując na szkic przedstawiający kobietę walczącą z wichurą i osłaniającą od niej swe dziecię. - Tak, a czy pan zauważył, że oni używają barw anilinowych tylko do przedmiotów dla „nas” przeznaczonych? - zagadnąłem, oglądając tanie, chińskie łyżki – piękne kolorem, kształtem i praktyczne w użyciu. Pękate chińskie latarnie kołysały się nad naszymi głowami, ale daremnie byłoby żądać od nich objaśnienia tak samo, jak od żółtoskórego, odzianego w niebieskie szaty właściciela sklepu. 

- Pan coś kupić? Ładne rzeczy tu – przemówił Chińczyk, nakładając do fajeczki tytoń z ciemnozielonego skórzanego woreczka, zamykającego się dżetową sprzączką. Bawił się liczydłem z ciemnego drzewa, obok leżała jego księga sklepowa, oprawna w naoliwiony papier, stał tusz z pędzelkami i porcelanowa podstawka do pędzelków. Malował pracowicie na kartach księgi ostatnią sprzedaż. Chińczycy robią to od kilku tysięcy lat, ale dla mnie był ten widok nowością. - Pan coś kupić? – powtórzył , wymalowawszy ostatni zakręt w książce. A ja mu odpowiedziałem; - Chciałbym dostać objaśnienie. Czy wy macie duszę? - Czy mamy co?... - Kawałek duszy. Choćby kawałek. Czy tylko sam rozum? Nie wiecie? Wasz naród podobny do diabła. Chciałbym dostać objaśnienie. - Nie mam. Półtrzecia dolara – odpowiedział, ważąc w reku pudełeczko. Profesor nie słyszał. Był przygnębiony myślą o losie Hindusów.

 - Trzy są na świecie rasy zdolne do pracy – wymówił, patrząc na kotłująca się ulicę; riksze przerzynały gęste błoto, a szwargot Chińczyków przedzierał się przez tumany żółtej mgły. - Ale jedna jest tylko zdolna do rozmnażania się na kształt robactwa – odparłem.– Hindus sam sobie podrzyna gardło i umiera powoli, a Sahibów plemię za mało liczne, by trwać przez wieki. Ten zaś żółty naród pracuje i mnoży się. Musi jednak mieć duszę, bo nie byłby zdolny do tworzenia tak pięknych rzeczy. - Ne mogę ich zrozumieć – mówił Profesor – Lepsi z nich artyści niż Hindusi ( ale ta rzeźba, mówiąc nawiasem jest japońska), lepsi artyści i wytrwalsi pracownicy. Gnieżdżą się w ciasnocie i potrafią żyć niczym. Oni zagarną świat – zakończył spokojnie i poszedł kupić herbatę. 

Ani w Penangu, ani w Singapurze, ani tu nie widziałem nigdy Chińczyka śpiącego dopóki trwało światło dzienne. Ani też nie zdarzyło mi się widzieć dwudziestu ludzi, włóczących się bez celu. Każdy dążył do jakiegoś określonego punktu, choćby to był kulis podążający, by ukraść kawałek drzewa z rusztowania wznoszącego się domu. We własnym kraju Chińczyk jest traktowany z pewnym lekceważeniem, może nawet z pewnym okrucieństwem. Bóg , który go stworzył z tej jego żółtej ziemi, zawierającej tak dużo żelaza, ten Bóg tylko wie, gdzie się w nim mieści miłość do sztuki. Miłość ta przejawia się w drobiazgach; gdyby nie ona, nie gromadziłby w pokoju za sklepem różnych cennych okazów tak drobnych, że , chcąc się napawać ich pięknością, trzeba je przysuwać do oczu. Trapi mnie, że nie mogę poznać myśli milionów ludzi w ciągu kilku godzin. To jednak wydaje mi się pewne, że gdybyśmy mieli pod swym panowaniem tylko Chińczyków, ilu mamy krajowców w Indiach i poświęcili im dziesiątą część tego obłaskawiania i pchania naprzód, tego usilnego, nawet nerwowego troszczenia się o ich potrzeby i wymagania, ile dajemy Hindusom, od dawna już bylibyśmy zostali wygnani z tego kraju, lub też zebrali obfity plon w nagrodę – najbogatszy i dziwaczny. - Hi-yi-yową krainę na świecie. A tymczasem tamten wielki, gminny kraj, który niańczymy i owijamy w watę, pytając co rano, czy będzie mógł się podnieść z łoża, podobny jest ciągle do ociężałego obłoku na dalekim widnokręgu. Jestem teraz głęboko rozczarowany do mojej, nie powiem ojczyzny, lecz prowincji, odkąd zastaję tu buty wyczyszczone, za każdym razem ilekroć je zdejmę. Czyścibut czyni to bez przypominania, po prostu jako obowiązek. Czy istnieje takie miejsce, które nazywają Hong- Kong? Ludzie mówią, że tak, ale ja go dotąd nie widziałem. Raz istotnie rozsunęły się chmury i ujrzałem kamienna budowlę, unoszącą się jak cherubin w powietrzu, bez żadnego oparcia. Zdawało się, że to wstęp do jakiejś dzielnicy lecz nadszedł pewien człowiek i rzekł; - Widzisz pan tę mgłę? Będzie tak trwała bez przerwy aż do września. Wyjedź pan lepiej. Nie pojadę. Usadowię się tu i będę czekał dopóki mgła nie opadnie i deszcz nie ustanie. W obecnej chwili – a jest to trzeci dzień kwietnia – siedzę przed dużym ogniem i myślę o was, biednych, dalekich, w ciężkim trudzie pędzących życie. I wam się zdaje, że gdy idziecie do biura i krzątacie się gorliwie, że pracujecie nad postępem cywilizacji na Wschodzie? Złudzenie! Przykro mi, że muszę je rozwiać, ale wybraliście do pracy grunt nieodpowiedni… Weźcie się lepiej do Chin.



📩 oryg.    LIST 2
O szczęśliwości Kate i jej podobnych. – Wykazuje jak człowiek może się wyprawić na obejrzenie 'życia', a spotkać się może ze 'śmiercią'.– O kobietach i o cholerze

Jestem przesycony miastem, ale wyraz 'przesyt' niedostatecznie maluje moje odczucia. Rozpoczęło się to od niebacznego słówka w restauracji, a skończyło…nie wiadomo gdzie. Że na świecie znajduje się sporo dam; Francuzek, Niemek i Włoszek zajmujących się odmiennym procederem, wiadomo wszystkim, ale dla człowieka, który przebywał czas jakiś w Indiach , przykro jest zobaczyć Angielki, kolegujące z tamtymi na tym samym polu. Czy zamożny papa wyprawiający syna i dziedzica w podróż naokoło świata dla uzupełnienia jego edukacji, zastanawia się nad tym, w jakich miejscach będzie ją uzupełniał młodzieniec, pod przewodnictwem równie jak on sam niedoświadczonych towarzyszy? Przypuszczam, że nie myśli o tym wcale. 

W interesie więc tych zamożnych ojców i z naiwnej ciekawości, co w Hong- Kongu nazywają 'życiem', włóczyłem się przez jedną noc po jego ulicach. Cieszę się, że nie jestem ojcem dorosłego syna. Występek jest mniej więcej taki sam wszędzie, ale jeżeli człowiek chce go sobie obrzydzić na zawsze, niech jedzie do Hong-Kongu. - Rozumie się, że to wszystko lepiej idzie we Frisco [San Francisco] – powiedział mi przewodnik. – Ale trzeba przyznać, że i na Hong- Kong to wcale nieźle. I dopiero gdy otyła dama w czarnych szatach zaczęła piszczeć, domagając się ohydnego płynu, noszącego nazwę' butelki wina', zacząłem pojmować na czym polega wspaniałość sytuacji. Widziałem przed sobą 'życie'. 'Życie' to wielkie słowo. Polega ono na spijaniu przesłodzonego szampana i wymianie cynicznych słów z bladolicymi istotami, które się śmieją bez wysiłku, ale i bez wesołości. Żargon 'szykowca' ( ma to oznaczać człowieka światowego, na pół pijanego młodzieńca, w kapeluszu zsuniętym na tył głowy) nie łatwo mi zrozumieć. Trzeba się go nauczyć w Ameryce. Przysłuchiwałem się ze zdumieniem głębokości i bogactwu amerykańskich wyrażeń, stanowiących dla mnie zupełnie odrębne narzecze. W naszym towarzystwie były damy, które znały Anglię; były inne z Zachodu, które występowały przedtem w pomniejszych trupach aktorskich, a wszystkie zdołały zaszargać się na rozmaite sposoby. Wszystkie krakały jak wrony i zalewały się trującym napojem, od którego dostawało się zawrotu głowy. Dopóki mówiły przytomnie, były dość zabawne, ale pod wpływem trunku zrzuciły maskę i zaczęły sypać klątwy, ale jakie?

 Wielu ludziom zdarzyło się słyszeć kobiety białej rasy klnące, ale niewielkiej liczbie, do której ja należałem, losy oszczędziły tej przyjemności. Było to dla mnie zupełną nowością. Damy klęły i piły i gadały bezustannie, siedząc kołem, dopóki nie zrozumiałem, że to naprawdę jest 'życie' i że jeżeli nie mam go znienawidzić, powinienem usunąć się co prędzej z tego koła. Krzyki i wycia wzmagały się, a wspaniałomyślna publiczność przyjmowała to jako oznaki niezmiernego rozweselenia i zadowolenia, ja zaś poszedłem na drugie zebranie, gdzie pani domu miała już tylko połowę lewego płuca, co można było poznać po jej kaszlu, ale mimo to była równie wesoła na ów smutny sposób, dopóki i ona nie zrzuciła maski i dopóki nie rozpoczęły się żarty. Wszystkie dowcipy, słyszane poprzednio, powtórzyły się i tu. Biedne to 'życie', które nie może się zdobyć na jeden świeży dowcip dziennie! Tu młody 'szykowiec' zsunął jeszcze dalej na tył głowy kapelusz i wykładał nam, że jest naprawdę szykowny ; bez blagi. Ale każdy kto nie ma żelaznej głowy, pozbyłby się wszelkiej blagi następnego rana, po wypiciu jednego kieliszka tego syropowego szampana. Zrozumiałem teraz dopiero, dlaczego mężczyźni oburzają się, gdy ich częstować słodkimi płynami. Drugie to posiedzenie zakończyło się, gdy pani domu wykaszlała nas uprzejmie do samych drzwi wchodowych, a stamtąd już prosto na cichą, chłodną ulicę. Była ona naprawdę chora i powtarzała, że nie pożyje dłużej jak cztery miesiące. - Czy mamy całą noc przesiedzieć na takich grobowych posiedzeniach? – zapytałem w czwartym miejscu, lękając się powtórzenia tych samych, po trzykroć słyszanych żarcików i rozmów. - We Frisco lepiej idą rzeczy. Trzeba przecież zabawiać trochę te damy, rozumiesz pan? Chodzę od jednych do drugich i bawię je, żeby nie zasnęły. Takie to życie…Nigdy pan tego nie widziałeś w Indiach? – usłyszałem w odpowiedzi. - Nigdy! Dzięki Bogu, nigdy! Po tygodniu takiego 'życia' powiesiłbym się niezawodnie – odrzekłem, opierając się znużony o odrzwia. Dochodziły do nas wrzaskliwe odgłosy zabawy, dowodzące, że mieszkańcy tego miejsca nie potrzebują budzenia. Jeden osobnik ocknął się właśnie po trzech dniach hulanki, inne rozpoczynały trzydniówkę. Opatrzność dopomogła mi przetrwać to wszystko. Pewien odcień surowej powagi, cechujący moje czarujące obejście, sprawił, że wszędzie brano mnie za lekarza, lub…pastora. Dzięki temu oszczędzono mi słuchania najjaskrawszych dowcipów i pozwolono usiąść i przypatrywać się wdzięcznym objawom tego słodkiego 'życia'. 

Najgorsze było to, że kobiety były rzeczywistymi kobietami, i ładnymi kobietami, podobnymi do osób, które znałem, a gdy przerwały na chwilę niedorzeczne wrzaski, zachowywały się przyzwoicie. - Mogłyby wszędzie ujść za prawdziwe damy – powiedział mój towarzysz. – Prawda, że to wszystko dobrze się przedstawia? 

Raptem piękna Kate zaczęła ryczeć, żądając więcej napitku. Była godzina trzecia rano i rozpoczęły się znów ohydne rozmowy. Mówiły o sobie, że są 'wesołe' . Nic to nie znaczy na papierze. Żeby móc osądzić całą przerażającą posępność tego szyderstwa, trzeba słyszeć te słowa z ich ust i w ich własnym otoczeniu. Mrugnąłem porozumiewająco, chcąc pokazać, że i ja jestem 'szykowiec' i że i ja nie blaguję. Jest w takich towarzystwach pewien jad, który zatruwa ludzi i popycha ich do nadmiernej wesołości; ale gdy się siedzi we czworo, pijąc i klnąc, zapada się grunt zabawy, a występuje obrzydzenie i nuda. Po całonocnych rozmyślaniach zdobyłem przeświadczenie, że dla tego rodzaju kobiet nie istnieje piekło na tamtym świecie. Mają one piekło na tej ziemi, a ja zobaczyłem je w przelocie. Wierny dyplomowi doktorskiemu, którym mnie przyozdobiono na domysł, siedziałem do samego świtu, obserwując wesołe, ciągle wesołe zebranie. Towarzyszka Kate, wynurzająca się z głębokiego upicia, była dla mnie widokiem niemożliwym do zniesienia. Było to coś przerażającego, dopóki litość nie stłumiła we mnie obrzydzenia. Obawa śmierci dręczyła ją, a o powodach dowiecie się zaraz. Na Kate przyjdzie kolej potem. - Mówię tedy, że pan, jak mówisz, jedziesz z Indii. Czy pan wie coś o cholerze? - Trochę – odpowiedziałem. Głos był drżący i urywany. Nastąpiła długa przerwa. - Mówię tedy, doktorze, jakie są objawy cholery? Jedna kobieta umarła tu w zeszłym tygodniu na ulicy. To wesołe – pomyślałem. Ale nie trzeba zapominać, że to jest właśnie 'życie'. - Umarła w zeszłym tygodniu na cholerę. Mój Boże, mówię tedy, że umarła w sześć godzin! Zdaje mi się, że i ja dostanę także cholery…Ale ja nie mogę dostać. Nieprawda? Zdaje mi się, że i ja mam cholerę. Bolało mnie okropnie. Ale ja nie dostanę cholery, prawda, że nie? Cholery nie można mieć dwa razy, prawda? O! Powiedz pan, że nie można, i … i niech cię diabli! Doktorze, jakie są objawy cholery? Słuchałem, gdy mi opowiadała o swojej chorobie i zapewniłem ją, że takie właśnie, a nie inne są choleryczne objawy, i…niech mi to będzie policzone za zasługę, zaręczyłem, że cholery nie można mieć dwa razy. Uspokoiło to ją na dziesięć minut. A potem zerwała się z klątwą na ustach i zaczęła krzyczeć; - Nie chcę być pochowana w Hong- Kongu! Boję się tego! Jak umrę na cholerę, zanieście mnie do Frisco i pochowajcie tam! We Frisco, w górzystym Frisco, słyszysz pan, panie doktorze? Słyszałem i przyrzekłem. Na dworze ptaszki zaczynały świergotać i brzask zaglądał przez szpary okiennic. Przypatrywałem się jej i zastanawiałem, czy będzie tak ciągle i bez końca chodzić w kółko po pokoju, z oczyma wzniesionymi w sufit, załamując i rozkładając ręce. - Młody Duval zastrzelił się – zaczęła po chwili szeptem. – Naprawdę zastrzelił się. Pełno było krwi. Czy masz pan pistolet, doktorze? Savile miał. Ale ty nie znasz Savile. To był mój mąż w Stanach. Ale ja jestem rodowita Angielka. Naprawdę! Napijmy się jeszcze wina; jestem taka zdenerwowana. Niedobre dla mnie już wino? Co u dia…No, pan przecież doktór! Pan wiesz, co pomaga na cholerę… Powiedz mi, powiedz! Podeszła do okna i wyjrzała, otworzywszy okiennice, a ręka jej, oparta na zawiasach, drżała tak, że od niej trzęsło się całe okno. 

- Mówię panu, że Kate jest pijana, jak bela. Ona ciągle pije. Czyś pan widział, jakie mam znaki na plecach? To jeden pan, gentleman, obił mnie przedwczoraj. Nieprawda, że upadłam i potłukłam się o stół. To on uderzył mnie kijem. O, bydle, bydlę, bydlę! Gdybym była pijana, byłabym go zbiła na miazgę. Bydlę! Ale byłam trzeźwa, więc tylko poszłam na werandę i płakałam…O, bydlę! Chodziła po pokoju, rozcierając sobie ręką plecy i przeklinając owego człowieka. Potem zapadła w osłupienie, ale drzemiąc, jęczała i klęła przez sen i wołała swojej ayah, żeby jej opatrzyła potłuczone plecy. Uśpiona wyglądała lepiej, ale usta jej były boleśnie zacięte, a całe ciało wstrząsało się konwulsyjnie i sen nie przynosił jej spokoju. Światło dzienne oświetliło jej zaczerwienione oczy, obwisłe policzki, osłupiałe wejrzenie, ból głowy i nerwowe drgania. Widok ten nie bawił mnie wcale i czułem się winnym, razem z całym męskim rodzajem, winnym tego upadku, do jakiego ją doprowadzono. Zaczęła opowiadać rożne kłamstwa. Przynajmniej tak mi powiedział potem ktoś, należący do prawdziwego świata, gdym mu powtórzył, co mówiła. Opowiadała o sobie i o swojej rodzinie, a jeśli to wszystko było kłamstwem, to nie miała celu w życiu, bo było one nędzne i smutne, chociaż usiłowała ozłocić te wspomnienia zbiorem fotografii, łączących ją z przeszłością. Nie należąc do tamtejszego świata, wolę wierzyć, że to wszystko było prawdą i być jej wdzięcznym za zaufanie, z jakim mi to opowiadała. Sądziłem, że w tym domu nie ujrzę już nic smutniejszego od jej twarzy. Byłem w błędzie. 

Towarzyszka jej, Kate, rzeczywiście piła ciągle i podniosła się raptem, zataczając, co jest okropnym widokiem, przyprawiającym każdego o ból głowy przez współczucie. Coś się tam popsuło w niedbałym gospodarstwie, w którym platerowany serwis do herbaty uzupełniała tania porcelana. Służba została przywołana na pomoc. Widziałem Kate, chwytającą się siatki moskitowej dla utrzymania równowagi, widok to był ohydny, zniewaga dla ludzkich oczu w świetle dziennym. I słyszałem jak bełkoczącym, zachrypłym głosem klęła tak, jak nigdy nie słyszałem klnącego mężczyzny i dziwiłem się, że dach nie zapada się nad naszymi głowami. Towarzyszka usiłowała ją uspokoić, ale została odepchnięta z potokiem bluźnierstw, a kilka małych piesków, zanieczyszczających pokój, rozbiegło się w popłochu, unikając rąk i nóg pięknej Kate. Że była piękna, to pogarszało jeszcze sprawę. Towarzyszka osunęła się drżąca na sofę, a Kate taczała się w różne strony, złorzecząc Bogu i ludziom obrzmiałymi ustami. Gdyby ją jakiś malarz odmalował w tej chwili, ubraną na biało, z czarnymi włosami, iskrzącymi oczyma, z bosymi nogami, mógłby ją przedstawić jako wcielenie klęski gnębiącej ludzkość. A potem, gdy przygasła jej wściekłość, dreptała po pokoju, trzymając kieliszek od szampańskiego wina, i wielkim głosem, o dziesiątej rano, domagała się znów tego ohydnego napoju, którego wyziewy zapowietrzały cały dom. Dostała wina i obie kobiety zasiadły do picia. To było ich śniadanie. Wyszedłem przygnębiony i przejęty wstrętem, a zamykając drzwi widziałem, że obie piły. - Lepiej daleko idzie to wszystko we Frisco – mówił 'szykowiec'. – Ale jak pan widzisz, ładne są i mogą uchodzić za damy, jeżeli tylko zechcą. Powiadam panu, że warto mieć oczy otwarte, gdy kręci się w tym kółku. Jest co widzieć. Zobaczyłem i ja to, co chciałem widzieć, i odtąd będę już te rzeczy omijał. Może mają lepszego szampana we Frisco i gdzie indziej, ale rozmowa będzie taka sama, zgnilizna i szarość takie samo wszędzie, aż do końca świata. Jeżeli to ma być 'życie', to dajcie mi lepiej uczciwą śmierć bez pijatyki i bezecnych żartów. Z którejkolwiek strony spojrzeć, zawsze to będzie nędzne widowisko, zanadto podobne do tragedii, żeby mogło być zabawne. A jednak zdaje mi się, że bawi ono młodych ludzi, podróżujących po świecie, choć trudno uwierzyć, żeby to mogło być z korzyścią dla nich, chyba, że obudzi w nich większe przywiązanie do uczciwego domowego ogniska. 

Ale moja wina była większa. Pociągnęła mnie tam nie potęga namiętności, a tylko poszedłem z zimną krwią, ażeby móc opisać wnętrze tego piekła i zgłębić niezgłębioną nędzę takiego życia. Za nieznaczną sumę trzydziestu dolarów zdobyłem więcej szczegółów i więcej obrzydzenia, niż chciałem, prawo przyglądania się kobiecie na pół oszalałej od pijaństwa i trwogi, a widowisko to trwało trzecią część nocy. Mój grzech był cięższy. I kiedy wyszedłem na świat, rad byłem, że mgła rozpostarła się pomiędzy mną a niebem nad moją głową.



📩 oryg.    LIST 3
Rozmowa z Tai-panem i z generałem; dowód, że piknik i wycieczka nad morze mogą przynieść jakąś korzyść


Hong - Kong ok.1900 r.
Hong- Kong jest tak ożywione, tak zaludnione, tak oświetlone i bogate, że zapragnąłem dowiedzieć się , w jaki sposób się to stało. W tym celu wyszukałem Tai-pana, to jest szefa wielkiego angielskiego handlowego domu. Był to najznakomitszy Tai-pan na wyspie i najuprzejmiejszy. Był właścicielem statków, przystani, banków, kopalni i stu innych rzeczy. Rzekłem do niego; - O, Tai-panie! Jestem biedakiem z Kalkuty, a ożywienie twojego miasta zdumiewa mnie. Jakim sposobem się to dzieje, że tu w powietrzu czuć pieniądze? Skąd pochodzą te upiększenia miasta? I dlaczego biali ludzie są tak ruchliwi? Tai-pan odrzekł; - Dlatego, że wyspa robi potężne postępy. Dlatego, że przynosi dochód. Przejrzyj ten spis. I podał mi spis trzydziestu- czy coś koło tego- towarzystw; budowy statków, eksploatacji kopalń, wyrobu lin okrętowych, budowy przystani, towarzystw handlowych, agencji i.t.p., a wszystko towarzystwa udziałowe, przynoszące zyski. - Nie dosyć na tym – objaśniał dalej Tai-pan. – prawie każdy człowiek zakłada tu towarzystwo. Wyjrzałem przez okno, chcąc zobaczyć, jak się to odbywa. Trzej ludzie w kapeluszach, zsuniętych na tył głowy, rozmawiają przez dziesięć minut. Do nich przyłącza się czwarty z notatnikiem. Wszyscy sterują ku hotelowi po materiały piśmienne i towarzystwo już zawiązane. - Stąd wypływa bogactwo Hong- Kongu – mówił tai-pan. – Wszystko tu popłaca, zacząwszy od mleczarstwa. Przebyliśmy głodne lata, a teraz nadeszły urodzajne. Objaśniał mnie pobłażliwie, przypuszczając, że nie rozumiem. Obracałem się wśród interesów niepojętych dla mnie, rozmawiałem z ludźmi, których myśli były w Hau- hou, w Fu-czu, w Amoy, a nawet dalej, poza ujściem Yang-tse, gdzie prowadzą handel Anglicy. 

 Uciekłem z tego zgromadzenia założycieli towarzystw akcyjnych i pobiegłem na górę.. Całe Hong- Kong jest górzyste, tylko nie wtedy, gdy mgła zasłania wszystko, oprócz morza. Paprocie wyrastające w drzewa strzelały z ziemi, azalie mieszały się z paprociami, a nad wszystkim górowały bambusy. Zastałem tam tramwaj stojący na głowie i poruszający się w tumanach mgły. Nazywa się to tramwaj Victorii i holowany jest za pomocą liny po stromej górze, pod kątem 65 stopni. Lecz na tych, którzy widzieli Rigi i Mount Waszyngton nie wywrze on piorunującego wrażenia. W każdym razie nie należy do przyjemności być zawieszonym na linie, mając z boku przepaść na pięćset stóp głęboką, nie widząc nic na dwa kroki przed sobą, nic- tylko jedno kotłujące się morze mgły naokoło. Gorsze to, niż rozkołysane fale Morza Chińskiego. Wyciągnęli nas na tysiąc dwieście stóp powyżej miasta i przynieśli lektyki. - To jest wycieczka dla przyjemności – wygłosił Profesor, wyciskając kapelusz pokryty rosą za skroplonej mgły. – Ale kraj ucywilizowany! Popatrz na drogę, na bariery, na rowy… Droga była zbudowana na cemencie, poręcze i bariery żelazne, zapuszczone w kamienne słupy, a rowy wybrukowane kamieniem. Nie szersze to od zwykłej górskiej drogi, ale choćby było miejscem przejażdżki vice-króla, nie mogłoby być lepiej utrzymane. Widoku nie było żadnego. Dlatego to zapewne Profesor przyniósł aparat. Minęliśmy kulisów, zajętych poszerzaniem drogi, ładne domki z napisami, letnie kwatery wojskowe i dostaliśmy się do miejsca królowania wichrów, o tysiąc osiemset stóp ponad światem i tam ujrzeliśmy czterdziestomilową przestrzeń chmur. 

To był szczyt góry, najpiękniejszy widok z całej wyspy. Pralnia w dzień wielkiego prania byłaby ciekawsza do obejrzenia. - Wracajmy na dół, Profesorze – zawołałem – i niech nam zwrócą wydane pieniądze. To żaden widok! Spuściliśmy się z powrotem z pomocą tego samego zdumiewającego tramwaju, utrzymując uporczywie, że nie doznajemy żadnego wrażenia i udaliśmy się na poszukiwanie cmentarza chińskiego. - Idźcie na Dolinę Szczęścia – powiedział nam ktoś doświadczony – Na tej dolinie jest pole wyścigowe i cmentarze. Żołnierze uśmiechali się do nas z werand wspaniałych trzypiętrowych koszar; a wszystkie ”niebieskie kurtki” [popularna nazwa marynarzy ang.] z całego okręgu zebrane były w królewskim klubie i rozpromieniały uśmiechami dla nas. 

Niebieskie Kurtki są to piękne , krzepkie stworzenia, ale…serce moje dawno już oddałem Thomasowi Atkinsowi [popularna nazwa piechura ang.] i jego tylko kocham! Dostaliśmy się do Doliny Szczęścia drogą wiodącą do pomnika, postawionego zmarłym Anglikom. Takie rzeczy z upływem czasu przestają wzruszać. To jest tylko posiew na wielkie żniwo, z którego owoce zbierać będą dopiero dzieci naszych dzieci. Ludzie ci polegli w bitwach lub zginęli od chorób. Ale za to mamy Hong- Kong, uczyniliśmy je wielkim miastem, zbudowanym na skale, zaopatrzyliśmy je w pole wyścigowe, opasane z jednej strony państwem umarłych – mahometan i chrześcijan. Bambusowy płot oddziela pole wyścigowe od cmentarzy. Może to i dobre dla Hong- Kongu, ale czy wam byłoby przyjemnie śledzić bieg swojego wierzchowca z posępnym wspomnieniem tych, „którzy odeszli" i spoczywają w pobliżu. Bardzo piękne są te cmentarze i bardzo starannie utrzymane. Skalista ściana wzgórza wznosi się tak blisko, że najpóźniej pochowani umarli mogliby prawie ze swych mogił objąć wzrokiem całe pole. Nawet tu, z dala od walczących kościołów, grzebią osobno wyznawców każdej z chrześcijańskich religii. Jedno wyznanie maluje ogrodzenie na biało, inne na niebiesko. Ostatnie , położone najbliżej trybuny wyścigowej, wypisało wyraźnymi literami „Hodie mihi, cras tibi” [łac. "Dziś mnie, jutro tobie"] Nie! Nie chciałbym bywać na wyścigach w Hong- Kongu! To milczące towarzystwo za murem obok trybuny, popsułoby mi całą przyjemność… 

Chińczycy niechętnie pokazują swoje własne cmentarze. Odszukaliśmy je z trudnością, błądząc ze wzgórza na wzgórze, poprzez zarośla i uprawne pola, dopóki nie dotarliśmy do wsi, zamieszkałej przez białe i czarne świnie, otoczonej poszarpanymi czerwonymi skałami, poza którymi leżeli umarli. Cmentarz był ubogi, ale pięknie położony. Przez ostatnie pięć dni przyglądałem się bacznie zagadkowym istotom o żółtej świecącej skórze – Chińczykom – i dojść nie mogłem, dlaczego oni tak dbają o to, ażeby spoczywać na wieki w malowniczym położeniu, ani tego , jakim sposobem zdają sobie sprawę z malowniczości miejsca. Dostają się oni tam wtedy, gdy postradali zdolności widzenia, a przyjaciele palą rakiety nad ich mogiłą na znak triumfu. Owego wieczora jadłem obiad u Tai-pana w jego pałacu. Utrzymują ludzie, że już zaginał w Kalkucie typ kupca- księcia. Hong- Kong mogłoby dostarczyć jeszcze kilka takich okazów; przepych jaki się tam widzi przypomina czarodziejskie baśnie. W ciągu obiadu dowiedziałem się, że Hong – Kong jest niezdobyte i że Chiny sprowadzają pośpiesznie dwudziestoczterofuntowe działa dla obrony wybrzeży . Pierwsze z tych twierdzeń wydało mi się mocno wątpliwe, drugie zupełnie niewiarygodne. Ci, którzy mieli sposobność przyjrzeć się z bliska, wyrażają się o Chinach z uszanowaniem. A jednak ci sami ludzie, którzy to mówią, zaopatrują Niebieskie Państwo we wszystkie wynalazki Zachodu - drogi żelazne, tramwaje itp. 

Cóż się stanie, jeżeli Chiny ockną się naprawdę, przeprowadzą kolej z Szanghaju do Lhassy w Tybecie, urządzą komunikację parowozową dla przewozu kulisów i zaczną same zarządzać odlewniami armat i arsenałami? Energiczni Anglicy, dowożący dziś na swych statkach broń i działa, pracują dla nich, a jednak powtarzają wciąż ; „ Płacą nam za to dobrze. W handlu nie można rządzić się uczuciem, a zresztą Chiny nie zaczną nigdy wojny z Nami” Istotnie, mają słuszność – w handlu nie można rządzić się uczuciem… Pałac Tai-pana, przepełniony pięknymi rzeczami i kwiatami, cudniejszymi jeszcze od drogocennych komnat, w których stoją, mógłby dać szczęście pół setce młodzieńców łaknących przepychu, rozwinąć ich talenty, uczynić znakomitymi autorami, śpiewakami, poetami…A tymczasem zamieszkują w nim ludzie z wielkimi głowami i bystrym wzrokiem, którzy, siedząc wśród tych wspaniałości, rozmawiają tylko o interesach i handlu. Gdybym po śmierci nie mógł zostać Birmańczykiem, chciałbym być Tai-panem w Hong- Kongu . Wie on tak dużo, ma stosunki z książętami i wielkimi tego świata, posiada nawet własną flagę, która zawiesza na statkach własnej floty. Szczęśliwy traf, opiekujący się wędrowcami, zesłał mi następnego dnia piknik, a to dzięki temu, że się zabłąkałem i wszedłem przypadkiem nie tam, gdzie należało. Tak było istotnie, zupełnie tak samo, jak się zdarza i u nas – w Indiach. - Może to będzie nasz jedyny, pogodny dzień – zauważyła pani domu. 

Wyprawiając się w nieznane światy – w Zatokę Hong–Kongu – wsiedliśmy na statek, zrządzeniem losu noszący nazwę „ Pioniera”[ gazeta, dla której Kipling pisze niniejsze listy- przyp.] Na pikniku był i nowoprzybyły generał, ten, co z nami przypłynął na ‘Nawabie’ i jego adiutant, Anglik, różniący się od naszych indyjskich oficerów. Nie mówił wcale o „ ludzie” , jeśli miał jakieś zarzuty , przygryzał je pod wąsem. Port jest olbrzymi. Podobno jest i piękny, czemu mogę wierzyć , sądząc z przelotnych błysków, ukazujących się spoza mgły podczas przebijania się ‘ Pioniera' przez ciżbę dżonek, stojących na kotwicy parowców, kołyszących się węglowych statków, smukłych, niskich amerykańskich korwet i wielkich, starych trójmasztowców, brzydkich i niezgrabnych, przetworzonych na szpitale wojskowe, na których pokładzie chory „Tommy Atkins” może używać świeżego powietrza, i setek tysięcy sampanów, kierowanych przez kobiety, dźwigające uwiązane na plecach niemowlęta. Przesuwaliśmy się po wodzie wzdłuż miasta, przekonując się, że jest ono rzeczywiście duże, i dopłynęliśmy do fortu, wznoszącego się wysoko, na samym szczycie wzgórza, a ja śledziłem nowego generała, wpatrując się w niego jak w wyrocznię. Czy już mówiłem, że to generał inżynierii, wysłany specjalnie w celu kierowania budową fortów? Patrzył na rozkopaną ziemie i granitowe mury, a w jego oczach specjalisty przebijało się wielkie zainteresowanie. Może przemówi! W tej nadziei podsunąłem się bliżej. Jakoż przemówił. - Sherry i kanapki? I owszem, proszę. Dziwna rzecz, jak to morskie powietrze zaostrza apetyt! – wyrzekł. Popłynęliśmy wzdłuż szaro-zielonych brzegów, przyglądając się potężnym , granitowym budowlom, w których mieszkają ojcowie Jezuici i bogaci kupcy. Jest to tym dla Hong- Kongu, czym Simla dla Indii i Góry Szkockie dla Anglii – tylko, że tu dziwnie szaro i zimno. Nigdy chyba nie pływał „Pionier” po dziwaczniejszych wodach. Z jednej strony oszałamiająca liczba wysepek, z drugiej mocno poszarpane brzegi głównej wyspy, miejscami łączące się z morzem małymi, piaszczystymi zatokami, gdzieindziej spadające stromymi, skalistymi ścianami, w których pełno jaskiń wydrążonych przez fale, rozbijające się w nich z głuchym jękiem. Powyżej góry, ginące we mgle – wiekuistej mgle. Zakręciliśmy w głąb fiordu, gdzie ukazała się rybacka osada, trzymająca straż na wybrzeżu i policjant Hindus . Mieszkańcami wioski były kobiety o różowych licach, z których każda była właścicielką trzeciej części łodzi i całego dziecka, owiniętego w czerwoną sukienkę i uwiązanego na plecach matki. Matka ubrana była na niebiesko – i słusznie – albowiem mąż, bijąc ją, mógłby ugodzić dziecię, gdyby się strój dziecka nie różnił kolorem od ubrania matki. Potem przepłynęliśmy do zimnej strefy. O, Wy! Dobrzy ludzie, chłodzeni powiewem punkah, [wachlarz u sufitu] pomyślcie przez chwilę o tych spowitych w mgłę lądach, kąpiących się w szaro- sinym morzu, lądach owiewanych szczypiącym twarze ostrym wiatrem, który osadza ludzi na miejscu, zadyszanych, bez tchu. Pomyślcie o nielicznej, dzielnej drużynie, którą podrzucają i szarpią fale, gdy mężnie przedziera się od wysepki do wysepki, lub przez zatokę milowej szerokości i wyrabia dla nas drogę, podtrzymując urok potężnego państwa w obcych dalekich stronach, wtenczas, kiedy wy żyjecie w łagodnym powietrzu, wśród ożywionej rozmowy i coraz nowych twarzy! Dopłynęliśmy do osady noszącej nazwisko Stanleya, ale wyglądała zupełnie inaczej niż poprzednia. Opustoszałe budowle z brunatnego kamienia patrzyły na mnie z niskiego wybrzeża, a poza nimi rozciągał się długi mur, o który rozbijały się wichry. Nie potrzebowałem pytać, co to znaczy…Te szczątki wołały wielkim głosem; "to posterunek wojskowy, a mieszkańcy jego spoczywają w grobie…” Zapytałem; - Który pułk? - Dziewięćdziesiąty drugi, o ile mi się zdaje – odpowiedział generał.- Ale to już było dawno temu- w latach sześćdziesiątych. Postawili tu wojsko kwaterą i pobudowali koszary, ale przyszła febra i zniosła wszystkich ludzi, jak muchy. Nieprawdaż, jakie to smutne miejsce? Myśl moja przeniosła się na opuszczony cmentarz w pobliżu grobu Jehangira, w ogrodach Shalimara w Indiach, gdzie tylko stada bydła trzymają straż przy miejscu ostatniego spoczynku wojsk, które pierwsze zdobyły Lahore. Jesteśmy wielcy i silni, ale budujemy nasze państwa jak marnotrawcy – na kościach poległych i zmarłych na zarazę żołnierzy… - A cóż z tymi fortyfikacjami, generale? Czy to prawda, że … - Fortyfikacje będą wystarczające, jeżeli tak pójdzie, jak dotąd;, czego nam potrzeba – to ludzi. - Ilu? - Około trzech tysięcy na tę wyspę – dosyć dla powstrzymania napadu, jeżeli by się zdarzył. - Popatrz pan na te wszystkie drobne zatoki. Z drugiej strony wyspy jest dwadzieścia takich miejsc, gdzie może wylądować wojsko i narobić dużo nieprzyjemności całemu Hong- Kong. - A jednakże – ośmieliłem się zrobić uwagę – jednakże ogólne jest mniemanie, że każdą wojenną wyprawę przed wylądowaniem powstrzymałaby nasza flota. A forty, jak sądzę, mają za zadanie przeciąć drogę, rozproszyć i rozbić każdy statek wojenny, zabłąkany w tę stronę w nieprzyjaznych zamiarach. - Jeżeli przyjmiemy to za zasadę – powiedział generał – to i owe statki powinny zostać powstrzymane przez nasza flotę. Wszystko to nie ma sensu. Gdyby jakiekolwiek państwo wysadziło tu na ląd swoich żołnierzy, potrzeba nam także wojska do wyrzucenia ich stąd – ale nie daj Boże, aby do tego doszło. - A pan? Naznaczono pana tu na pięć lat, nieprawdaż? - O, nie! Za półtora roku już mnie tu nie będzie. Mam inne widoki przed sobą – odparł bez wahania generał. I to właśnie jest najgorsze. Oto jest dzielny oficer, przysłany do urządzenia fortyfikacji, ale on jedno oko zwraca na Hong- Kong, a drugim, prawym, spogląda w stronę Anglii. Obawiałby się zabawić zbyt długo z dala od domu, ażeby nie stracić sposobność awansu…To samo dzieje się u nas , w Indiach; nie ma nadziei, żeby się dało zebrać legion takich, któryby zechcieli poświęcić się służbie na koloniach, ludzi, którzyby zgodzili się pracować w jednym miejscu całe życie i nie oglądać się na nic innego. Ale zobaczycie, że Hong- Kong z pięcioma milionami ton węgla, z pięciomilowym portem pełnym statków, doków, przystani, ważny posterunek handlowy, z czterdziestoma milionami handlowego obrotu, potrzebujący trzech tysięcy żołnierzy, nie dostanie ich… Stoją tam dwie baterie artylerii, jeden pułk i garstka indyjskich marynarzy – tyle tylko, żeby nie dać armatom zardzewieć na lawetach. Trzy forty na wyspie, trzy w Hong- Kongu i trzy wokoło. Naturalnie, armaty dotąd nie nadeszły, a bez dział na nic się nie zdadzą forty. Ale piknik więcej zajmował generała, niż fortyfikacje… Pogodny nasz dzień zakończył się opróżnionymi półmiskami, wiatrem i deszczem i pieszym pochodem. Kiedy już wybrzeże znikło za mgłą, zsunęliśmy się w dół koło zarośli, koło wsi z tłustymi świniami, koło starego cmentarza żołnierskiego na górze, przez bagna, dopóki nie doszliśmy do drogi nad brzegiem morza. Widoki ukazywały się i znikały jak w kalejdoskopie. To kosmate ramię lądu, przyodziane w ociekające wodą trzciny, a powyżej, wokoło, pod nim - nic, oprócz mgły i strumieni siekącego deszczu, potem czerwonawa droga, przez którą przepływa woda, znikająca nie wiadomo gdzie, to znów grzebieniasty szczyt góry, prostopadłej jak ściana, a w dole przyczajone ciemno- zielonkawe morze, dalej zatoka, ławica białego piasku i dżonka z czerwonym żaglem, a za nią wilgotne skały i paprocie i odgłos grzmotu, rozlegającego się pomiędzy górami. Droga, zakręcająca w głąb lądu, zawiodła nas do iglastego lasu rododendronów, zwanych tu azaliami, a deszcz padał bez przerwy, jakby to była deszczowa pora w Indiach, a nie kwiecień w Hong- Kongu. Najezdnicza armia miałaby tu ciężką przeprawę, nawet gdyby nie było deszczu. W tych górach jest zaledwie parę przesmyków, którymi można by się przemknąć, a łatwo znaleźć sposób na odcięcie i zgniecenie oddziałów podczas tego pochodu. Pnąc się w górę po gliniastym gruncie i grzebiąc się w gęstym błocie, litowałem się całym sercem nad tą armią najeźdźców. Czy kamienne zabudowania wodociągów i dwumilowy kanał, który doprowadza wodę do Hong- Kongu warte są zwiedzania, nie mogę powiedzieć. Za wiele było wody w powietrzu, ażeby można było zachować trzeźwość sądu.



📩 oryg.     LIST 4
Opisuje jak zaszedłem na diabelski rynek i jak złorzeczyłem Chińczykom – Wrażenia, jakie wyniosłem z Kantonu

Los często naigrawa się z ludzi. Zesłał i nam deszcz i zimny wiatr, trwający bez przerwy. To też jest jedną ze strat dla tych, którzy opuścili Indie, mające jedyny na świecie klimat, na którym można polegać. Gardzę krajami, w których marnuje się połowę czasu na śledzenie chmur. Podróż do Kantonu zapoznała nas z amerykańskim parowcem, obładowanym towarami. Handel pomiędzy Kantonem a Hong- Kongiem jest olbrzymi a parowiec co dzień przebiega dziewięćdziesiąt mil między jednym a drugim portem. Chińscy podróżni są nieodmiennie zamykani na klucz z chwilą wypłynięcia z portu i co dzień komplet nabitych karabinów w oficerskiej kajucie podlega ścisłemu obejrzeniu. I co dzień, jak sądzę, kapitan każdego statku opowiada obieżyświatom, jak raz chińskie dżonki napadły na parowiec w niebezpiecznym załomie rzeki, a jednocześnie pasażerowie Chińczycy powstali na pokładzie i rzucili się na załogę. 

Dziwny to naród ci Chińczycy! Niedawno temu w Hong- Kongu zrobili awanturę z powodu fotografowania robotników kulisów, a w chwili największej zajadłości, stary, roztrzęsiony chiński statek wojenny stanął w pozycji bojowej, z zamiarem zbombardowania firmy fotograficznej, która zaproponowała kulisom zrobienie im zdjęcia. Zapomnieli, że i statek i załoga mogłyby zostać w puch rozbite w ciągu dziesięciu minut! Nie było chińskich piratów na naszym statku „Ho-nana”, tylko podróżni czynili, co mogli, dla wzniecenia pożaru, wywracając lampy, służące do zapalania fajek i opium. Statek przeciskał się z trudem przez zatłoczoną przystań, a potem zanurzył się w gęstą mgłę i deszcz lejący potokami. Olbrzymie śrubowce parowe, chińskie czółna, głęboko zanurzające się w wodzie, naładowane świniami, kołyszące się dżonki i sampany zapełniały cała wodną przestrzeń. W Kantonie pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy są olbrzymie wieże katolickiej katedry. Odsłońcie przed nią głowy, bo to symbol niezmiernego znaczenia, sztandar walki toczonej od dawna i mającej jeszcze trwanie przed sobą. Nigdy chyba misjonarze katoliccy nie walczyli z równym zapałem i nigdy żaden naród nie torturował z takim , jak Chińczycy, artyzmem swoich misjonarzy. Obrzuciłem jednym spojrzeniem piękne miasto i wyrzekłem’ - Nie potrafię tego opisać, a zresztą Chińczycy są dla mnie wstrętni. - Bagatela! Podobne do Benares, tylko osiem razy większe – odpowiedział Profesor.- Chodźmy! Podobne istotnie do wąskich uliczek, ale nieco mniejsze, bo wąski pas nieba w górze, pomiędzy ścianami, zasłaniają porozwieszane szyldy o barwach czerwonych, złotych, czarnych i białych. Sklepy na kamiennych podmurowaniach, zbudowane z cegły, kryte dachówką. Fronty ich sa z rzeźbionego drzewa, wyzłacane i malowane jaskrawo. Chińczyk umie przystrajać sklepy, choćby w nich sprzedawał tylko poszarpany w kawałki drób i flaki. Co drugi sklep jest traktiernią [jadłodajnią], a przestrzeń uliczna czerni się od rojów ludzkich. Czyście widzieli kiedy te wstrętne wodorosty, kłębiące się w morzach stref gorących, podobne do gąbki i rojące się od robaków? Odrywasz kawałek grabki i rozdzierasz robaki….Kanton jest taką gąbką. - Hi, low yah! To hoh wang! – wrzeszczeli lektykarze do ciżby, a mnie ogarniał strach i zdawało mi się, że jeżeli lektyka traci o mur, to cegły spłyną krwią, jak żyjąca istota. Hong- Kong pokazami dopiero , jak Chińczyk umie pracować. W Kantonie zrozumiałem, dlaczego nie przywiązuje on żadnej ceny do życia ludzkiego. Towar to jeszcze tańszy niż w Indiach. Przedtem chińczyk był już dla mnie nienawistny; jeszcze nienawistniejszy stał m i się w tych zatłoczonych ulicach, gdzie brakowało mi oddechu, gdzie chyba dżuma zdołałaby utorować wolne przejście. Nie było tam grubiaństwa ze strony ludzi, lecz sama zwartość tej masy była przerażająca. Zabójcze wyziewy podnosiły się zewsząd o odurzały nas. Hindus w porównaniu z Chińczykiem jest wcieleniem sanitarnych porządków, no i wyznawcą Malthusa również. - Bardzo tu brzydki zapach…Chodźmy dalej – odezwał się Ah Cum , przewodnik. Był on bardzo uprzejmy. Pokazał nam sklep jubilera, gdzie ludzie wycinali z barwistych skrzydeł kraski maleńkie kwadraciki niebieskich i liliowych piórek i oprawiali je w złoto, tworząc całość podobną do najpiękniejszej emalii. Weszliśmy do sklepu. Ah Cum wprowadził nas do wnętrza głównymi drzwiami i zasunął rygle, a tłum cisnął się do okien i drzwi. Więcej myślałem o tej ciżbie, niż o klejnotach. W mieście było tak ciemno, a tych ludzi było takie mnóstwo i tak niepodobni byli do ludzi… Postęp mongolskiej rasy pięknie wygląda w artykułach i opisach podróży. Ale przyjrzyjcie się jej w mrokach sklepu, gdzie bezimienne poczwary religii chińskiej wykrzywiają się do was z półek , gdzie miedziane smoki, przejmujące grozą, chwytają za nogi na każdym kroku, przysłuchajcie się tupotaniu niezliczonych nóg na granitem wyłożonych ulicach i szumiącej fali ludzkiej mowy, nie mającej cech ludzkich! Popatrzcie na żółte twarze wpatrzone w was spoza okratowanych okien, a przerazicie się tak, jak ja się przeraziłem. - Piękny to wyrób – odpowiedziałem Profesorowi, oglądającemu chiński ubiór, blado- zielone, niebieskie i srebrne cudo – ale dopiero zrozumiałem, dlaczego cywilizowani europejczycy irlandzkiego pochodzenia zabijają Chińczyków w Ameryce…Można ich usprawiedliwić. Gdyby można było zmieść z powierzchni ziemi cały Kanton i wymordować wszystkich jego mieszkańców… Mówiłem do własnych myśli, które były ponure i pełne goryczy. - Dlaczego u Boga, nie możesz oglądać osobliwości i bawić się, a politykę pozostawić tym, którzy się na niej znają? – zapytał Profesor. - Nie idzie tu bynajmniej o politykę – odparłem. – ten naród należałoby wyniszczyć, bo jest niepodobny do innych narodów. Spojrzyj pan na ich twarze! Oni nami pogardzają. Znać to po nich, a nie obawiają się nas ani trochę! 

Potem Ah Cum zaprowadził nas ciemnymi ulicami do Świątyni Pięciuset Geniuszów. Była to świątynia buddyjska, ze zwykłymi ozdobami ołtarzowymi, światłami ołtarzowymi i olbrzymimi posągami u wejścia. Wewnętrzny dziedziniec okolony jest krużgankiem, w którym po obu stronach stoją posągi w połowie naturalnej wysokości, a przedstawiające różne narody zamieszkujące w Azji. Kilku Ojców Jezuitów, jak mówią, figuruje w tym zebraniu, i jeden jakiś z wesołą miną jegomość w kapeluszu i z brodą, ale tak jak wszyscy, obnażony do pasa. - To Europejczyk – objaśnił Ah Cum – to Marco Polo. - Miejcie go w wielkim poszanowaniu – odrzekłem. – Nadchodzi czas, w którym nie będzie już Europejczyków, nic oprócz żółtych ludzi z czarnymi duszami, Ah Cum, i z diabelską zdolnością do pracowania nad miarę i nad potrzebę. - Chodźcie obejrzeć zegar. Woda go obraca. Chodźcie… Zaprowadził nas do innej świątyni i pokazał zegar obracany za pomocą wody, taki, jakich w zapadłych stronach Indii używają dla strażników. Profesor utrzymuje, że ta maszyna, mająca regulować czas w mieście, reguluje się według dzwonków na parowcach, bo woda w Kantonie jest tak gęsta, że nie mogłaby przepłynąć przez rurę, nie mającą pół cala średnicy. Ze szczytu pagody zobaczyliśmy, że na dachach domów mieszczą się naczynia pełne wody. Nie ma żadnej straży ogniowej. Miasto raz zapalone, spłonęłoby do fundamentów. Ah Cum zawiódł nas potem na miejsce, gdzie się dokonuje egzekucyj. 

Chińczycy mordują setkami, ale daleki jestem od czynienia im zarzutu z tak hojnego krwi rozlewu. Mogliby dostarczyć w samym Kantonie materiału na dziesięć tysięcy egzekucji rocznie i nie byłoby znać tego w tej gęstwinie ludzkiej. Oprawca, który mijał nas na placu, może w poszukiwaniu zajęcia, proponował nam kupno miecza, upewniając, że ściął nim dużo głów. - Zatrzymaj go nadal – powiedziałem mu. – Zatrzymaj i nie daj mu próżnować. Mój przyjacielu, w tym kraju nie może być nigdy nadto głów uciętych. - Ma on taką minę, jakby chciał od nas zacząć robotę – wmieszał się Profesor.- Chodźmy obejrzeć Świątynię Okropności. Było to coś na kształt muzeum; chińskie Madame Tussaud’s ; zbiór figur utłuczonych w moździerzach, pokrajanych w plastry, smażonych, pieczonych , nadziewanych, w różnorodny sposób męczonych, a widok ten przejął mnie zgrozą i wstrętem. Ale Chińczycy są miłosierni przy zadawaniu męczarni. Jeżeli człowiek jest skazany na zmielenie żywcem, to, sądząc z modelu, rzucają go naprzód głową. Przykro to dla tłumu, który chce się nacieszyć widokiem, ale oprawcom oszczędza roboty, bo nie potrzebują już pilnować mielonego. Na zakończenie poszliśmy zwiedzać więzienie. Profesor wzdrygnął się. - To bardzo słuszne – tłumaczyłem mu. – Ci, którzy tu przysyłają więźniów, nie dbają o nich. Więźniowie wyglądają ohydnie i nędznie, ale zdaje mi się, że i oni są obojętni, a mnie także to nic nie obchodzi. 

Przecież to tylko Chińczycy. Jeżeli oni obchodzą się ze swoimi rodakami gorzej, niż z psami, dlaczego ja miałbym uważać ich za istoty ludzkie? Niech gniją w więzieniu. Ja wolę wracać na statek. Uff! Szliśmy przez drugorzędne uliczki i domy, dopóki nie doszliśmy do muru miejskiego od zachodniej strony. Mur ten spuszczał się pochyło na pola otoczone w półkole wzgórzami, a całe pocięte w małe kwadraty, nasadzone mogiłkami. Obrzydliwy Kanton czuwa nad swymi umarłymi, a umarłych tych jest więcej, niż miriady żywych. Na porosłym trawą grzbiecie muru stały zardzewiałe działa angielskie, zagwożdżone i opuszczone od czasu wojny. Nie powinny stać tutaj. Z pięciopiętrowej pagody rozciągał się widok na miasto, ale już byłem znużony tymi szczurami w studni, znużony , rozdrażniony i posępny. Nieoceniony Ah Cum zawiódł nas do ogrodów i letniego pałacu wice-króla, na pochyłości góry porosłej azaliami, a otoczonego drzewami bawełnianymi. Pałacyk miał na piętrze oszklone werandy i hebanowe meble, porozstawiane w pokojach czterema prostymi rzędami. Była tam wyszukana czystość. W dziesięć minut potem byliśmy już na gwarnych ulicach, pozbawionych światła i powietrza. Parę razy spotkaliśmy mandarynów z tradycyjnymi cienkimi wąsami i czerwonym guzikiem na kapeluszu. Ah Cum objaśniał nas o naturze i właściwościach mandarynów, gdyśmy doszli do kanału, przez który przerzucony był most angielski, zamknięty kratą i strzeżony przez policjanta z Hong – Kongu. 

Była to dzielnica angielska Kantonu, zamieszkana przez dwustu pięćdziesięciu Sahibów, a otrzymana od Chin na zasadzie traktatu zawartego w roku 1860. - Gdzie byłeś i co widziałeś? – zapytał mnie profesor poważnym tonem, gdyśmy już byli na pokładzie "Ho-nam”, powracającego całą siłą pary do Hong- Kongu. - Miasto pełne wąskich uliczek, ciemne i zajęte przez żółtych diabłów. Dziękuję Bogu, że już tam nigdy nie będę. Mongołowie wyruszą w pochód gdy nadejdzie pora, ale ja mam zamiar zaczekać, dopóki mnie nie zaczepią. A teraz płyńmy do Japonii pierwszym parowcem. Profesor utrzymuje, że popsułem moje sprawozdanie tym, co on nazywa ”namiętnym spotwarzaniem ciężko pracującego narodu” Ale on nie widział Kantonu tak, jak ja go widziałem, przez pryzmat rozgorączkowanej wyobraźni.

Listy cz. 1   Kalkuta-Singapur

Listy cz.2 Japonia
Listy cz. 4 (Ameryka)