środa, lipca 04, 2007

Rudyarda Kiplinga podróż dookoła świata


W podróż dookoła świata wyruszył Kipling w roku 1889 z Indii.Trasa wiodła przez Birmę, Singapur, Hong Kong, Kanton, Japonię, Pacyfik i Amerykę od San Francisco po Chicago i dalej przez Atlantyk aż do Londynu. Po siedmiu indyjskich latach niezwykle intensywnej pracy dziennikarskiej i wydawniczej w pełni sobie na ten luksus zasłużył. Również na niezbędne w takim przypadku środki finansowe. Dwudziestotrzyletni wówczas Kipling odbywał tę podróż w towarzystwie prof. Hilla i jego małżonki, a wrażenia swoje, w formie listów, przesyłał do dziennika The PioneerWyłania się z nich ówczesny świat w całej swej krasie i różnorodności, świat Królowej Victorii widziany oczyma konserwatysty i mistrza pióra w najlepszym tych słów znaczeniu.
Polski przekład ( M. Gąsiorowskiej) ukazał się w r.1901




📩 ***LIST 1
O wolności i potrzebie korzystania z niej. – Uwagi nad mękami potępieńców

Po siedmiu latach Przeznaczenie, które nami wszystkimi rządzi, zwróciło się do mnie i rzekło;
- Nie potrzebujesz pracować. Wolno ci bawić się. Zdejmuję ci z karku jarzmo na cały długi rok Co uczynisz z wolnością, którą cię obdarzam?
Zacząłem rozmyślać. Zrazu zamierzałem zreformować świat, ale okazało się, że na to potrzebaby więcej niż rok i że być może świat nie byłby mi za to wdzięczny, a wtedy pojawił się na mojej drodze osobnik budzący we mnie zawsze obrzydzenie, wiekuisty włóczęga, obieżyświat. Siedząc na moim fotelu, zaczął krytykować Indie, ze swobodą człowieka podróżującego od pięciu tygodni pod opieką Cooka, przedsiębiorcy podróży. Przybywał on prosto z Anglii, a delikatność i dobre wychowanie utopił po drodze w Kanale Sueskim.
- Upominam pana – mówił – że wy tu jesteście za blisko, ażebyście mogli sądzić bezstronnie. Za blisko…Gdy tymczasem ja…
Zakołysał wymownie ręką i umilkł.
Obejrzałem go od góry do głowy, okrytej nowym podróżnym hełmem do podróżnych trzewików, i przekonałem się że jest zupełnie zwyczajnym człowiekiem. I pomyślałem o Indiach, tej spotwarzanej milczącej krainie, wystawionej na sądy i krytykę takich włóczęgów jak ten oto, o krainie, której mieszkańcy mają za wiele do czynienia, ażeby mieli znaleźć czas na odpieranie potwarzy rzucanych na ich życie i obyczaje. Moim przeznaczeniem widocznie było pomścić Indie na trzech czwartych częściach kuli ziemskiej. Wymagało to pewnych ofiar, przykrych ofiar, bo musiałem się przedzierzgnąć także w obieżyświata w podróżnym kasku i trzewikach. Ale przez miłość dla naszego małego indyjskiego światka, gotów byłem do tej ofiary i do wielu innych. Gotów byłem wystawić się na „wrzaskliwe oskarżenia jak dzień długi, nie znając co to wstyd”. Postanowiłem iść ku wschodowi słońca póty, póki nie dojdę do serca świata, dopóki nie poczuję pod stopami londyńskiego asfaltu.
Indie nie dały mi mandatu. Ja sam zamianowałem się generalnym obrońcą naszego drogiego „ja”, i od tej chwili zmienił się świat w moich oczach, tak jak podobno zmienia się pokój w oczach umierającego człowieka, gdy nań spogląda ostatniego poranka, wiedząc ,że nie zobaczy go już nigdy więcej. Wystąpiłem dobrowolnie ze szranek naszego życia i przestałem brać udział w naszych sprawach. Na brzoskwiniach ukazywały się już paczki, a z powodu wielkich śniegów spadłych w górach , ludzie przepowiadali krótkotrwałe lato. Niczym to było dla mnie. Nic mnie to nie obchodziło. Byłem już umarły, patrzyłem na dawne moje życie bez zajęcia, bez współudziału.
Dziwne to było życie; pędziłem je przez siedem lat bez przerwy. Teraz to jedno zrozumiałem, że mogę patrzeć na ludzi idących do pracy, a sam mogę spać spokojnie; że mogę wychodzić o każdej porze i siedzieć w nocy dokąd zechcę, pewny, że ranek nie powoła mnie do pracy. Zrozumiałem, z jakim wzruszeniem spogląda uwolniony więzień na mury
więzienia, które opuścił, i odczułem, jak głębokie jest samolubstwo człowieka nie mającego obowiązków. Mówiono, że nadchodzący rok może być rokiem nieurodzaju i klęski z powodu deszczów padających w niezwykłej porze. Byłem strapiony. Lękałem się, ażeby deszcze nie popsuły kolei żelaznej, wiodącej do morza i nie opóźniły mojego wyjazdu. Mówiono, że lato może sprowadzić choroby. I znów porwał mnie lęk, że przeznaczenie może pożałowało swego daru i zmiecie mnie ze świata, zanim zdążę zobaczyć, co jest na nim. Zaczynały się rozruchy na granicy Afganistanu, może trzeba będzie uruchomić cały korpus i dużo ludzi padnie w bitwach, pozostawiając żałobę w wielu sercach…Albo też rosyjski statek może zagarnąć okręt wiozący moją drogocenna osobę od Jokohamy do San Francisco. I błagałem niebo, ażeby raczyło odłożyć te wszystkie klęski na później, ażeby moje plany nie zostały pokrzyżowane. Wojna, głód, zaraza były mi tak nie na rękę w tej chwili.
Zacząłem patrzeć na ludzi innymi oczyma i litować się nad nimi. Pracowali. Musieli pracować. Ja zaś byłem wielkim panem. Mogłem odwiedzać ich o każdej porze i pytać, dlaczego pracują i czy zawsze to robią? Oni odpowiadali niechętnym pomrukiem, a zazdrość widoczna w ich spojrzeniach sprawiała mi rozkosz. Nie śmiałem jednak szydzić z nich, obawiając się, ażeby Przeznaczenie nie porwało mnie za kołnierz i nie pociągnęło na dawne miejsce, które jeszcze nie miało czasu ostygnąć. Naraziwszy się w ten sposób wszystkim znajomym, uciekłem do Kalkuty, która, jak zobaczyłem z przykrością, pozostała, jak była, miastem, i handlowała dalej, pomimo klątwy, jaką rzuciłem na nią przed rokiem. I dziś powtarzam te same słowa przekleństwa, w nadziei, że złowonne miasto zapadnie się pod ziemię. O piątej rano, o godzinie, która nie jest ani dniem ani nocą, trzeba tam już zapalać cygaro, przechodząc przez Most Howrah bo lepiej jest cierpieć ból głowy od uczciwej nikotyny, niż zostać zatrutym przez zabójcze wyziewy. Pewien człowiek, przyjemny zresztą człowiek, zapytał mnie , dlaczego w Kalkucie tolerowany jest skandal tłumnych wyjazdów do Simli? [miasto w płn Indiach, rodzaj uzdrowiska dla Anglo-Indian-Ar.]
Odrzekłem mu na to;
- Dlatego, że taka kloaka nie jest miejscem do mieszkania dla ludzi. Cała wasza Kalkuta jest jednym olbrzymim błędem, i wy, i wasze pomniki, i wasi kupcy, i wasze wszystko! Cieszę się, że tyle rupii wydano na budowle w Simli i że mają wydać jeszcze więcej na linię kolei żelaznej Delhi – Kalka, ażeby ucywilizowani ludzie mogli nią jeździć wygodnie. Z chwilą otwarcia tej linii wasze olbrzymie miasto umrze i zostanie pogrzebane i zapomniane, i to będzie, jak się spodziewam, nauką dla was. Wasze miasto zgnije!
On zaś na to;
- Ludzie tu pogrzebani roztapiają się w ciągu pięciu dni na kształt tłuszczu, jeżeli deszcz pada. Roztapiają się, rozumiesz pan?
Odpowiedziałem mu;
- Rozpływajcie się i roztapiajcie ; wszystko mi jedno. Kalkuta jest dla mnie obmierzła!
Zaprowadził mnie do Ogrodów Edenu, błagając, żebym nie jechał w podróż naokoło świata w tak niedobrym usposobieniu. Czułem się nieszczęśliwy i chory, a on upewniał mnie, że to wszystko jest następstwem pobytu w Simli.
Niewtajemniczeni wyobrażają sobie, że Ogrody Edenu są świetnością i chlubą miasta. W rzeczywistości zaś jest to miejsce straszliwej nudy. Mieszkańcy miasta przychodzą w cylindrach na głowie i w tużurkach i przechadzają się z bolesnym wysiłkiem pod blaskiem oślepiających lamp elektrycznych, kiedy powinniby raczej siedzieć bez wierzchniego odzienia, w koszuli i częstować swoje małżonki piwem z lodu. Mój towarzysz, była to duszna noc marcowa, okryty był nieodzownym tużurkiem i przemawiał do mnie z wymuszonym wdziękiem;
- Możesz tu nosić okrągły kapelusz, ale nie powinieneś był przyjść w podróżnych trzewikach. I , na miłość Boską , chłopcze, nie pal w tej alei; wszyscy znajomi tu chodzą…
Większość ludzi siedziała poza ogrodami, w powozach, wśród wyziewów końskiego potu, odoru uprzęży i lakierów; reszta włóczyła się tam i na powrót dorożkami i trójkami po zdeptanej trawie, dopóki nie wyczerpały się ich siły. Muzyka ciągle przygrywała.
- I to wszystko?- zapytałem.
- Wszystko – odrzekł mój towarzysz. – Alboż nie dosyć? Spotykamy tu wszystkich znajomych i przechadzamy się z nimi, o ile nie siedzą w powozach.
Naokoło otaczał nas szereg powozów i elektryczne światła raziły boleśnie oczy. Widok był dziwny i oszołamiający. Skazańcy snuli się bezustannie, a gdy który z nich cofał się w cień, dwudziestu innych zajmowało jego miejsce. Marynarze z kupieckich statków, ormiańscy kupcy, cywilni mieszkańcy Bengalu, sklepowe panny i subiekci, Żydzi, posłowie, mieszkańcy Mezopotamii, byliśmy tam wszyscy ubrani w dusznym gorącu wśród wstrętnych wyziewów.
- W taki sposób bawimy się tutaj – opowiadał mi towarzysz. - Widzę już liberie orszaku wice-króla. Lady Lansdowne jedzie..
Mówił to z takim naciskiem, jakby czytał urzędową listę mieszkańców raju, a ja pomyślałem, że ci ludzie będą tak chodzili wciąż bez wytchnienia, dopóki nie poumierają, spragnieni, zakurzeni, smutni i wybladli.
Mając dużo czasu przed sobą, nie potrzebowałem się śpieszyć, pomyślcie tylko, o wy! ludzie zapracowani! Wsiadłem na statek i uciekłem z Kalkuty tak zwaną „ Baranią Pocztą”, ponieważ te statki zabierają barany i korespondencję pocztową do Rangoonu. Na pokładzie płynęli z nami ochotnicy z Pendżabu, dążący na służbę Jej Królewskiej Mości w szeregach birmańskiej policji, a ja badałem życie pilotów, ludzi, którzy znają ziemię o tyle tylko, o ile ją widzą z wody. Życie ich ciężkie, ale posiadają niewielkie zapasy ciekawych wspomnień i jeżeli im okazać należne uszanowanie, raczą niekiedy zniżyć się do opowiadania. Pilot, który przesłużył na rzece sześć lat i nie umarł, ani nie stracił sił, może zarobić, o ile mi się zdaje, coś około pięćdziesięciu rupii, przeprowadzając dwa tysiące ton ładunku i paręset dusz ludzkich, płynących ku ujściu rzeki z szybkością dwunastu mil na godzinę. Potem wysuwa się z pokładu na wybrzeże, niosąc twoje miłosne listy i błąka się w pobliżu ujścia, dopóki nie pojawi się nowy parowiec do przeprowadzenia w górę rzeki. …

* * *
Na pełnym morzu, w parę dni później.

Daję pokój pisaniu. Nie mogę pisać , a spać się nie wstydzę. Wspaniałe lenistwo ogarnęło mnie. Dziennikarstwo jest oszukaństwem, Literatura toż samo, Sztuka również. Indie znikły mi z oczu wczoraj i ostatni pilot zabrał ostatni mój list do więzienia, z którego się wyrwałem. Wpłynęliśmy na błękitne wody, na roztopiony szafir i lekki powiew kołysze naszym statkiem. Dziś rano widzieliśmy trzy latające ryby; herbatę dają tu nieosobliwą, ale kapitan jest miły człowiek. Czy wystarczy to, com napisał, czy mam jeszcze dodać historię profesora i jego kompasu? Dowiecie się więcej o profesorze później, jeżeli tylko wezmę do ręki pióro. W Indiach pracował aż dziewięć godzin dziennie. Dziś w południe zainteresował się cyklonami i tym podobnymi rzeczami, zamierzał pójść do kajuty po kompas i książkę o meteorologii. Szedł już, lecz po drodze przystanął, żeby się napić.
- Kompas jest w kuferku – wyrzekł sennym głosem – ale najgorsze jest to, że trzebaby wyciągnąć kuferek spod łóżka …Zastanowiwszy się , widzę , że nie warto…
Powrócił na pokład i śpi teraz, o ile mi się zdaje; w głosie jego nie przebijała ani odrobina wstydu. Powinienem był go zganić, ale słowa skonały mi na ustach. Byłem jeszcze winniejszy niż on.
- Profesorze – wyrzekłem – W Allahabad wychodzi głupi dzienniczek Pionier. Myślą, że ja będę im posyłał listy, pisał listy własnoręczne! Czy pan możesz pojąc coś równie niedorzecznego?
- Nie wiem. Czy Angostura Bitters godzi się z whisky? – wymówił profesor, sięgając po butelkę.

Nie istnieje kraj zwany Indiami; nie było nigdy dziennika noszącego tytuł Pionier. To był tylko przykry sen. Jedyna rzeczywistością na świecie są kryształowe tonie morskie, czysto wyszorowane pokłady okrętowe, miękkie maty, ciepły blask słońca, zapach soli w powietrzu i bezdenna, rozkoszna ociężałość.


📩 *** LIST2
„Rzeka Straceńców” i złociste cudo na jej wybrzeżu. – Stwierdzenie faktu, że człowiek może iść do pagody i nie obejrzeć jej, a może pójść do klubu i usłyszeć tam za dużo

Rzeka i szynkownia na wybrzeżu i oznajmienie kapitana, że podróż z Kalkuty dobiegła końca i że za parę minut dotrzemy do Rangoon, nie robi żadnego wrażenia. Rzeka ma brzegi płaskie, ubogie i błotniste. Jednak gdy nas mijały kołyszące się łodzie, obładowane ryżem, przyszło mi na myśl, że oto płynie przede mną „Rzeka Straceńców” – droga, którą tylu znanych mi ludzi przepłynęło po to, by nigdy nie powrócić. Jeden płynął tędy do Górnej Birmy i zginął w utarczce, rozpłatany birmańskim bułatem; drugi dążył, żeby panować nad tym krajem w imieniu Jej Królewskiej Mości. Lecz nie zdołał zapanować nad górskim strumieniem i utonął razem z koniem. Inny zginął od kuli własnego służącego, inny z ręki krajowca dakoita, który go zastrzelił podczas obiadu, a tylu innych otrzymało truciznę jadowitej febry, jako jedyną nagrodę za „ trudy i poświęcenie nieodłączne od wojskowej służby” według słów regulaminu bengalskiej armii. Przebiegłem w myśli długi szereg nazwisk oficerów młodych, cywilnych i policyjnych urzędników, ajentów handlowych, służących wielkim firmom i awanturników…Płynęli wszyscy przez tę rzekę i pomarli… Obok mnie stał jeden z pracowników, dążących do Nowej Birmy i opowiadał o nieskończonych pościgach za uciekającymi krajowcami, o marszach i kontrmarszach bez żadnego rezultatu, o zgonach w dzikich puszczach tamecznych, o zgonach bohaterskich i rozdzierająco smutnych… Nagle jakaś zagadkowa złocistość ukazała się na widnokręgu, jakiś cud, jaśniejący w słońcu, którego rysy nie były podobne ani do muzułmańskich kopuł, ani do strzelistych świątyń Hindusów. Wznosiło się to na zielonej pochyłości, a później zarysowały się szeregi magazynów, szop i młynów. - Do krainy jakiegoż bóstwa dostaliśmy się, my, niezależni Anglicy ? – pomyślałem. - To świątynia! – objaśnił mnie towarzysz – Niech ją… Ale nie godziło się przeklinać. Do tej chwili moje nieoswojone oczy nie mogły dopatrzeć się różnicy pomiędzy tym krajem a innymi, lecz ta złocista kopuła mówiła wyraźnie; „ Oto Birma, kraj niepodobny do żadnego innego znanego tobie” - To sławna starożytna świątynia – objaśnił dalej mój towarzysz. – A teraz odkąd otwarto drogę żelazną Tounghoo - Mandalay, płyną tu tysiące pielgrzymów. Postradała ona podczas trzęsienia ziemi olbrzymi złoty szczyt, zwany przez krajowców ‘ htee’ i dlatego jedna trzecia jej cześć zasłonięta jest bambusowym rusztowaniem. Powinien byś pan obejrzeć po wykończeniu. Teraz wyzłacają go na nowo. Nie idzie mi o to, jaka jest właściwie ta świątynia i co napisano o jej przeszłości. Tak, jak stoi teraz, górując ponad wszystkim, jest dostatecznym objaśnieniem sprawy birmańskiej – dlaczego tylu młodzieńców szło tędy na śmierć, dlaczego uwijają się tu żołnierze i dlaczego roi się na tych wodach od parowców, podobnych do mew czarnogrzbietych. Przybiliśmy do nowej krainy, o której jeden z pierwszych naszych ministrów- rezydentów wyrzekł; - To już nie Indie. Należałoby ten kraj uczynić kolonią angielską. Jeżeli wydał on ten sąd na zasadzie delikatnego powonienia, miał słuszność, bo chociaż Kalkuta ma swoją odrębną woń, Bombaj swoją, a trzecią, odrębną i najsilniejszą Pendżab, mają jednak te zapachy pewne powinowactwo między sobą, gdy tymczasem odór Birmy jest zupełnie inny. Nie jest to odór chiński, ale nie jest i indyjski. - Co to jest? – zapytałem. - A towarzysz mój odrzekł; -Napi. To jest ryba, którą solą wtedy, gdy już od dawna powinna być pogrzebana, a która pożerana jest przez wszystkich. Tak, nowy to kraj, kraj, w którym ludzie rozumieją, co to gra kolorów, a naród to rozkosznie leniwy. Mnóstwo pięknych dziewcząt. Najgorsza rzecz, że Anglo-Hindus jest tu obcym, istotą bez znaczenia. Nie zna on języka birmańskiego – co jest niewielką szkodą – a Hindusi z Madrasu przemawiają tu do niego po angielsku. Jest ich tu znaczna liczba, a zajmują oni miejsce krajowców , nie chcących pracować, i po niewielu latach pobytu powracają do rodzinnego Madrasu z pieniędzmi i pierścieniami na palcach; skutki tego są widoczne. Człowiek z Madrasu żąda i otrzymuje ogromną płacę i przekonywa się, że jest niezbędny. Birmańczyk żyje wygodnie, a kobiety birmańskie zaślubiają ludzi z Madrasu, a nawet Chińczyków, którzy im mogą zapewnić dobrobyt. Jeżeli krajowiec podejmuje się roboty, najmuje do jej wykonania ludzi z Madrasu. Skąd bierze pieniądze na ich opłacenie, nie mogłem się dowiedzieć, ale wszyscy jednozgodnie twierdzili, że mieszkaniec Birmy za nic w świecie nie będzie szedł drogą uczciwej pracy. A jednak, gdyby łaskawa Opatrzność była ubrała cię w purpurową, zieloną, bursztynową lub brunatną szatę, osłoniła ci głowę zawojem z różowego szala i dała ci za ojczyznę kraj, w którym ryż dziko rośnie, a ryby same się łowią, gniją i zostają nasolone – czy chciałbyś pracować? Czy nie wolałbyś jeść chleb na ulicy, przyglądając się wszystkiemu, co się dzieje? Gdyby dwie trzecie dziewcząt twojego kraju chichotało się wesoło, a wszystkie bez wyjątku były ładne, czy nie wolałbyś przepędzać czas w miłostkach? Birmańczycy zajmują się tym właśnie, a Anglicy, którzy za nich pracują w Birmie, wyrażają się o jej mieszkańcach surowo. Ja osobiście lubię Birmańczyków, zaślepiony sympatią, jaka powziąłem od pierwszego wejrzenia. Po śmierci zamienię się w mieszkańca Birmy, okrytego dwudziestoma jardami prawdziwej jedwabnej materii ( angielskiego wyrobu ) z papierosem w ustach, i będę rozmawiał wesoło, żartując dowcipnie, i będę się przechadzał z dziewczyną, o cerze migdałowej, która także będzie się śmiała i żartowała, jak przystało młodemu dziewczęciu. Nie będzie zarzucała na twarz zasłony, gdy na nią spojrzy mężczyzna, ani nie będzie szła za mną z tyłu podczas przechadzki, jak to dzieje się w Indiach. Będzie mi patrzeć w oczy, uczciwie i po koleżeńsku, a ja odzwyczaję ją od szpecenia pięknych usteczek paleniem siekanego tytoniu, zawiniętego w liść kapuściany i nauczę ją palić wykwintnie papierosy najlepszego gatunku. Szczerze mówiąc, birmańskie dziewczęta są bardzo ładne i , zobaczywszy je zrozumiałem lepiej to, co tu opowiadają o naszej… o naszej armii… Opatrzność opiekuje się tymi, którzy sami sobą nie umieją się zaopiekować. Szedłem ulicą nieznanego imienia, znęcony barwami, rozlanymi tak hojnie na całej jej długości. Świetny koloryt ma Radżputana i południowe Indie i całą tęczę jaskrawych barw można tam widzieć; ale koloryt Birmy jest zupełnie inny. U kobiet szarfy, spódnice i kaftany są w trzech różnych żywych barwach, a u mężczyzn zawoje i szaty ’putso‘ są wprost olśniewające. Świetne barwy odcinają się jaskrawymi plamami na tle ciemnych, drewnianych domów, oprawionych w zielone liście. Nigdzie sztuka nie ma określonych przepisów, a koloryt zależy od natężenia światła słonecznego. I dlatego ludzie, żyjący we mgle londyńskiej, wierzą jeszcze w blado- zielone i ponuro-czerwone odzienia. Dajcie mi kolor lila, różowy, czerwony, lapis lazuli i olśniewającą purpurę pod jaskrawym światłem słonecznym, które łączy i łagodzi wszystko. Zastanawiałem się właśnie nad tym i nad owym, gdy człowiek, jadący śmiesznie małym powozikiem, zastosowanym do wzrostu tłustego, birmańskiego kuca, zabrał mnie z sobą na przejażdżkę i pojechaliśmy ku angielskiej dzielnicy, gdzie Sahibowie - [Europejczycy] przemieszkują w ładnych domeczkach, zbudowanych jakby z deseczek od cygarowych pudełek. Zdawałoby się, że mogłyby się rozsypać od jednego uderzenia i dlatego zbudowano je na nogach. Domy nie są podobne do koszar, a nierówny grunt i zakurzone czerwone drogi nie przypominają wcale Indii. Kucyk zawiózł nas do ogrodu, utkanego małymi jeziorkami, nasadzonymi mniejszymi jeszcze wysepkami, a po wodzie pływali w łódkach sahibowie, strojni we flanelowe garnitury. Poza parkiem stały klasztorki, pełne wygolonych ludzi, przyodzianych w złocisto – brunatne szaty, którzy wyrzekli się świata, rozkoszy i szatana, i spędzali życie na wesołej pogawędce; w pobliżu stały trzy małe dziewczynki ze szkoły, jakby zeszły tylko co ze sceny po przedstawieniu „Mikada”, a najdziwniejsze było to, że wszyscy się śmiali – śmiali do błękitnego nieba dlatego, że było błękitne, do zachodzącego słońca i do siebie dlatego, że nie mieli nic innego do roboty, a małe, tłuste dziecko śmiało się najgłośniej. Pagoda była niedaleko, cudowna i błyszcząca tak, jak w pierwszej chwili, gdyśmy ją ujrzeli z rzeki ; lecz bliska widziane jej kształty zmieniły się, odsłaniając w pośrodku gniazdo nielicznej liczby małych pagód stojących w jej obrębie. Ukazały się też dwa olbrzymie gipsowe tygrysy ( według birmańskich religijnych przepisów ) stojące na wzgórzu, strażnicy, strzegący największej świątyni w Birmie. Naokoło roiły się tłumy wesołego ludu w pięknych szatach, a wszyscy szli po kamiennych schodach, które pomiędzy tygrysami prowadziły do szczytu. Osobliwa była budowa tych schodów. W większej części zbudowane były jak tunel, a raczej jak kolumnada, bo widać było złocone, drewniane filary wśród mrocznego korytarza. Późno już było po południu, gdy doszedłem do tego dziwnego miejsca i zobaczyłem, że chcąc się dostać do pagody, stojącej na szczycie wzgórza, trzeba przebyć długie bez końca schody. Pobyt mój w Rangoonie liczył się na godziny, więc można mi darować, że stawałem dęba z niecierpliwości na dole schodów, nie mogąc utworzyć sobie dokładnego, zupełnego i ścisłego wyobrażenia o wszystkim co było do widzenia. Znaczenie trzech tygrysów strażników, wnętrze głównej świątyni, mnóstwo mniejszych, było dla mnie niedostępne i niezrozumiałe. Nie wiedziałem dlaczego ładne dziewczątka sprzedawały małe laseczki i kolorowe świece do postawienia przed wyobrażeniem Buddy. Wszystko było niezrozumiałe, a nie było nikogo, kto by mi wytłumaczył. Tyle tylko mogłem się dowiedzieć, że niezadługo wielki , złocony „htee”, zniszczony podczas trzęsienia ziemi, ma być ustawiony na dawnym miejscu, z wielką uroczystością i śpiewami, i że połowa ludzi Górnej Birmy miała się zebrać na tę ceremonię. Przeszedłem środkiem pomiędzy dwoma olbrzymimi zwierzętami, potem przez czysto wymyte podwórze, do bramy o spłaszczonym wierzchołku, przy której trzymali straż kulawi, niewidomi i garbaci. Gdym ich mijał, czepiali się z jękiem i piskiem mego ubrania, ale tłum, niknący na łagodnej pochyłości schodów, nie zwracał na nich uwagi. I ja wszedłem w półmrok bardzo długiego krużganka, wyłożonego kamieniami, wypolerowanymi stopami ludzkimi przechodniów; pod ścianami jego stały rzędami kramiki. W najdalszym końcu tego krużganka widać było skrawek wieczornego nieba i tam zaczynały się drugie, nierównie więcej strome schody, prowadzące już prosto do Schwedagon, jak nazywają tę świątynię. Zatrzymałem się tam; przede mną był wspaniały przedsionek, w czystym stylu birmańskim, ozdobionym chińskimi napisami i pomyślałem, że nic już piękniejszego nie zobaczę, chociażbym poszedł dalej. Nie mogłem pojąc, jakim sposobem ten naród może wydawać rozbójników, o których się czytuje w dziennikach. I ujrzałem wtedy oblicze , które było dla mnie objawieniem. Podbródek, policzki, usta, szyja modelowane według starorzymskiego typu, a ponad tą doskonałością linii tkwił nos mongolski, wąskie czoło, błyszczące skośne oczy. Przypatrywałem się bacznie temu człowiekowi, a on obejrzał się także ze zdumiewająco zuchwałym wyrazem, wykrzywiając szyderczo usta. Potem odszedł z miną wyzywającą, a ja zostałem wzbogacony jednym więcej wspomnieniem i obserwacją. Ten człowiek wydał mi się typem dakoita. Przy sposobności potrafiłby ukrzyżować. Potem brunatne dzieciątko zjawiło się na ręku matki, roześmiało się, a ja zapragnąłem uścisnąć je za rączkę i wyszczerzyłem też do niego zęby. Matka podniosła w górę maleństwo i roześmiała się, i dziecię się śmiało, i wszyscy się śmiali, bo zdaje się, że już taki zwyczaj w tym kraju, a potem zeszedłem z powrotem ciemnym już teraz krużgankiem, w którym mrugały tylko lampy właścicieli kramików i tłumy ludzi śmiały się do siebie. Birmańczycy muszą być ludem o łagodnych obyczajach, bo pozostawiają trzyletnie dzieci pod opieką glinianych lalek lub tygrysów. W klubie spotkałem znajomego z Pendżabu i rzuciłem się w jego potężne objęcia, zażądałem pożywienia i rozrywki. W klubie pełno było ludzi jadących w górę rzeki, lub przybywających stamtąd, a rozmowy były echem podbojów, posuwających się ku północy. Wyprawa i podbój Birmy są najmniej znane ze wszystkich przedsięwzięć wojennych w naszych czasach. -Czy widzisz tego człowieka tam w rogu? Miał on rozciętą głowę w Zoungloung- goo. Niesłychanie odporny osobnik Ten chłopiec obok niego cały rok spędził na uganianiu się za dakoitami. Rozproszył bandę Boh-Manga i schwycił samego Boha, jak wiadomo. Tamten znów jedzie do kraju na urlop, bo jest chory; tkwi w nim jakiś kawał żelaza. Spróbuj-no naszej baraniny, upewniam cię, że w całym Rangoonie jedynie u nas w klubie można jadać baraninę. Nie przemawiaj tylko krajowym językiem do naszych chłopców. Wszyscy są z Bombaju lub Madrasu. Tam w pierwszym szeregu stoi paru służących Birmańczyków, ale prawdziwy Birmańczyk nie pracuje nigdy. Woli być po prostu niewinnym daku. - Czym? - Dakoitem. Nazywamy ich daku przez skrócenie, tak sobie, pieszczotliwie. Weź ryby. Tak, Rangoon ma swoje zalety. Płaci się tu po książęcemu; niewielki dom z meblami sto pięćdziesiąt rupii. Płaca służby dwieście lub dwieście pięćdziesiąt. Razem czterysta. Mój drogi chłopcze, kominiarz tu nie weźmie mniej, i nawet w takim razie nie ogranicza się do pracy tylko dla jednego domu. Daleko gorzej tu niż w Quetta. Każdy kto jedzie tu, do Dolnej Birmy, a liczy, że się utrzyma ze swojej pensji, jest głupcem. Głos z drugiego końca stołu rzekł; - Diabelnym głupcem! Co innego w Górnej Birmie, gdzie można dostać posadę i środki na koszta podróży. Inny głos wyrywający się z ogólnej rozmowy dodał; -Nie rozpisywali się nad tym w dziennikach, ale mówię wam, że wcale nie z taka łatwością zdobyliśmy ten fort, jak się potem zdawało. Boh Gwee złapał nas w istną pułapkę i w chwili, gdyśmy ścisnęli szeregi, nasi ludzie byli już dobrze przerzedzeni od frontu i od tyłu. Te walki w dżunglach diabła warte i tyle! Proszę dajcie mi jeszcze lodów…. Potem opowiedzieli mi o śmierci mego szkolnego kolegi, zabitego na szańcach reduty Minhla, a czy kto jeszcze pamięta utarczkę pod Minhla, którą otworzył się trzeci bal w Birmie? - Byłem blisko niego – mówił jakiś głos – Umarł na moim ręku. A o ile mi się zdaje, lecz nie jestem pewny. W każdym razie śmierć miał lekką. Dobry był chłopiec… - Dziękuję wam – powiedziałem. – Sądzę, że czas mi już wyjść. I wyszedłem w duszną noc, a w głowie dzwoniły mi opowiadania o bitwach, morderstwach i nagłych śmierciach. Uchyliłem tylko rąbek zasłony kryjącej Górną Birmę i byłbym dał dużo za to, żeby popłynąć w górę rzeki i zobaczyć mnóstwo dawnych przyjaciół, a teraz żołnierzy, wyniszczonych wojną i pobytem w dżungli. Całą noc śniły mi się nieskończone schody, po których zstępowały tysiące pięknych dziewcząt, ubranych w piękne szaty tak jaskrawe, że aż raziły mój wzrok. Na górze, na samym szczycie wisiał złoty demon, u stóp schodów leżał, z twarzą zwróconą ku niebu, biedny mój kolega, poległy pod Minhla, a gromada brodatych oberwańców, ubranych w khaki trzymała przy nim straż.

 📩 ***    LIST 3
O mieście słoni, w którym rządzi bożek Lenistwo, mieszkający na szczycie góry

Mieliśmy pojechać z Rangoon prosto do Penang. Zamiast tego stoimy pod Moulmein na parowcu, który tak wygląda, jak gdyby właściwie nigdzie nie płynął. Po co wybrał się on do Moulmein, jest tajemnicą, ale, że wszyscy na pokładzie są tacy, jak ja, więc nikt się nie uskarża. Wyobraźcie sobie statek obładowany ludźmi, którym się nie śpieszy, którym nie idzie o nic więcej oprócz jedzenia i którzy nie znają innych wzruszeń jak pojawienie się ćmy… Moulmein położone jest u ujścia rzeki, która powinniby płynąc w Południowej Ameryce; szpetne kupieckie statki kołyszą się u stóp pięknych gór okolicznych, a pękate okręty z Indii wloką się powoli. Podróżni rzadko zjawiają się w Moulmein, tak rzadko, że z wyjątkiem barek z towarami, łodzie nie często podpływają do stojących statków. W zaufaniu powiem wam, że Moulmein jest miastem zupełnie nie z tego świata…. Gdy nasz parowiec posuwał się w górę rzeki, ujrzeliśmy najpierw jednego słonia, a potem drugiego, zajętych pracach przy szopach nad rzeką. Niektórzy ludzie , ciasnego umysłu, uzbrojeni w binokle, utrzymywali, że na ich grzbietach siedzieli mahoutowie [ mahut- kierownik słonia], ale to rzecz nie dowiedziona. Ja wolę wierzyć w to, co widziałem; w senne miasto, rozsypane jednym szeregiem domów na wybrzeżu, zamieszkane przez pełne powagi słonie, wznoszące palisady dla własnej rozrywki. Czuć było w powietrzu zapach świeżo piłowanego drzewa – nie widzieliśmy słoni piłujących – i od czasu do czasu gorącą ciszę powietrza przerywał łoskot padającej belki. Słonie, gdy im się zachciało jeść, wędrowały parami do klubu, nie zadając sobie trudu witania nas, co nas trochę dotknęło. Pocieszyliśmy się, ujrzawszy na wzgórzu wielką białą pagodę, otoczoną mnóstwem małych. - To jest miejsce, do którosem ego trzeba się wybrać – wyrzekliśmy jednym głosem. Ticca – gharri w Moulmein są trzy razy mniejsze od tych, którymi jeżdżą w Rangoon, bo tutejsze koniki nie większe są od dobrego barana. Woźnice popędzają je kłusem pod górę i z góry, a że gharri jest bardzo ciasny, a drogi niekoniecznie dobre, ćwiczenie to jest mocno orzeźwiające. I tu wszyscy powożący pochodzą z Madrasu. Pamiętałbym lepiej jak wygląda ta pagoda, gdybym się nie był zakochał głęboko i nieodwołalnie w birmańskiej dziewczynie, ujrzanej na pierwszych stopniach schodów. Tylko to, że termin odpłynięcia parowca naznaczony był na południe następnego dnia, powstrzymało mnie od pozostania w Moulmein i nabycia pary słoni. Jest ich tam takie mnóstwo, że spacerują po ulicach, i nie wątpię, że można je kupić za kawałek trzciny cukrowej. Rozstawszy się z tą piękną dziewicą, uszedłem niewiele stopni, a obejrzawszy się, ujrzałem taki widok – wodę , szeroka rzekę, zielone łąki i gęste lasy- iż uradowałem się, że żyję. Pochyłość wzgórza nade mną i pode mną utkana była pagodami – od wspaniałych, złotem i purpurą lśniących, do delikatnych i prostych z szarego kamienia. W oddali, wysoko, rozlegały się słabe dźwięki, coś na kształt złotych dzwonków, i szmer wietrzyka, poruszającego czubami palm. Piąłem się coraz wyżej, dopóki nie dostałem się do miejsca, gdzie panował wielki spokój i królowały birmańskie święte obrazy. I tu znów kobiety składały pokłony, pochylały głowy i szeptały modlitwy. W ręku miałem parasol czarny, podróżne trzewiki na nogach i podróżny kask na głowie. Nie modliłem się ; przeklinałem swą dolę za to , że zostałem obieżyświatem, i żałowałem, że nie znam birmańskiego języka o tyle, ażeby wytłumaczyć tym paniom, że mnie to martwi i że zdjąłbym kask, gdyby nie słońce. Obieżyświat jest brutalną istotą. Chlubię się tym przynajmniej, że zarumieniłem się, obchodząc wkoło pagodę. Powinno mi to być poczytane za zasługę. Ale za to przyglądałem się ze straszliwym natręctwem złotym i czerwonym murom świątyni, z pięknie wyzłacanymi obrazami Buddy na ścianach, maleńkim palmom wyrastającym ze szczelin popękanego ceglanego bruku i dużym palmom nad świątynia, ponurym posągom w niszach głównej pagody i nisko zawieszonym brązowym dzwonom na każdym rogu. Na jednym z dzwonów był zdumiewający napis po angielsku – widocznie koncept odlewacza sprzed lat trzydziestu pięciu; „Kto by uszkodził ten dzwon Do piekła pójdzie on Skąd wyjść nie zdoła już.” Czołem przed autorem tego wiersza! Wy, co przybywacie do Moulmein, obchodźcie się z należnym uszanowaniem z tym dzwonem i strzeżcie się lekceważenia, które by mogło urazić pobożnych. W dolnej kondygnacji pagody mieściły się cztery komnaty, w których trzy ściany przybrane były olbrzymimi gipsowymi posągami, a przed każdym z nich płonęła jedna samotna świeca, której płomień walczył z blaskiem zachodzącego słońca, wpadającego przez okna, i cała komnata pełna była bladożółtego światła, niemożliwego dla wzroku. Niekiedy jedna z kobiet wsuwała się do tych komnat na modlitwę, ale większość pozostawała na dziedzińcu; te które wchodziły do wnętrza, modliły się goręcej, niż tamte; wyprowadzałem stąd wniosek, że troski ich musiały być cięższe. O religii birmańskiej wiem mniej niż nic, bo pięknie oprawne dzieła, opisujące Birmę, nie dają żadnych objaśnień. To jedno tylko wiem, że za tło ma ona najpiękniejsze krajobrazy, jakie można wymarzyć na ziemi. W tej świątyni, którą zwiedzałem, widok był cudowny na cztery strony świata – zarówno piękny na parowce stojące na rzece u stóp góry, na srebrzyste zatoki z lewej strony, na lasy z prawej i na dachy Moulmein od strony lądu. W chwilach, gdy cichł szelest kobiecych sukien i szeptanych modlitw, dochodził z dala, z góry, dźwięk niezliczonych metalowych listków, poruszanych powiewem wiatru, a zawieszonych na „htee” pagody. Złoty obraz migotał w słońcu, malowane wizerunki spoglądały na głowy pobożnych, a gdzieś w pobliżu młot i hebel pracowały nad wzniesieniem nowej pagody na cześć Władcy świata. Siedząc zadumany, podczas gdy profesor puścił się na wycieczkę ze świętokradzkim aparatem fotograficznym ( ku postrachowi młodzieży birmańskiej ), zrobiłem dwa ważne odkrycia. Pierwsze, że bóstwem, które rządzi światem , jest Lenistwo, drugie, że kształty pagody urodziły się z pękatych kształtów pnia cukrowej palmy. Stała właśnie jedna z nich przede mną, dziwnie podobna do małej szarej, kamiennej budowli. Trzecie i najważniejsze odkrycie zrobiłem w chwilę później. Brudne diablątko, chłopiec, przebiegło koło mnie, ubrane w putso z pięknej materii, jakiej na próżno szukałem w Rangoon. Powiedziano mi, że taka materia kosztuje sto dziesięć rupii. - Profesorze – przemówiłem, gdy aparat wyłonił się zza węgła świątyni – coś dziwnego dzieje się w tym kraju. Ludzie nie chcą pracować, nie wszyscy sa dakoitami, to jest rozbójnikami, a dzieci ich chodzą ustrojone w putso wartości stu rupii, jeżeli rodzice nie kłamią. Jakim sposobem mogą oni tak żyć? - Jednakże żyją – odrzekł profesor – a ja zabrałem z sobą tylko sześć klisz! Jutro rano przyjdę tu z nowym zapasem. Czy ci się kiedy marzyło o podobnym miejscu? - Nie – odrzekłem szczerze. – Jest to coś cudownego, ale nie zdołałbym określić, w czym leży ten urok… - W tym bydlęcym próżnowaniu – odparł profesor, pakując aparat, i odszedł niechętnie, ścigany dźwiękiem dzwonów, kołysanych przez wiatr. O dziesięć minut drogi od pagody ujrzeliśmy wojskową orkiestrę i wojsko. Nigdy jeszcze nie widziałem żołnierzy z Madrasu. U brani są jak prawowity Tommy – [popularna nazwa żołnierza angielskiego], ale mają wygląd wykwintniejszy i bardziej ucywilizowany. Podobno czytają oni angielskie książki i znają dobrze swoje prawa i przywileje. W nieszczęśliwą godzinę zapragnąłem wskrzesić obumierający handel w Moulmein i w tym celu zamówiłem krajowca, ażeby przyszedł nazajutrz rano na pokład naszego statku z doborem materii birmańskich. Nawet pięciu minut nie potrzeba było na przebycie tej drogi. Nadszedł ranek, ale człowiek się nie pojawił. Ani jedno czółno z arbuzami o różowym mięsie nie podpłynęło do nas, tak jakbyśmy byli skazani na kwarantannę. Gdyśmy ruszyli w dół rzeki do Penang, widać było znów słonie bawiące się znoszeniem belek, uroczyście i tajemniczo, jak zawsze. Były one głównymi mieszkańcami tej krainy i zapewne jej władcami. Ich ospałość udzieliła się ludności, a gdy profesor zdradził zamiar odfotografowania ich, słonie odwróciły się i odeszły z pogardą. Płyniemy teraz do Penang, w temperaturze 87 Fahrenheita w kajutach, a na pokładzie nic, co by się mogło oczom podobać. Wyczerpaliśmy literackie zapasy, wypili dwieście cytryn, przegrali czterdzieści gier (głównie pasjansów ), urządzili wyścigi o dziesięć rupii ( choćby nagroda wynosiła tysiąc zamiast dziesięciu, nie byłbym w stanie ich wygrać) i sypiamy po siedemnaście godzin na dobę. Pisać niepodobna…


📩 ***LIST 4
Opisujący jak przybyłem na Wyspę Palmową i zasnąłem tam w ogrodzie
Jest w anglo- saskiej rasie coś wadliwego. Zaledwie „ Afryka „ zarzuciła kotwicę w cieśninie Penangu, dwóch naszych towarzyszy opanował istny szał, ponieważ dowiedzieli się, że inny parowiec wyrusza natychmiast do Singapuru. Gdyby wsiedli na jego pokład, zyskaliby kilka dni. Bóg jeden wie, dlaczego czas był dla nich tak drogocenny! Popędzili więc kłusem do swych kajut i zaczęli pakować manatki, jakby zbawienie duszy zależało od tego. Potem spuścili się na dół i odpłynęli sampanem, rozgorączkowani, spoceni, lecz uszczęśliwieni. Robili wycieczkę dla przyjemności i zyskali może… trzy dni. To także stanowiło dla nich przyjemność. Penang [obecnie Pulau Pinang] to kraina palm. Pomyślałem o tym, patrząc na lesiste wzgórza, wznoszące się nad miastem i na całe pułki palmowych drzew, rosnących na przestrzeni trzech mil przeszło. Powietrze było łagodne i ociężałe, wokoło statku pełno było łodzi z towarami, a na nich mnóstwo ludzi z Madrasu okrytych klejnotami; na wybrzeżu ciągnęły się szeregi niskich, pokrytych dachówką domków Penangu. Cienie nocy nastąpiły po upalnym dniu. Wysiadłem na ląd i bliski byłem płaczu z wielkiego wzruszenia ujrzawszy Sikha [żołnierz indyjski na służbie Imperium] z piękna brodą, w białych kamaszach i karabinem na ramieniu. Czym jest zimne źródło dla spragnionej ziemi, tym był dla mnie ten widok. Pochodził on z Jandiali w okręgu Amritsar. Czy znam te miejscowość- czy nie znam? Zacząłem mu opowiadać nowiny o wojsku, o ludziach na dalekiej Północy, a oblicze Sikha promieniało. Służył on w wojskowej policji; służba była dobra, ale za daleko od kraju, niewiele było do roboty, a Chińczycy też nie sprawiali kłopotu. Zdarzały się między nimi bójki, ale ‘ nas nie śmią zaczepiać”. I Sikh odszedł dumny, posuwistym wojskowym krokiem, a ja rozweseliłem się na samą myśl, że Indie, te Indie, które miałem znienawidzić, są jeszcze nie tak bardzo odległe. Jest w ludziach nieprzeparty pociąg do potępiania wszystkiego, co obce. Kalkuta dziwuje się, że w Allahahad są dobre posadzki w Balowej Sali, Allahahad wydziwia się nad tym, że w Lahore mają lód, a Lahore udaje, że wierzy, iż w Peshawar wszyscy są uzbrojeni. I ja tak samo zadziwiłem się, ujrzawszy w Rangoon parowiec, a po wyjeździe z Moulmein byłem pewny, że pozostawiam za sobą koniec cywilizacji. Próżność moja i nieświadomość zostały mocno dotknięte widokiem długich ulic, obudowanych dwupiętrowymi domami, pełnymi ticca- gharry, szyldów, a nade wszystko riksz. Wy tam w Indiach nie widzieliście nigdy prawdziwej rikszy. Jest ich około dwóch tysięcy w Penang, a nie ma między nimi dwóch jednakowych. Są one pokryte lekko i śmiało rysowanymi smokami, końmi, ptakami i motylami; ścianki ich są z czarnego drzewa ze spojeniami z białego metalu, a tak mocne, że kulis siada na nich, oczekując na pasażera. Jeden jest tylko kulis, ale silny, a biegnie tak szybko, jak sześciu indyjskich górali. Owija on warkocz wkoło głowy – rodem jest z Kantonu i to jest jedyną niedogodnością dla Sahibów, nie znających jego języka. Trzeba nim kierować, jak wielbłądem. Ludzie to cierpliwi i wytrwali. Osobnik ze złowróżbną twarzą, wiozący mnie powozem, uderzał ich batem i usiłował bezustannie najeżdżać na nich przez całą drogę do wodospadów, położonych o pięć mil od Penang. Zdawało mi się, że wśród gęstwiny drzew kokosowych powinnyby przerwać się szeregi budowli. Ciągnęły się one jednak bez końca, te domki z pozamykanymi okiennicami, pokrewne w połowie indyjskim bungalow, a w połowie króliczym norom z Rangoon, walczące o byt pod naporem bujnych drzew i krzewów. Gdzieniegdzie jaśniał front chińskiego domostwa, ozdobiony purpurą, szafirem lub złotem, z chińskimi latarniami nad wejściem i migającymi w głębi ogrodu dziwacznie strzyżonymi krzewami. Wjechaliśmy na drogę obrzeżoną domkami krajowców, zbudowanymi na palach, ocienionymi wiekuistymi palmami kokosowymi z masą niedojrzałych orzechów. Upalne powietrze przejęte było zapachem roślin, ale nie było w nim zapachu ziemi zroszonej deszczem. W gęstych zaroślach odzywało się ćwierkanie ptaków, od strony gór, ku którym jechaliśmy, dochodził przygłuszony odgłos grzmotu, poza tym wszędzie było cicho - a pot kroplami spływał nam po twarzy. - Teraz trzeba iść piechotą na górę – odezwał się woźnica, wskazując barierkę zamykającą porządnie utrzymany ogród botaniczny. – Wszystkie powozy tu się zatrzymują. Członki nasze ciążyły nam jak ołów, a oddech wydobywał się z trudnością, otaczając nas wilgotnym ciepłem tureckiej łaźni. Ziemia przesiąknięta była wilgocią i ciepłem, nieznośne drzewa ( byłem zanadto śpiący, żeby odczytywać napisy, które na nich pozamieszczał jakiś nielitościwie energiczny człowiek ) były też wilgotne i rozparzone. Na boku szemrały głosy płynącej wody, ale byłem zanadto śpiący, żeby się w nie wsłuchiwać, a na samym szczycie wzgórza rozciągał się gęsty, ociężały obłok, na kształt edredonowej pierzynki otulający wszystko. Usiadłem, gdziem stał, widząc, że droga idzie w górę stromo, wycięta jak schody – i ogarnęła mnie senność. Siedziałem u wejścia do ciasnego wąwozu. Istna cieplarnia. Czułem jednak, że trzeba iść do wodospadu, więc wdrapałem się po schodach na sam szczyt, mimo, że każdy kamyk pod nogą skrzypiał do mnie; 'usiądź'. Wreszcie doszedłem do niewielkiego strumyka, spływającego po skalistym obliczu góry, gdy po moim własnym obliczu spływał nierównie obfitszy strumień potu. Potem poszliśmy na śniadanie, bo głos żołądka donośniej przemawia od wszelkich innych uczuć. Na zakręcie drogi znikły ogrody i ucichł szmer wodospadu i na tym skończyła się nasza wyprawa... Na imię mu było John, a warkocz miał pięć stóp długi – prawdziwy warkocz z włosów, nie z plecionego jedwabiu. Utrzymywał hotel i nakarmił nas kurczętami, w których niewinne ciało wtłoczono cebulę i inne jakieś dziwne przyprawy. Do owej pory trwogą przejmował nas widok Chińczyka, ukazującego się z jadłem, lecz po tej próbie wszystko już możemy przyjąć z ich ręki. Na zakończenie uczty mieliśmy ananasy i sjestę. Piękna to rzecz, której my w Indiach – ale ja już nie jestem z Indii - nie znamy. Kładziesz się i leżysz , pozwalając czasowi upływać. Nie jesteś wcale zmęczony, nie usiłujesz zasnąć. Napełnia cię niebiańska ociężałość, zupełnie niepodobna do przykrej drzemki w upalną niedzielę, ani do obowiązkowego wypoczynku europejskich poranków. Zaczynam teraz gardzić tymi, którzy opisują sjestę w zimniejszych klimatach. Dopiero tu zrozumiałem, czym jest właściwie sjesta. Chciałem kupić parę rzeczy ; sarong, czyli putso, czyli dhoti, fajkę, malajski kris, ale sarongi przychodzą tu głównie z Niemiec, a zamiast groźnych krisów znalazłem coś podobnego do wykałaczki do zębów, drobiazg niezdolny do przebicia malajskiej skóry. W dzielnicy zamieszkanej przez krajowców, zastałem cała armię Chińczyków, rozstawioną na szerokich ulicach i domach. Jedni ładowali cynę do Singapuru lub powozili pięknymi powozami, inni robili obuwie, krzesła, ubrania – wszystko, czego potrzebuje wielkie miasto. Była to przednia straż mongolskiej nawały. Pierwsze placówki docierają już do Kalkuty, pierwsze lotne kolumny do Rangoon. Tu zaczyna się pierwszy korpus, sto tysięcy liczący, jak mówią. Kto najpierwszy uderzył na trwogę wobec najścia Chińczyków? Nie można zaprzeczyć, że ci w Penangu nie są przyjemni, widok ich jest nawet wstrętny. Pracują ciężko, a w tym klimacie praca jest mocno szkodliwa; oczy ich podobne są zupełnie do oczu ich ukochanych smoków. Nasze indyjskie bóstwa są znośne, niektóre nawet jowialne, na przykład brzuchaty Ganesh , ale co można zrobić z narodem, który lubuje się w potworach i wieńczy szczyty dachów płomienistymi językami lub bałwanami morskimi? Roi się od Chińczyków wszędzie, a gdziekolwiek zbierze się ich trzech lub czterech, zajadają rzeczy nie mające nazwy – najchętniej wnętrzności z kaczek. Nasi chińscy współpasażerowie na statku wyprawiali sobie uczty z uproszonych odpadków kuchennych, osypanych hojnie proszkiem perskim dla odstraszenia mrówek. I to też nie jest naturalne, bo człowiek powinien jadać jak człowiek, jeżeli ma jak człowiek pracować. Po przepędzeniu kilku godzin w chińskiej dzielnicy zrozumiałem, dlaczego angielskie pospólstwo nienawidzi mieszkańców Niebieskiego Państwa. Przejęli mnie oni trwogą, a przypatrywanie się ich domom, składom i im samym nie sprawiło mi żadnej przyjemności. Odór drukarskiej farby jest bardzo przenikliwy. Pociągnął mnie też na drugie piętro do biura redakcyjnego, gdzie korekty leżały w czarującym nieładzie, a ręczną prasa klekotała, jak za dawnych, dobrych czasów. Chciałem się dowiedzieć, co zamierza się uczynić z chińską dekoracją domów w Penang. Mało ważna ta sprawa wynikła z rozporządzeń zarządu miejskiego w Singapur, nakazujących usunięcie chińskich przyozdobień z dachów, i podniosła taka burzę, że przez całe trzy dni miasto było na łasce i niełasce Chińczyków, którzy powstali jak jeden mąż i narobili władzom niemało kłopotu. Wypadek ten zmusił rząd do bliższego wejrzenia w sprawę tajemnych chińskich stowarzyszeń, które w ten sposób kierują czynnościami ludzi, a z tego wejrzenia wynikło przedsięwzięcie środków ostrożności, niełatwych do wykonania. Chińczyk musi mieć tajne stowarzyszenia. Żyje on w kraju, gdzie sa one niezbędne dla jego pociechy i obrony, dla uregulowania płacy, gdzie istnieją od niepamiętnych czasów, i nie wyrzeknie się on ich do śmierci, jak nie wyrzeknie się opium i nie rozłączy z trumną. - Czy pan sądzisz, że stowarzyszenia rozpadną się pod wpływem odezw rządowych? - Nie. Będą rozruchy. - Rozruchy? Jakiego rodzaju? - Przyjdzie więcej wojska, trochę armat. Sir Charles Warren zostanie tu w Singapur głównym dowódcą; dotąd nasza załoga zależna była od komendy w Hong- Kong. Ale rozruchy będą na pewno. Ani pan, ani ja, ani nikt w świecie nie zdołałby temu zapobiedz. Okaże się wkrótce, czy potrafimy je poskromić. Ale że wybuchną, to rzecz pewna. Z redakcji wyprawiłem się do chińskiego teatru , stojącego tuż przy drodze, a zbudowanego z tyczek i starych worków. Sama już muzyka była dowodem, że Chińczycy mają zachwiane władze umysłowe. Raz jeden – dawno już temu – w Indiach zdarzyło mi się słyszeć piekielną muzykę rogów, towarzyszącą ‘ tancerzom piekła', podczas uroczystości wstąpienia na tron księcia. Było to o tysiąc mil stąd, ku północy, ale charakter muzyki był ten sam. Tu tłum chińczyków stał, jak można najbliżej piekielnej orkiestry i napawał się nią. I co tu czynić – pytam raz jeszcze – z narodem nie mającym nerwów, smaku i , jak twierdzą wszyscy, pozbawionym zmysłu moralnego? Ale to nie jest prawdą, że Chińczyk przychodzi na świat z gotowym warkoczem. Warkocz rośnie mu stopniowo, a w najwcześniejszej fazie jest on najśliczniejszym przybraniem głowy, jakie można sobie wyobrazić; łagodnej , ciemnej barwy, kędzierzawy, długi około trzech cali i zapleciony do końca czerwonym jedwabiem. Warkoczyk dziecka podobny jest do pierwszego wypustka tulipanowej cebulki i byłby bardzo ładny, gdyby nie to, że chińskie dziecko jest okropne jako kształt i kolor. Leży ono zawsze spokojne i nie płacze nigdy. Dlatego, że się lęka, ażeby je nie ugotowano i nie zjedzono. Widziałem sam roznoszone po targach, w środku miasta, ugotowane dzieci. Chińczycy mówili, że to prosięta, ale mnie się zdaje, że ja wiem lepiej. Nieżywe prosięta nie wyszczerzają zębów i nie mają otwartych oczu. Twarze Chińczyków przerażały mnie, więc uciekłem z dzielnicy chińskiej na krańce miasta i zatrzymałem się przed domem bez okien, przed którego drzwiami widniał kompas i węgielnica. Duch we mnie wstąpił na ten znajomy widok, bo wiedziałem, że pod tym dachem, gdzie się to znajduje, można znaleźć koleżeństwo, litość i współczucie, pomimo tajnych stowarzyszeń całego świata. [Niewątpliwie placówka masonów- Areop.]

📩 ***LIST 5
Na progu Dalekiego Wschodu, opisujący jego mieszkańców. O głodnych Indiach i o kulisach
- Zapewniam pana, że takich upałów nie było w Singapur od wielu lat. Marzec jest wprawdzie tu uważany za miesiąc najgorętszy w roku, ale jednak to, co się teraz dzieje, jest zupełnie nienormalne. Ja coś odpowiedziałem omdlałym głosem; - Tak naturalnie. Zawsze to samo mówią wszędzie. Pozostaw mnie w samotności i pozwól mi się rozpłynąć. To jest temperatura cieplarni, gdzie hoduje się storczyki, przygniatająca, nieubłagana, rozparzona wilgoć , nie stygnąca w dzień, ani w nocy. Singapur podobny jest do Kalkuty, ale jeszcze gorszy. Na przedmieściach budują szereg domów; w mieście najeżdżają na siebie i popychają się w tłumie. Są to niezawodne oznaki handlowego rozwoju. Indie pozostały tak daleko, że nie ma co tu mówić o krajowcach. Wszystko to Chińczycy – jeżeli nie Francuzi, Holendrzy lub Niemcy. Tylko wtajemniczeni mogą przypuszczać, że Anglicy są tu panami. Panują Chińczycy i ląd stały Europy, ale głównie Chiny. Przekonałem się, że jestem na granicy Państwa Niebieskiego od chwili, gdy przesiąknąłem odorem chińskiego tytoniu, cienko pokrajanego, tłustego i połyskującego chwastu, przy którego dymie każdy inny wydaje się zapachem perfum Rimmel. Opatrzność zawiodła mnie ponad wybrzeże, do miejsca noszącego miano Raffles Hotel , gdzie jedzenie jest o tyle dobre, o ile niewygodne pokoje. Pozwólcie mi dać przestrogę podróżnym. Niech się żywią w Raffles Hotel, a mieszkają w Hotel d’Europe. Byłbym uczynił to samo, gdyby nie pojawienie się tam dwóch okazałych dam, gustownie ustrojonych w koszule, jak sądziłem, i siedzących z nogami opartymi na krześle. Okazało się, że były to holenderskie damy z Batawii [dawna nazwa Dżakarty-kolonii Holendrów] i że to ich strój narodowy, noszony do samego obiadu. - Jeżeli, jak pan mówisz, miały na sobie pończochy i szlafroki, nie masz pan powodu do skargi. Zazwyczaj nie kładą na siebie nic oprócz koszuli do 5-tej po południu – objaśnił mnie człowiek obeznany z miejscowymi zwyczajami. Nie wiem, czy mówił prawdę, przypuszczam, że tak; ale teraz wiem już, co to są wdzięki mieszkanek Batawii i nie zachwycam się nimi. Dama w takim szlafroku przyprawia o roztargnienie i przeszkadza rozejrzeniu się w politycznym położeniu Singapuru, który jest teraz zaopatrzony w rząd doskonałych fortów i czeka cierpliwie na mające je ozdobić działa. Jest coś wzruszającego w tej ufnej, serdecznej postawie kolonii, które od dawna powinny były nabrać nieufności i przejąć się goryczą. - Mamy nadzieję, że rząd zrobi to dla nas. Przecież rząd może to zrobić – powtarza się nieustannie ta zwrotka wszędzie, gdzie Anglicy nie czują się bezpieczni. A cóż dopiero, gdy się posłucha tutejszych inżynierów! Śmiałość ich mowy zdumiewa tego, kto się nasłuchał nieskończonych rozpraw nad każdą linią budowaną w Indiach, na dobrze znanym gruncie, w znajomych warunkach. Tu rozprawia się o „ opasaniu całego półwyspu”, o zaprowadzeniu komunikacji tu, wzmocnieniu wpływów tam i Bóg wie o czym jeszcze. Ale nigdy ani słowa o konieczności zwiększenia liczby wojska dla opieki i zabezpieczenia tych wszystkich niewinnych operacji. Może przypuszczają, że rząd pomyśli i o tym, ale dziwnie się robi słuchając rozmów, prowadzonych z zimną krwią o sprawach, wymagających niewątpliwie podwojenia załóg dla obrony tych dzieł od rąk cudzoziemskich. Pomimo to, wykona się zamierzone roboty, a gdy nadejdzie pora, wydobędziemy skądkolwiek parę oddziałów i sierżanta, a wtedy i ludzie zrozumieją znaczenie tych kolonii. Zresztą, prorokowanie jest rzeczą łatwą. Profesor zajrzał mi przez ramię i rzekł; - Basta! Kolonia ta zostanie filią Chin, polem zbytu i pracy dla taniego chińskiego robotnika. Wyznaję, że posępny był widok ulic, zapełnionych chińskim tłumem, zamiast naszych ludzi z Indii , Z Biharu, z Madrasu, z Konkanu. Potem przyszedł do nas człowiek opalony podzwrotnikowym słońcem, mający posiadłości w Północnym Borneo – miał tam jaskinię wysoką na dziewięćset stóp, i tylko tyle, a zapełnioną odwiecznym guano - i zaczął opowiadać historie, od których krew krzepła w żyłach. - Północne Borneo – wyrzekł spokojnie – potrzebuje miliona robotników, żeby mogło zakwitnąć. Cały milion kulisów. Wszędzie potrzeba ludzi – na półwyspie, i na Sumatrze do sadzenia tytoniu, i na Jawie, i wszędzie, ale Borneo samo potrzebuje ich milion! Miło jest zobowiązać sobie obcego człowieka, a ja czułem, że przemawiam w interesie Indii.. - Moglibyśmy wam dostarczyć dwa miliony, a nawet dwadzieścia milionów w razie potrzeby – odezwałem się wspaniałomyślnie. - Wasi ludzie są do niczego – odrzekł mieszkaniec Północnego Borneo – Indie jako dostawca robotników są dla nas bez użytku, a ludzie na Sumatrze mówią, że wasi kulisi nie chcą, czy nie umieją uprawiać tytoniu. Potrzeba nam chińskich kulisów w miarę jak się kraj rozwija. O Indie! Ojczyzno moja! Na toż się zdało odziedziczyć odmienną i świetną cywilizację i starożytny przywilej pierwszeństwa! Na to, ażeby twoje dzieci pogardzane były przez obcych przybyszów, jako sprzęt nieużyteczny poza granicami swojej ogłodzonej krainy! Oto droga do pracy, do sytości, droga, na która tłoczą się tysiącami żółci ludzie, żółte poczwary z warkoczami, a tymczasem w Bengalu podnoszą hałas z powodu popełnianych „okrucieństw”, dlatego, że jeden oddział wojska, pięćset dusz, wysłano o paręset mil, do Asamu.

 📩 ***LIST 6
O pięknie ubranych mieszkańcach Singapuru i ich rozrywkach. - Wykazuje dowodnie, jak jeden Żyd z Chicago i jedno amerykańskie dziecię mogą zatruć najzdrowszą duszę

Po przybyciu do nieznanej miejscowości należy przede wszystkim odwiedzić mieszkańców. Tego obowiązku jednak nie wypełniłem, spędzając czas z Chińczykami do samego Sabbatu, w którym to dniu dowiedziałem się, że Singapur zgromadza się w Ogrodzie Botanicznym i słucha muzyki. Wszyscy Anglicy mieszkający na wyspie byli tam zebrani. Ogród Botaniczny byłby przyjemny w Europie, ale tu, gdzie, jak wiadomo, jest on jedynym miejscem rozrywki dla mieszkańców, nie robi miłego wrażenia. Rosną tu wszystkie rośliny wszystkich podzwrotnikowych krajów, a pawilon, gdzie umieszczono storczyki, nakryty jest dachem z cieniutkich drewnianych desek, tyle tylko, ażeby przysłonić je od prostopadłych promieni słońca. Mieszczą się tam rurkowe, białe cuda z Manili, z Filipin, z podzwrotnikowej Afryki; rośliny będące na pół ślimakami , ciągnące pożywienie ze swoich własnych drewnianych skrzynek; ale nie ma żadnej różnicy pomiędzy temperaturą w pawilonie storczyków a powietrzem w ogrodzie; i tu i tam duszno, wilgotno i parno. Byłbym oddał całomiesięczną płacę - choć w tej chwili nie pobieram żadnej płacy! - za jeden chłodny powiew wiatru z okolic Sirsy, za ciemności burzy takiej, jaka bywa w Pendżabie, w zamian za te zdyszane rośliny, za te spotniałe paprocie. Rozmyślałem właśnie o przestrzeni oddzielającej mnie od Indii, gdy powóz mój wjechał w środek wojskowej osady, z której dochodziły dźwięki orkiestry. Osada górowała nad ogrodem, spuszczając się tarasami po pochyłości wzgórza; konary, otoczone masą zieleni, a w nich klub oficerski, przywodzący na myśl chłodzące napoje i spacerowicze krążący przy odgłosach muzyki. Pośrodku siedziała piękna Memsahib [Angielka] o jasnych włosach i swobodnym obejściu , i druga mała i pulchna Memsahib, rozmawiająca ze wszystkimi poufale, i podstarzała panna przybyła prosto z Anglii, i dobrze odżywiony, dobrze ubrany porucznik w jasnym ubraniu, z nieodstępnym foksterierem. Na ławkach siedział otyły pułkownik, i wspaniały sędzia, i żona inżyniera, i kupiec z rodziną; spotykani przeze mnie tylokrotnie kobiety i mężczyźni, i gdyby nie to , że twarze były mi nieznane, mogłem był przywitać się z nimi. Wiedziałem o czym mówią, widziałem, jak spod oka oglądają stroje, patrzyłem na młodych ludzi, towarzyszących pannom, a raczej odgadywałem ich słowa. Okropna to rzecz siedzieć w najętym powozie, patrzeć na swoich ziomków i nie brać żadnego udziału w ich życiu. Zwróciłem się do profesora z jakimiś zapytaniem; wpatrywał się on w jedną z pań. - Czy ja po to wybrałem się w podróż, ażeby ich spotykać? – przemówił. – Znam ich wszystkich na wylot, od dawna. Tacy sami, jak tamci, tylko bledsi. Profesor określił to trafnie. Na tym właśnie polegała cała różnica. Ludzie w Singapurze są śmiertelnie bladzi, tylko żyły na ich rękach odrzynają się kolorem indygo. Nikt jednak się nie skarżył na niezdrowy klimat Singapuru. Człowiek żyje sobie dobrze i spokojnie, dopóki nie zacznie się czuć niedobrze. A potem już czuje się coraz gorzej, bo klimat odbiera mu wszelką odporność, a potem…umiera. Tyfus jest jedną z bram wiodących do wieczności, a wątroba, tak samo jak w Indiach – drugą. Najlepiej w tej wojskowej stacji, położonej z dala od miasta wygląda Tommy, kochany, w białym mundurze, blagujący, palący, klnący Tommy. Pułk 58 (Northamptonshire) ma tu swoje leże; Singapur może spać spokojnie. Nikt do mnie nie przemówił w tym ogrodzie, chociaż zdawało mi się, że powinni byli poczęstować mnie jakimś napojem, wróciłem więc do hotelu na wieczerzę.

* * * * * * * *
Chcę powrócić do domu! Muszę wracać do Indii! Jestem nieszczęśliwy. Nasz parowiec „Nawab” o tej porze roku powinien by stać pusty, a jest na nim stu pierwszej klasy podróżnych a sześćdziesięciu sześciu drugiej klasy. Wszystkie ładne dziewczęta jadą drugą. Coś się musiało stać w Kolombo, jakiś statek musiał się rozbić i stąd to zatłoczenie. Istna menażeria.! Kapitan mówi, że według przepisów powinno być tylko 10 – 12 podróżnych i że gdyby był przewidział taki natłok, byłby wziął większy statek. Ja osobiście jestem zdania, że połowę naszych towarzyszy należałoby wyrzucić z pokładu. Podróżują tylko dla przyjemności, a tego rodzaju zabawa prowadzi tylko do wytwarzania pośpiesznych i niewłaściwych pojęć o zwiedzanych krajach. Kobiet jest około trzydziestu, i patrzę z oburzeniem, jak usiłują zamęczyć gospodynię okrętową, delikatną i dobrze wychowaną osobę. Sądzę, że uda im się ten zamiar. Salon ma dziewięćdziesiąt stóp długości, a gospodyni biega po nim dziesięć godzin dziennie, bez chwili wytchnienia. W przerwach uwija się z filiżankami bulionu, roznosząc je wątłym istotom, które nie mogą obejść się bez pożywienia od śniadania o 9-tej do drugiego śniadania o 1-szej. Dziś rano podeszła na do mnie i zapytała najnaturalniej w świecie; „ Może zabrać pańską filiżankę?” Jest to prawdziwa biała kobieta, a w salonie pełno portugalskich metysów. Nawet jeden młody Anglik pozwolił jej sprzątnąć filiżankę i nie odwrócił nawet głowy, gdy ją oddawał. Wstrętne to jest i oburzające. Ona (stewardessa) mówi stojąc przed siedzącymi mężczyznami. Oskarżają nas w Indiach, że jesteśmy niedobrzy dla służby. Chciałbym widzieć ostatniego posługacza, któryby wypełniał połowę tego, czym tutaj na parowcu okazałe białe matrony i panny obciążają tę swoją siostrę służebną. Każą jej podawać sobie wszystko i nie powiedzą nawet dziękuję. Nie ma ona nawet nazwiska i jeżeli rykniesz „Stewardessa!” obowiązana jest wybiec. Nie jestże to haniebne? Ale głównym powodem mojej chęci ucieczki jest spotkanie tu paczki Żydów z Chicago i obawa, że spotkam ich jeszcze więcej. Na statku pełno Amerykanów, ale amerykańsko- niemiecko- żydowski chłopiec jest najokropniejsza istotą ze wszystkich stworzeń na tym świecie. Jeden z nich ma pieniądze i wałęsa się po całym pokładzie, żebrząc u nieznajomych napoju, urządzając loterię i dopuszczając się różnych okropności. Mówią ciągle, że umierający. Na nieszczęście nie śpieszy się z umieraniem. Druga okropnością na pokładzie jest Amerykanin, jeszcze niedorosły. Nie można nazwać go chłopcem, chociaż urzędownie liczy mu się osiem lat, ubrany jest w pasiastą kurteczkę i jada z dziećmi. Ma on znużoną fizjonomię młodego małpiątka, zmarszczki wokoło ust i naokoło oczu. Gdy nie ma nic do roboty, odpowiada, jeżeli nań zawołać imieniem Alberta. Od dwóch lat przeszło jest w podróży, miesiąc przepędził w Indiach i zwiedził Konstantynopol, Trypolis, Hiszpanię, przepędził dni trzydzieści pod namiotem i na koniu, o czym nie omieszkał mnie powiadomić i wychylił do dna kielich podróżnych rozkoszy. Na jego kościach nie ma odrobiny ciała, sama skóra, a życie przepędza w palarni, zajmując się finansowaniem codziennych loterii. Widok tego stworzenia przejął mnie trwogą, a ono przyczepiło się do mnie i bezdźwięcznym głosem zaczęło objaśniać o sposobie urządzania loterii. Kiedy mu przerwał, mówiąc, że znam loterię, nie zwróciło uwagi na moje słowa i mówiło dalej, a w nagrodę mojej cierpliwości zaofiarowało się wymienić nazwiska wszystkich podróżnych na statku. Następnie znikło, przesunąwszy się przez okno palarni. Drzwi miały tylko osiem stóp wysokości [ponad 2m.] więc za ciasne były na przepuszczenie takiego zbiornika przedwcześnie rozwiniętej mądrości. O niektórych rzeczach wiedziało więcej ode mnie, o innych tyle, co dwuletnie dziecię, ale znużone oczy miały zawsze ten sam wyraz. I tak samo będą patrzeć w pięćdziesiątym roku życia . Żal mi go więcej niż zdołam wyrazić. Wszystkie wrażenia splątały się w jego głosie, wspomnienia z Hiszpanii ze wspomnieniami z Turcji i z Indii. Nadejdzie chwila, gdy jakiś nauczyciel obejmie nad tym dowództwo i popróbuje to wykształcić, a chciałbym wiedzieć, od którego końca zacznie! Głowa jest już przepełniona; reszta nie istnieje. Albert, o ile mi się zdaje to typ amerykańskiego dziecka. Dla mnie był istnym zjawiskiem. Chciałbym zobaczyć amerykańską dziewczynkę, ale nie teraz, nie tak zaraz. Nerwy mam rozstrojone Albertem i Żydami, a jeśli one nie powrócą do równowagi, w Jokohamie ja zawrócę do domu.



******* Koniec części pierwszej listów (Kalkuta - Singapur)


Cz.2 (Hong-Kong i Kanton) tutaj
Cz. 3. (Japonia) tutaj→
Cz. 4 (Ameryka)  tutaj