czwartek, grudnia 09, 2021

William de Conqueror


-  Czy już urzędownie ogłoszony?

- Dzienniki przyznają już, że istnieje znaczny niedostatek miejscowy i piszą o organizacji stacji ratunkowych w dwóch czy trzech okręgach. Nie zdziwiłbym się, gdyby dorównał temu  z ’78 roku.

- Niepodobna! – wyrzekł Scott, zwracając się trochę na swym kręconym fotelu. Zbiór dał po piętnaście annas na Północy, nie licząc Bombaju i Bengalu, które zapowiadają taki zbiór, że nie wiedzą co robić ze zbożem. Będzie można tę klęskę łatwo wstrzymać, jeśli się jej z rąk nie wypuści. Zostanie z pewnością zjawiskiem lokalnym.

Martyn wziął numer „Pioniera”, leżący na stole, przeczytał raz jeszcze telegramy i wyciągnąwszy nogi, oparł je na poręczy. W ciężkim, parnym powietrzu gorącego wieczora czuć było zapach wilgotnej ziemi, dochodzący ze świeżo skropionej alei. W ogrodzie klubowym kwiaty poschły i sterczały sczerniałe na łodygach; mała sadzawka z lotosami wyglądała obecnie jak krąg zeschłego błota, a białe drzewa tamaryszku nikły pod grubą warstwą kurzu.

 Większa część mężczyzn otaczała kiosk muzyczny w ogrodzie publicznym, skąd na werandę klubu dochodziły dźwięki przestarzałych walców, rzępolonych przez muzyków policji krajowej – reszta stała i chodziła po terenie gry w polo, lub pomiędzy ścianami, otaczającymi miejsce do gry w piłkę, bardziej rozpalonymi niż piec na wsi. Z pół tuzina groomów, skurczonych przy łbach koników pony, oczekiwało na powrót swych panów. Od czasu do czasu jakiś jeździec wjeżdżał stępa na podwórze klubowe i posuwał się dalej ruchem leniwym, ku zabudowaniom, bielonym wapnem, przytykającym do głównego budynku. Tam się znajdowały pokoje. Mieszkali w nich ludzie, którzy dzień po dniu spotykali wieczorem przy obiedzie te same twarze i przeciągali swoją robotę biurową do ostatniej chwili, aby uniknąć dłuższego przebywania w tym ponurym towarzystwie.

- Co robisz? – zapytał Martyn, ziewając. Może byśmy się wykąpali przed obiadem?

- Woda jest ciepła – odpowiedział Scott. Chodziłem już dzisiaj do łazienki.

- Może partię bilardu…po pięćdziesiąt?

- Mamy w tej chwili 105 F. [ok. 40 st. C.] w Sali. Siedź pan spokojnie i nie bądź tak nieznośnie energicznym.

W tej chwili wjechał pod bramę wielbłąd, kołysząc się i parskając, podczas gdy jego jeździec, z blachą na ramieniu i pasem skórzanym na biodrach, przeszukiwał torbę.

- Kubber-kargaz-ki-yektraaa – wygłosił człowiek głosem płaczliwym, podając wydanie dodatkowe dziennika, arkusz, zadrukowany z jednej tylko strony – jeszcze wilgotny od farby drukarskiej. Przypięto go na desce, okrytej suknem zielonym, między ogłoszeniami o konikach pony na sprzedaż i o zgubionych jamnikach.

Martyn wstał leniwo, przeczytał i zagwizdał.

- Ogłoszony – zawołał. Jeden, dwa, trzy – osiem okręgów, poddanych prawom Kodeksu Głodowego ek dum. Jimmy Hawkins rządzi.

- To dobrze – rzekł Scott, okazując po raz pierwszy trochę zainteresowania. W razach wątpliwych bierzcie Pendżaba. Pracowałem pod kierunkiem Jima, gdym przybył do Indii  i wtedy należał do Pendżabu. Ma więcej bundabust ( władzy) niż wielu ludzi.

- Jimmie jest teraz Jubilee Knight – rzekł Martyn. Sympatyczny typ w każdym razie, chociaż mógłby służyć za wzór doskonałego civiliana, chociaż go przeniesiono do Zacofanej  Prezydencji. Co za nazwy zakazane noszą te okręgi madraskie – same ungas, lub rungas, pillays i polliums.

Przed werandą zatrzymał się dog-cart, wysiadł z niego jakiś człowiek i wszedł, ocierając spoconą czaszkę. Był to redaktor jedynego dziennika, wychodzącego w stolicy prowincji, liczącej z 5 milionów krajowców i kilka setek ludności białej. Ponieważ skład redakcji ograniczał się tylko do niego i jednego pomocnika, liczba godzin pracy biurowej wahała się pomiędzy dziesięcioma a dwudziestoma na dobę.

- Eh! Raines, pan, który wiesz wszystko – rzekł Martyn, zatrzymując go. Co będzie z tym ‘niedostatkiem’ w Madras?

- Nikt nie wie dotychczas. W tej chwili otrzymaliśmy przez telefon sprawozdanie łokciowej długości. Zostawiłem małego przy redagowaniu artykułu. Rząd madraski przyznał, że nie da sam rady. Dano carte blanche Jimowi, aby wybrał sobie ludzi, których będzie potrzebował. Arbuthnot został uprzedzony, aby był gotów.

- Arbuthnot, ten borsuk?

- Typ Peszawera. Tak, a przy tym „Pi” donosi, że Ellis i Clay zostali już przeniesieni z Północnego-Wschodu i wzięli oprócz tego z pół tuzina ludzi z Bombaju. To jest głód pukka, (prawdziwy) a przynajmniej wygląda na to.

- Są oni bliżej widowni tych operacji niż my; jeżeli jednak doszło już do naruszenia personelu pendżabskiego, tak od razu, to znaczy, że sprawa jest bardziej serio, niżby się wydawało na pierwszy rzut oka – rzekł Martyn.

- Dziś tu, jutro tam. Nie przyjechałem, aby tu ugrzęznąć na wieki – rzekł Scott, odkładając romans Marryata i wstając. Martyn, siostra na ciebie czeka.

Siwy koń, lichej rasy, cofał się i kręcił przed werandą, gdzie światło lampy naftowej oświecało amazonkę z brązowego perkalu  i twarz białą, ocienioną popielatym filcowym kapeluszem.

- Jestem gotów – rzekł Martyn. Najlepiej zrobisz Scott, przychodząc do nas na obiad, jeżeli nie masz innego projektu. Wiliam, czy dostaniemy obiad w domu?

- Pojadę naprzód zobaczyć! – odpowiedziała amazonka. Możesz go przywieźć powozem o ósmej, nie zapomnij.

Scott poszedł bez pośpiechu do swego pokoju i przebrał się w strój wieczorowy, odpowiedni do pory i kraju; płótno niepokalanej białości od stóp do głowy i szeroki jedwabny cummberband [pas].

Obiad u Martynów był pożądaną odmianą na lepsze, w porównaniu z koźlą pieczenią, włóknistym mięsem łykowatych kurcząt i z konserwami w Klubie. Ale było rzeczą pożałowania godną, że Martyn nie mógł na letni sezon wysłać siostry w góry. Jako naczelnik policji okręgowej w służbie czynnej, Martyn pobierał  wspaniałą pensję 600 rupii srebrem, płatnych co miesiąca i mały jego bungalow o czterech pokojach wyraźnie o tym świadczył. Widać tam było na falistej podłodze nieuniknione dywany w pasy białe i niebieskie, które fabrykują w więzieniach; nieuniknione phulkaris  [portriery] z Armitzar, pokryte szklanymi krążkami i udrapowane na ćwiekach wbitych wprost w opadający ze ściany tynk; nieuniknione pół tuzina krzeseł zdekompletowanych, kupionych na pośmiertnych licytacjach, i nieuniknione tłuste czarne plamy, w miejscach, gdzie pasy rzemienne przesunięte były przez ścianę. Zdawało się, że wszystko to zostało wczoraj rozpakowane na to, aby być zapakowane jutro…

Ani jedne drzwi w domu nie trzymały się dobrze na zawiasach. Gniazda os zasłaniały małe okienka, umieszczone na wysokości 15-tu stóp od ziemi, a jaszczurki swobodnie polowały na muchy wśród belek dachu, który był zarazem sufitem. Ale w podobny sposób żył także i Scott. Tak samo żyli wszyscy ludzie, mający takie same dochody, w kraju, gdzie pensja, wiek i położenie każdego drukowane są w książce, którą każdy może czytać, gdzie nie warto zatem blagować słowem, ani uczynkiem

Scott liczył już osiem lat służby w urzędzie nawodnienia, miał osiemset rupii miesięcznie i  nadzieję, że jeśli posłuży wiernie rządowi przez jakie dwadzieścia dwa lata jeszcze, będzie mógł się wycofać z pensją około czterystu rupii miesięcznie. Jego życie czynne upływało po większej części pod namiotem, albo w jakichś schroniskach tymczasowych, gdzie człowiek może tylko spać, jeść i listy pisać, a zajęcie polegało na tworzeniu i pilnowaniu kanałów irygacyjnych, na kierowaniu dwoma, czy też trzema tysiącami robotników rozmaitych kast i wiar i na wypłacaniu monetą znacznych sum. Ukończył tej wiosny ostatnią sekcję wielkiego kanału mosulskiego i – bardzo niechętnie, gdyż nie cierpiał zajęcia biurowego - przyjął misję do tej miejscowości, aby przewodniczyć pracom rachunków i wypłat w swoim departamencie, jako jedyny urzędnik ‘biura łaziebnego’ w tym głównym mieście prowincji. Martyn wiedział o tym; William jego siostra wiedziała o tym również, wszyscy zresztą wiedzieli to także.

Scott wiedział znowu, jak zresztą wszyscy, że miss Martyn przybyła do Indii przed czterema laty, aby rządzić domem brata, który, jak to było także wszystkim wiadomo, pożyczył pieniądze z jej działu i powinna była według ogólnego zdania od dawna wyjść za mąż. 

Tymczasem dała kosza jakiemu pół tuzinowi poruczników, jednemu urzędnikowi cywilnemu, starszemu od niej o lat dwadzieścia, majorowi i jeszcze komuś ze służby lekarskiej w Indiach. To także znanym było powszechnie. Pozostała ‘na równinie przez trzy sezony letnie’ jak powiadano, gdyż jej brat, zadłużony, nie mógł zdobyć się na koszta jakiejś górskiej stacji, choćby najtańszej.

Pomimo to cerę miała białą jak kość słoniowa, a w pośrodku czoła dużą plamę srebrnawą wielkości szylinga – ślad ten pozostał po pryszczu delhijskim, który nie jest niczym innym jak ‘daktyl bagdadzki’. Powstaje z używania wody nieczystej i niszczy powoli tkanki aż do czasu, gdy dojrzeje do tego stopnia, by go móc wypalić.

Wiliam jednak bawiła się ogromnie przez te cztery lata. Dwa razy omalże nie utonęła, przebywając rzekę wpław na koniu, innym razem znów wielbłąd ją uniósł; widziała napad nocny złodziei na obóz swego brata i egzekucję za pomocą długich pałek, na wolnym powietrzu pod drzewami; umiała mówić dialektem kurdyjskim, a nawet pendżabskim z łatwością, której starsi jej zazdrościli; straciła zupełnie zwyczaj pisywania do swoich ciotek w Anglii, a nawet przecinania kartek w przeglądach angielskich, przebyła rok okropnej cholery i widziała rzeczy niemożliwe do opisania; uwieńczyła wreszcie swoje doświadczenia sześcioma tygodniami gorączki tyfusowej, podczas której zgolono jej głowę.  

Mimo to wszystko, zamierzała obchodzić uroczyście dwudziestą trzecią rocznicę swoich urodzin, która przypadała we wrześniu tego roku. Ciotka zapewne miałaby wiele do zarzucenia młodej dziewczynie, która nie stała nigdy na ziemi, jeżeli na odległość głosu znajdował się jakikolwiek wierzchowiec, która na bal jechała konno, zarzuciwszy szal na ramiona, nosiła włosy krótkie, pokręcone w loki, odpowiadała obojętnie na wołanie Wiliam lub Bill, której wymowa była ozdobioną kwiatkami dialektu krajowego, tak, że mogła z powodzeniem figurować w teatrze amatorskim, umiała grać na banjo, kierować ośmioma służącymi i dwoma końmi, ich wydatkami i chorobami i patrzeć mężczyźnie spokojnie, prosto w oczy, natychmiast po wysłuchaniu oświadczeń, na które odpowiedziała "nie".

- Lubię ludzi, którzy coś robią -  powiedziała w zaufaniu pewnemu członkowi wychowania publicznego, który wyjaśniał synom farbiarzy i sukienników piękności „Wycieczki” Wordswortha za pomocą notatek w podręcznikach, a gdy zaczął mówić bardziej poetycznie, powiedziała mu, że „nie bardzo rozumie poezję i że ją głowa boli od tego”, po czym jedno więcej złamane serce szukało schronienia w Klubie. 

Ale cała wina była po stronie Wiliam. Lubiła nade wszystko słuchać ludzi, opowiadających o swych zajęciach, a to jest niezawodny sposób nachylenia mężczyzny do swych stóp.

Scott znał ją od trzech lat blisko, spotykając ją zwykle pod namiotem brata, w czasach gdy ich obozy zetknęły się na jeden dzień na granicy Pustyni Indyjskiej. Tańczył z nią na kilku wielkich zebraniach podczas świąt Bożego Narodzenia, gdy pięciuset białych przynajmniej zjeżdżało na stacje i zachował wielki szacunek dla jej przymiotów doskonałej gospodyni domu i dla jej wybornych obiadów.

Tego wieczora miała więcej niż kiedykolwiek wygląd chłopca. Siedziała po obiedzie na obitej skórą kanapie, z nogą podwiniętą pod siebie, zajęta robieniem papierosów dla brata, z czołem pochylonym i zmarszczonym pod ciemnymi lokami, skręcając w palcach cienkie bibułki. 


Wyciągała naprzód okrągła bródkę w chwili, gdy tytoń znajdował się już na miejscu, i ruchem żywym, jakim student ciska kamienie, rzucała ukończony przedmiot przez pokój Martynowi. Ten łapał go jedną ręką, nie przerywając swej rozmowy ze Scottem. Mówili ciągle o swym’ kramie’; kanałach i policji kanalizacyjnej, przestępstwach wieśniaków, którzy kradli więcej wody, niż jej opłacili  i gorszych jeszcze występkach agentów krajowych w porozumieniu ze złodziejami, o całych wsiach przeniesionych nagle, po kryjomu na grunta nawodnione, o bliskiej walce z pustynią na Południu, kiedy fundusze prowincjonalne pozwolą na otworzenie systemu ochronnego kanałów w Luni, od dawna będącego w projekcie.

I Scott wyrażał otwarcie wielką chęć otrzymania posady w jakiej sekcji przedsiębiorstwa, miejscowości, gdzie by znał kraj i ludzi, a Martyn wzdychał do miejsca u stóp Himalajów i mówił bez ogródek o swych zwierzchnikach. Wiliam skręcała papierosy i nic nie mówiła, ale uśmiechała się poważnie do brata, ciesząc się, że go widzi szczęśliwym.

O godzinie dziesiątej przyprowadzono wierzchowca Scotta i wieczór się skończył.

Światła błyszczały jeszcze w oknach dwóch parterowych bungalow, po drugiej stronie ulicy, gdzie wydawano codzienne pisemko. Scott, któremu się jeszcze spać nie chciało, wstąpił do redaktora. Raines obnażony do pasa, jak kanonier w chwili zajęcia, oczekiwał wyciągnięty na szezlongu, na telegramy nocne. Miał za zasadę, że człowiek, który nie pracuje przez cały dzień i znaczną część nocy, z łatwością ulega gorączce; jadł więc i spał pośród swoich papierów.

- Czy możesz mi pan to zrobić? – wyrzekł głosem sennym. Nie miałem zamiaru fatygować pana.

- O co chodzi? Powracam z obiadu u Martynów.

- Mówię o głodzie, ma się rozumieć. Wzywają także i Martyna. Biorą ludzi, gdzie tylko mogą. Właśnie wysłałem parę słów do Klubu. Prosiłem pana o przysłanie mi z Południa jednej korespondencji na tydzień. Dwie lub trzy szpalty. Nic sensacyjnego naturalnie, proste fakty, co się dzieje, nazwiska i tak dalej. Warunki jak zwykle; dziesięć rupii za kolumnę.

- Przykro mi, ale muszę odmówić – rzekł Scott, patrząc zmęczonym okiem na mapę Indii zawieszoną na ścianie. To ciężkie dla Martyna, bardzo ciężkie. Ciekawy jestem, co zrobi z siostrą? Ciekawy jestem, co u diabła zrobią ze mną? Nie mam żadnego doświadczenia co do głodu. Pierwszy raz dowiaduję się o tym. Czy naprawdę jestem wezwany?

- O tak. Oto jest depesza. Umieszczą pana na stacji ratunkowej – ciągnął dalej Raines - z całą hordą Madrasów, którzy będą ginąć jak muchy, z aptekarzem krajowcem i pół kwartą wyciągu antycholerycznego, do rozdzielenia pomiędzy dziesięć tysięcy ludzi. Oto co znaczy być na zawołanie w obecnej chwili. Zdaje mi się, że wzięto wszystkich ludzi, którzy nie mieli zajęcia za dwóch. Hawkins ma wyraźną sympatię do Pendżabów. Będzie to wstrętniejsze, niż wszystko co się widziało od lat dziesięciu.

- Ba! Wszystko to należy do obowiązków dziennych, niech to diabli! Zapewne otrzymam jutro urzędowy rozkaz. To bardzo szczęśliwie, żem tu zaszedł. Najlepiej zrobię, gdy pójdę zaraz pakować rzeczy. Kto mnie tu zastąpi – nie wiesz pan?

Raines przejrzał paczkę telegramów.

- Mac Evan – rzekł – z Murree.

Scott zaśmiał się.

- Spodziewał się spędzić na świeżym powietrzu całe lato. Zachoruje od tego. No! Na nic nie przyda się gadanie. Dobranoc.

W dwie godziny później, Scott ze spokojnym sumieniem kładł się na łóżku obozowym, w pokoju zupełnie już ogołoconym, aby wypocząć cokolwiek. Dwa stare tłumoki do przewożenia na grzbietach wołów, skórzana flasza, blaszane pudło na lód i ulubione siodło, zaszyte w worek płócienny, leżały przy drzwiach, pod poduszką zaś znajdował się zapłacony rachunek z biura klubowego za ostatni miesiąc. 

Rozkaz wyjazdu nadszedł z rana wraz z telegramem urzędowym od sir Jamesa Hawkinsa, który nie zapomniał  dobrych usług oddanych i prosił obu, aby się przenieśli jak najprędzej do jakiejś miejscowości, o nazwie trudnej do wymówienia, o tysiąc pięćset mil na Południu, gdyż głód jest srogi w kraju i potrzeba ludzi białych.

Młody człowiek, różowy, cokolwiek dobrej tuszy, przyjechał w chwili największego upału popołudniu, narzekając na los i głód, który nie da nikomu trzech miesięcy spokoju.

Był to zastępca Scotta – drugie kółko w mechanizmie, poruszające się automatycznie za innymi, którego usługi według oficjalnego orzeczenia, oddane były do rozporządzenia rządowi w Madras, na czas głodu, aż do nowego rozkazu. Scott oddał mu fundusze, którymi zarządzał, pokazał najchłodniejszy kąt w biurze, ostrzegł przed zbytkiem gorliwości i gdy zmierzch zapadł, opuścił Klub w najętym powozie z wiernym służącym osobistym, Faizem Ullahem i kupą tłumoków w nieładzie na koźle, aby wsiąść do pociągu idącego na Południe, ze stacji budynku imponującego swoimi strzelnicami i basztami.

Gorąco odbite od ściany ceglanej, uderzyło go w twarz jak ciepłą chustą i pomyślał, że ma przed sobą przynajmniej pięć nocy i cztery dni podróży. Faiz Ullah, przywykły do tych wypadków służbowych, zniknął w tłumie na kamiennym peronie, podczas gdy Scott z czarnym cheroot [cygaro-Ar.] w zębach, czekał na urządzenie swego przedziału. 

Jakiś tuzin policjantów- krajowców, ze strzelbami i torbami, roztrącał tłum farmerów pendżabskich, robotników sikhijskich i tragarzy miejscowych, o tłustych włosach, niosących z wielką pompą mundur Martyna w pudełku, jego flaszki na wodę, pudełko na lód i łóżko przenośne. Zobaczyli wzniesioną rękę Faiza Ullaha i zwrócili się w tym kierunku.

- Mój Sahib i jego Sahib będą razem podróżować – rzekł Faiz Ullah do służącego Martyna. Ty i ja, o bracie, wybierzemy sobie miejsca jak najbliżej, przeznaczone dla służących i ze względu na naszych panów, nikt nas stamtąd nie ruszy.

Gdy Faiz Ullah przyszedł oznajmić, że wszystko gotowe, Scott zdjąwszy surdut i obuwie, wyciągnął się na szerokiej ławce, obitej skórą. Gorąco pod żelaznym sklepieniem na stacji przenosiło 100 F. W ostatniej chwili wszedł Martyn zlany potem.

- Nie klnij – rzekł Scott leniwo – Już za późno, aby zmienić wagon, podzielimy się lodem.

- Co tu robisz? – zapytał policjant.

- Jestem pożyczony rządowi Madras tak jak i ty. Na Jowisza! Przeklęta noc. Czy wziąłeś z sobą trochę ludzi?

- Tuzin. Będę zapewne miał nadzór nad udzielaniem pomocy. Nie wiedziałem, że także dostałeś rozkaz.

- Dowiedziałem się o tym po wyjściu od was ostatniego wieczora. Raines pierwszy otrzymał tę wiadomość. Rozkaz przyszedł dziś rano. Mac Evan przybył mnie zastąpić o godzinie czwartej i zaraz wyjechałem. Nie uważałbym tego głodu za rzecz najgorszą, gdyby się nam udało ujść stamtąd cało.

- Jimmy powinien by umieścić nas razem przy jakimś zajęciu – rzekł Martyn.

Po chwili dodał:

- Moja siostra jest tutaj.

- To dobrze – rzekł Scott serdecznie. Wysiądzie zapewne w Umballi, aby pojechać do Simli. U kogo będzie tam mieszkać?

- Nie-e; w tym cała bieda. Jedzie ze mną.

Scott wyprostował się nagle na swym siedzeniu w chwili, gdy pociąg mijał stację Tarn—Taran.

- Co! Nie będziesz się przecież tłumaczył, żeś nie mógł…

- O! Mógłbym był zebrać pieniądze w ten czy inny sposób.

- Mogłeś się był udać do mnie - rzekł Scott sztywnie; nie jesteśmy, jak sądzę, zupełnie obcy sobie.

-  Daj spokój, nie ma o co się obrażać. Mogłem był, ale nie znasz mojej siostry. Spędziłem cały dzień na tłumaczeniach, prośbach, błaganiach, rozkazach, robiłem, co mogłem, nie odstąpiła na krok od godziny siódmej rano; i nie koniec na tym, nie chciała słyszeć o żadnym kompromisie. Kobieta może podróżować z mężem, jeżeli chce, a Wiliam utrzymuje, że jest na tej samej stopie. Co chcesz, żyliśmy mniej więcej zawsze razem, od śmierci naszych. Nie jest to taka siostra jak zwykle.

- Wszystkie siostry, o jakich dotychczas słyszałem, zostałyby na miejscu, gdyby im tam było dobrze.

- Ma inteligencję mężczyzny, niech mnie diabli – ciągnął dalej Martyn. – Wszystko urządziła, zwinęła dom, odprawiła służbę, przed moim nosem, podczas gdym jej przemawiał do rozumu, zrobiła wszystkie subchiz ( przygotowania) w przeciągu trzech godzin; służba, konie, wszystko. Otrzymałem rozkaz dopiero o dziewiątej.

- Jimmy Hawkins nie będzie zadowolony – rzekł Scott. – To nie miejsce dla kobiety wśród głodu.

- Mrs Jim…lady Jim, chciałem powiedzieć jest z nim. W każdym razie obiecała, że się zaopiekuje moją siostrą.  Wiliam zatelegrafowała do niej na własną odpowiedzialność i zbiła wszystkie moje dowodzenia, pokazując mi odpowiedź.

Scott zaśmiał się głośno.

- Jeżeli zdolna była uczynić to wszystko, potrafi sobie dać radę bez opieki, a z Mrs. Jim nie spotka ją nic złego. Mało jest sióstr i żon, które by szły tak naprzeciw głodu z dobrej woli. Nie można przypuszczać, aby nie rozumiała, co to jest. Była przecież podczas cholery w Jalao zeszłego roku.

Pociąg zatrzymał się w Amritzar i Scott udał się do przedziału damskiego, znajdującego się zaraz w sąsiednim wagonie. Wiliam, w małej sukiennej czapeczce na pokręconych włosach, skłoniła główkę uprzejmie.

- Chodźcie na herbatę – rzekła. To najlepszy środek w świecie przeciw apopleksji z gorąca.

- Czy wyglądam, jak gdyby mi groził atak?

- Nigdy nie można być pewnym – rzekła roztropnie Wiliam. Lepiej zawsze się zabezpieczyć.

Rozłożyła swoje rzeczy z wytrawnością weterana. Flaszka na wodę w filcowej pochwie wisiała przy otwartym oknie na przeciągu, przybór do herbaty z rosyjskiej porcelany ustawiony w koszyku pełnym waty oczekiwał już na ławce, a ponad nim przytwierdzona do ściany wagonu płonęła podróżna lampka spirytusowa. Wiliam podała wspaniałomyślnie w wielkich filiżankach gorącą herbatę, która zapobiega zbytniemu napływowi krwi do żył szyi w noc gorącą. Jedną z cech charakterystycznych tej młodej dziewczyny było, że powziąwszy raz jakiś plan postępowania, nie dodawała żadnych komentarzy.

 Przyzwyczajona do życia między mężczyznami obciążonymi zajęciem, którym na wszystko brakowało czasu, nauczyła się sztuki usuwania się i dawania sobie rady. Ani słowa, ani gestu, któryby dał do zrozumienia, że będzie w drodze istotą pożyteczną, dbała o komfort, zdobiącą tę podróż; zajmowała się dalej spokojnie, pakując bez hałasu filiżanki na miejsce po skończonej herbacie; po czym zrobiła papierosy dla swoich gości.

- O tej porze zeszłej nocy, nie spodziewaliśmy się rzeczy…tego rodzaju, hę? – rzekł Scott.

- Nauczyłam się spodziewać wszystkiego – rzekła Wiliam. Pan wiesz, w naszej służbie ciągle się żyje pod obawą i na łasce telegrafu; ale to, z punktu widzenia służbowego, będzie z pewnością dobre, jeżeli wyżyjemy.

- To zrobi przewrót w pracach, rozpoczętych w naszej prowincji – rzekł Scott z równą powagą. – Liczyłem, że będę zaangażowany do prac systemu protekcyjnego w Luni tej zimy, ale nie wiadomo, ile czasu głód nam zajmie.

- Do października najdalej, ja myślę – rzekł Martyn. – Przez ten czas wszystko się skończy, w ten lub inny sposób.

- A teraz mamy na tydzień tego – rzekła Wiliam. – Toż dopiero będziemy brudni po przyjeździe!

Całą noc i pierwszy dzień jechali przez okolice znane, następnej nocy i drugiego dnia droga wąskotorowa ciągnęła się wzdłuż Wielkiej Pustyni Indyjskiej. Przypominali sobie, że w pierwszym roku po przybyciu do Indii jechali z Bombaju tą drogą. Następnie język, w którym pisane były nazwy stacji, zmienił się i wjechali na Południe do obcej ziemi, gdzie nawet wonie były jakieś nieznane.

Wiele pociągów nieskończonej długości, obciążonych ziarnem, wlokło się przed nimi, z dala czuć już było energiczną rękę Jimiego Hawkinsa. Musieli wyczekiwać na opróżnienie toru, zapełnionego pustymi pociągami, dążącymi na Północ; przyczepiano ich wagon do pociągów towarowych, które wlokły się powoli i wyrzucały ich o północy diabli wiedzą gdzie; pewnym było to tylko, że upał panował niesłychany, oni zaś spacerowali, wyczekując pomiędzy wyładowanymi workami, podczas gdy psy wyły naokoło.

Dotarli wreszcie do jakichś Indii bardziej obcych w ich oczach, niżby się wydawały Anglikowi, przybywającemu z Anglii - Indii płaskich, czerwonych, wydających palmy, ryż, Indii z obrazków w książce „Little Henry and his Bearer”, Indii obumarłych w niesłychanym żarze. Ruch podróżnych, dążących na Zachód i Północ pozostawili gdzieś bardzo daleko za sobą. Tutaj ludzie wlekli się wzdłuż pociągu, trzymając na rękach dzieci, a często mijało się pociąg, naładowany ziarnem, na który gromady kobiet i mężczyzn rzucały się jak mrówki na rozlany miód.

 Pewnego razu o zmierzchu, ujrzeli na zapylonej płaszczyźnie cały oddział małych, ciemnych ludzi, z których każdy niósł na plecach ciało, a gdy się zatrzymali, aby zostawić jeden wagon, przekonali się, że ciężary dźwigane przez owych ludzi, to nie były trupy, tylko zgłodniali, znalezieni obok zdechłych wołów przez jakiś oddział wojsk Nieregularnych. Teraz spotykali częściej ludzi białych, pojedynczo lub też po dwóch razem w namiotach ustawionych tuż obok linii kolejowych, którzy przychodzili, zaopatrzeni w rozkazy na piśmie, domagając się gniewnie pozostawienia części ładunku.

Ludzie ci, zbyt zajęci, aby przywitać więcej niż skinieniem głowy Scotta i Martyna, z ciekawością przyglądali się Wiliam, która nie mogła nic innego robić, jak nalewać herbatę i patrzeć na swych towarzyszy, odpierających napady wygłodniałych i jęczących szkieletów, przed którymi bronili się, odrzucając po trzech na raz na bok. Własnymi rękami wydzielali oni ładunek, stosownie do wielkich znaków, porobionych kredą, lub też odbierali kwity, podawane przez ludzi białych o oczach zapadłych, mówiących jakimś odmiennym dialektem.

Cały zapas lodu wyczerpał się, następnie woda sodowa, a wreszcie herbata; podróż zajęła im sześć dni i siedem nocy, które wydawały się im siedem razy po siedem lat.

Wreszcie pewnego suchego i spiekłego poranka, w krainie obumarłej i oświeconej czerwonymi ogniami ze stosów, na których palono trupy, przybyli do miejsca przeznaczenia i zostali przyjęci przez naczelnika głodowego sir Jamesa Hawkinsa, nieumytego, nieogolonego, ale w dobrym humorze i niezaprzeczonego pana sytuacji.

Natychmiast wydał rozkaz, aby Martyn pozostał w pociągu, aż do dalszego rozporządzenia. Miał powracać pustym pociągiem i wypełniać go zgłodniałymi, w miarę, jak ich będzie spotykał, a wreszcie pozostawić ich w obozie głodowym, urządzonym na granicy ośmiu powiatów.  Następnie zgromadziwszy żywność, będzie powracał. Jego agenci mają strzec wagonów z ziarnem i zbierać po drodze ludzi, których znów pozostawią w innym obozie, o sto mil na Południe położonym. Scott, którego widokiem Hawkins ucieszył się bardzo, musiał natychmiast objąć przewodnictwo nad konwojem wozów, zaprzężonych w woły i iść na Południe, zostawiając żywność po drodze, aż do innego obozu głodowego, położonego daleko od kolei, gdzie zostawi zebranych nędzarzy – nie zabraknie ich w miejscowościach, przez które będzie przechodził. Potem ma oczekiwać na dalsze rozkazy telegraficzne. W ogóle zresztą w rzeczach mniejszej wagi Scott może rządzić sam, w sposób jaki będzie uważał za najlepszy.

Wiliam przygryzła wargi. Na całym szerokim świecie nie miała człowieka, którego by więcej kochała, niż swego brata jedynego, ale rozkazy, wydane Martynowi, były stanowcze i nieodwołalne. Wysiadła, okryta pyłem od stóp do głowy, głęboką zmarszczką na czole, wyrytą wskutek rozmyślań w ostatnim tygodniu, ale bardziej jeszcze opanowana niż zwykle. Mrs. Jim (której należał się tytuł lady Jim, nikt jednak nie pamiętał o nadawaniu jej właściwego tytułu), objęła w posiadanie młodą dziewczynę z małym wykrzyknikiem uff!

- O! jakże jestem rada, że panią widzę tutaj – rzekła, łkając prawie. Nie powinnaś była tu przyjeżdżać  naturalnie, ale nie ma tu drugiej kobiety i musimy sobie dopomagać wzajemnie. Takie tu mnóstwo biedaków i małych dzieci, które sprzedają.

- Widziałam już cokolwiek – rzekła Wiliam.

- Czyż to nie straszne? Kupiłam już dwadzieścioro, są w naszym obozie; może pani zje naprzód cokolwiek? Mamy tu zajęcia na dziesięć osób, a oto wierzchowiec pani. O jakże jestem szczęśliwa, że pani przyjechała! Pani jest także Pendżabką, wie pani o tym?

- Spokojnie Lizzie, spokojnie – rzekł Hawkins poprzez jej ramię. Będziemy się panią opiekować, miss Martyn. Przykro mi, że nie mogę cię zaprosić na śniadanie, Martyn. Musisz jeść w drodze. Zostaw dwóch ludzi Scottowi do pomocy. Ci biedacy ledwie się trzymają na nogach, trudno im więc ładować wozy. Sanders (to się odnosiło do mechanika na wpół śpiącego w tenderze) cofaj i pozostaw te puste wagony. Masz pusty tor aż do Anundrapillay; rozkazy otrzymasz dalej na północy. Scott, ładuj wozy tym ładunkiem, co tu widzisz i ruszaj jak możesz najprędzej. Krajowiec w różowej koszuli będzie twoim przewodnikiem i tłumaczem. Znajdziesz aptekarza, przywiązanego do jarzma następnego wozu. Próbował uciekać, trzeba go będzie pilnować. Lizzie zabierz miss Martyn do powozu i zawieź ją do obozu; każ mi tu przyprowadzić gniadego konia.

Scott wraz z Faiz Ullahem i dwoma policjantami zajęty już był około wozów, przyciąganiem ich do ładunku i otwieraniem ich, podczas gdy inni wrzucali na wagony worki z prosem i zbożem. Hawkins dozorował go przez czas naładowania jednego wozu.

- Oto jest chłopiec serio – rzekł. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, puszczę go mocno w ruch.

W pojęciu Jimmiego Hawkinsa była to najwyższa pochwała jaką istota ludzka mogła oddać drugiej.

W godzinę później Scott ruszył w drogę, mając po jednej stronie aptekarza, grożącego mu z całą surowością prawa za to, że ośmielił się jego, członka służby medycznej, wiązać i zmuszać do podróży wbrew jego woli i wbrew wszelkim prawom, zapewniającym wolność osobistą – z drugiej zaś Euroazjatę w różowej koszuli, proszącego o pozwolenie odwiedzenia umierającej matki, która wypadkiem znajdowała się o trzy mile tylko stamtąd: „króciutki urlop, i wrócę natychmiast panie….”. Dwaj agenci policyjni, uzbrojeni w pałki, tworzyli tylną straż, a Faiz Ullah, ze zwykłym wyrazem pogardy mahometanina wobec rasy hinduskiej, wyrytym na każdej linii twarzy, tłumaczył konduktorom, że jeżeli Scott Sahib był człowiekiem, przed którym należało padać na twarz ze strachu, to w nim, Faiz Ullahu, mają widzieć uosobienie władzy.

Konwój ze zgrzytem kół mijał obóz Hawkinsa, który stanowiły trzy namioty pokryte płótnem pod kilku zeschłymi drzewami; poza tym szopa dla głodnych, gdzie tłum nędzarzy kręcił się około kotłów.

- Dałbym wiele za to, aby Wiliam nie znajdowała się tutaj – pomyślał Scott, rzuciwszy okiem na obóz. Będziemy mieli cholerę bez wątpienia, gdy przyjdą deszcze.

Zdawało się jednak, że Wiliam poddała się od razu wymaganiom kodeksu głodowego, który natychmiast po ogłoszeniu głodu, zastępuje zwykłe prawa. Scott ujrzał ją wśród zgromadzenia płaczących kobiet, w perkalowej amazonce i w popielatym filcowym kapeluszu, przyozdobionym złotym puggarre (opaska z materiału na turbany)

- Potrzebuję pięćdziesięciu rupii, proszę pana. Zapomniałam prosić Jacka przed wyjazdem. Czy pan  może mi je pożyczyć? To na mleko skoncentrowane dla niemowląt – rzekła.

Scott wydobył pieniądze z trzosa i podał je, nic nie mówiąc.

- Na miłość Boga, bądź pani ostrożną – rzekł.

- O! wszystko będzie dobrze. Powinniśmy dostać mleko za dwa dni. Ach prawda! Polecono mi, abym powiedziała panu, że masz sobie wziąć jednego z koni Jima. To rozkaz. Jest to siwy wierzchowiec, który, zdaje mi się przypadnie panu do gustu; powiedziałam więc, że pan go weźmie. Czy dobrze zrobiłam?

- Dzięki stokrotne za dobroć pani. Zdaje mi się jednak, że nie pora tu myśleć o naszych upodobaniach.

Scott miał na sobie myśliwski kostium z płótna wypłowiałego na deszczu, zbielałego na szwach i cokolwiek wystrzępionego na brzegach rękawów. Wiliam w zamyśleniu przyjrzała mu się, począwszy od kasku z rdzenia bzowego aż do niskich butów, wysmarowanych tłuszczem.

- Bardzo dobrze pan wygląda w tym kostiumie. Czy pan pewny, że ma wszystko, co potrzeba; chininę, chlorodynę i tak dalej?

- Tak sądzę – rzekł Scott, macając swoje trzy czy cztery kieszenie, podczas gdy mu przyprowadzono konia.

Wskoczył na siodło i skierował się ku lewej stronie konwoju.

- Do widzenia! – zawołał.

- Do widzenia i szczęśliwej drogi – rzekła Wilam. Dziękuję  za pieniądze.

Zrobiła pół obrotu na pięcie, uzbrojonej ostrogą i zniknęła pod namiotem, podczas gdy wozy, sunąc powoli, mijały szopę zgłodniałych i szereg ognisk, dyszących, o ciężkim dymie, zdążając na Południe.

 ________________________________________________                         _________________________

                              Część druga

                                  * * * * *

Praca była niesłychanie ciężka, pomimo że jechał nocą, a obóz rozkładał w dzień, za to tak daleko jak sięgnął okiem, nie było człowieka, któremu by Scott musiał przyznać zwierzchnictwo nad sobą. Był tak wolnym jak Jim Hawkins, swobodniejszy nawet, ponieważ rząd mógł rozporządzać szefem za pomocą telegrafu; i gdyby Jim brał wszystkie telegramy na serio, śmiertelność byłaby się o znaczny procent powiększyła.

Po kilku dniach pochodu żółwim krokiem, Scott zdał sobie sprawę z rozległości tych Indii, którym służył i wpadł w zachwyt. Wozy, jak wiadomo, naładowane pszenicą, prosem, jęczmieniem, dobrym pożywnym ziarnem, które potrzebowało tylko zmielenia. Ale ludzie, którym ofiarowywali ten środek utrzymania życia, przyzwyczajeni byli do jedzenia ryżu, surowego, do którego przywykli, a dowiedziawszy się, że go nie ma, odsuwali się z płaczem od wozów. Na co im te obce twarde ziarna, które tylko dławią w gardle? Wolą umrzeć. I wielu z nich w tej chwili na miejscu dotrzymywało słowa. Inni znów brali swoją porcję i wymieniali proso, wydane w takiej ilości, że wystarczało by na cały tydzień, na kilka garści zepsutego ryżu, tłukli je i urządzali za pomocą wody rodzaj ciasta; ale takich było niewielu.

Scott słyszał o tym poprzednio, że ludzie w południowych Indiach żywią się ryżem, ale cały czas swej służby spędził w prowincji, gdzie inne ziarno było w użyciu i rzadko widywał ryż w trawie lub kłosie, a przede wszystkim nie mógł zrozumieć, aby w czasie tak śmiertelnego głodu, ludzie, mający pod ręką żywność, woleli umierać, niż dotknąć nieznanego pożywienia. 

Na próżno tłumacze starali sie Hindusom wyjaśnić znaczenie zboża, na próżno obaj policjanci za pomocą energicznej gestykulacji pokazywali jak należy się z nim obejść. Zgłodniali, wlekli się z powrotem ku swej korze, drzewom, robakom, liściom i glinie, pozostawiając worki nienaruszone. Ale czasem kobiety kładły swoje upiorne dzieci u stóp Scotta, rzucając jeszcze spojrzenie przez ramię, gdy się oddalały chwiejnym krokiem.

Faiz Ullah nie miał żadnej wątpliwości: wolą boską było, aby ci cudzoziemcy poumierali  i nie pozostawało nic innego, jak tylko wydać rozkazy, aby umarłych palono. Nie należało jednak zapominać o środkach żywności dla Sahiba, zatem Faiz Ullah, stary, doświadczony włóczęga, zebrał po drodze kilka kóz chudych, które przyłączył do orszaku. Aby móc doić je co rano, karmił je zbożem, odrzucanym przez tych głupców: „Tak - mówił Faiz Ullah -  jeżeli Sahib chce tego, będzie można dać trochę mleka niektórym z tych dzieciaków.” Ale Sahib wiedział dobrze, że dzieci było zbyt wiele, co się zaś tyczy Faiz Ullaha, powtarzał, że rząd nie wydał żadnego rozporządzenia co do dzieci. Scott przemówił surowo do Faiz Ullaha i obydwu policjantów i nakazał im szukać kóz wszędzie, gdzie tylko można będzie je znaleźć. Wywiązali się z radością z tego polecenia, gdyż był to rodzaj rekreacji dla nich, i wiele kóz bez właścicieli przyprowadzono do obozu. Kozy, raz dobrze nakarmione, trzymały się chętnie konwoju i po kilku dniach żywienia tym samym pokarmem, którego brak zabijał tylu ludzi, zaczęły obficie dawać mleko.

- Ależ ja nie jestem pastuchem kóz – mówił Faiz Ullah. To jest przeciwne memu izzat (honorowi).

- Kiedy, wracając przeprawimy się przez rzekę Bios, będziemy znów mówili o izzat –odrzekł Scott. Tymczasem ty i policjanci będziecie obóz zamiatać, jeżeli wam rozkażę.

- Tak się też i robi – zamruczał Faiz Ullah – jeżeli Sahib sobie tego życzy. I pokazał Scottowi sposób, w jaki doi się kozy.

- Teraz będziemy karmić dzieci – rzekł Scott, karmić po trzy razy na dzień.

I schylił się, aby wydoić krowę, przy czym nabawił się silnego skurczu. Uregulowany jakiś stosunek pomiędzy ruchliwą matką, niespokojną o swoje koźlęta, a dzieciakiem umierającym, można uzyskać po wielu nieudanych próbach. Ale dzieciaki były karmione rano, w południe i wieczorem. Scott wydobywał je uroczyście kolejno z gniazd, porobionych wśród worków od kawy, pod płótnem na wozach. Wiele z pomiędzy nich zaledwie oddychało i trzeba było wlewać mleko kroplami do tych ust bezzębnych, przerywając karmienie, gdy zaczynały się dusić. Co rano także kozy otrzymywały swoje pożywienie, a ponieważ bez pastuchów wlekły się powoli na samym końcu konwoju, krajowcy zaś, należący do orszaku, byli tylko płatnymi najemnikami, Scott musiał wygonić konia i iść powoli na czele swego stada, stosując się do jego kaprysów. Wszystko to razem było bardzo niedorzeczne, i czuł tę śmieszność tak, że aż cierpiał nad nią, ale w ten sposób ratował niejedno życie, a matki, widząc, że dzieci nie umierają, starały się jeść nieznaną żywność i wlekły się za kozami, błogosławiąc właściciela kóz.

- Wystarczy wskazać kobietom jakiś cel życia – mówił Scott, kichając wśród pyłu, wznoszącego się spod setek drobnych nóg, a wytrzymają wszystko. Ten wynalazek bierze górę nad skoncentrowanym mlekiem Wiliam. Z tego zarzutu jednak nie oczyszczę się nigdy.

Dotarł wreszcie bardzo powoli do miejsca przeznaczenia i dostał okręt, przybyły z Birmy za znacznym zapasem ryżu; zastał tam także Anglika, zupełnie przemęczonego, dozorcę nad szopą głodową. Naładowawszy wozy, postanowił wracać drogą już przebytą. Pozostawił trochę dzieci i połowę kóz w obozie głodowym. Anglik nie był mu za to wdzięczny, miał już bowiem tyle dzieciaków opuszczonych, że nie wiedział co z nimi robić. Scott, z grzbietem bardziej giętkim wskutek ciągłego nachylania się, pełnił dalej swoje obowiązki w ciągu drogi, bez względu na dystrybucję ryżu. Spostrzegł, że liczba dzieciaków i liczba kóz wzrosła; ale teraz niektóre z dzieci miały dokoła szyi lub rączek jakieś strzępki lub też sznurki z paciorków.

- To znaczy – mówił tłumacz, jak gdyby Scott nie rozumiał tego – że matki pragną w danej chwili odebrać je oficjalnie.

- Im wcześniej, tym lepiej – rzekł Scott.

Jednocześnie jednak, z dumą właściciela, konstatował szybkość, z jaką ten lub ów mały Ramasawny (zamiast Ramaswami - Bóg Ramu) nabierał ciała, jak Bantam ( gatunek kury). 

Opróżniwszy wozy z ryżu, skierował się ku obozowi Hawkinsa i pragnął trafić na godzinę obiadową, od dawna bowiem nie jadł obiadu, podanego na stole, przykrytym obrusem. 

Nie miał wcale zamiaru robić teatralnego efektu, ale kaprys zachodzącego słońca sprawił, że gdy zdjął kask, aby odczuć wietrzyk wieczorny, promienie ukośne padając na czoło, oślepiły go na chwilę tak, że nie widział nic przed sobą w chwili, gdy ktoś, stojący u wejścia do namiotu, podziwiał zmienionymi zupełnie oczami w nimbie złotego pyłu młodzieńca, pięknego jak Parys, który kroczył powoli na czele swoich stad, podczas gdy koło jego kolan biegły małe kupidynki, całkiem nagie. 


Zaczęła się też śmiać – Wiliam w bluzce szarej, śmiać się do łez, do chwili, gdy Scott, starając się jakkolwiek uratować sytuację, nakazał spoczynek i wezwał ją, aby podziwiała ten ‘Kindergarten”. Widok, niezupełnie właściwy co prawda, ale formy towarzyskie, pozostawiono daleko wraz z herbatą w Amritzar, o tysiąc pięćset mil na Północ.

- Wyglądają bardzo dobrze – rzekła Wiliam. W obecnej chwili mamy tylko dwadzieścioro pięcioro. Kobiety zaczynają je zabierać.

- To pani zajmuje się dziećmi?

- Tak ja i Mrs. Jim. Nie pomyślałyśmy jednak o kozach. Próbowaliśmy ekstraktu mlecznego, rozpuszczonego w wodzie.

- Czy wiele umarło?

Więcej niż można by przypuszczać – rzekła Wiliam, którą dreszcz wstrząsnął. A pan?

Scott nie wyrzekł nic. Wiele tych małych pogrzebów odbyło się w ciągu drogi! Wiele matek płakało, nie odnajdując dzieci, które powierzyły opiece rządu!

Potem wyszedł Hawkins z brzytwą w ręku. Scott spojrzał na niego z zazdrością, sam bowiem miał brodę, która w nim wstręt wzbudzała. A gdy zasiedli do obiadu pod namiotem, opowiedział swoją historię w kilku słowach, jak gdyby zdawał raport oficjalny. Mrs. Jim pociągała nosem od czasu do czasu, a Jim kiwał czapką potakująco; Wiliam jednak patrzyła swoimi szarymi oczyma prosto w twarz, świeżo ogoloną, i zdawało się, że Scott do niej jedynie się zwraca.

- To pan dobrze zrobił dla tego nieszczęsnego kraju! – rzekła Wiliam z bródką, opartą na ręce, pochylając się naprzód poprzez stół. Policzki miała trochę zapadłe, a blizna na czole znaczyła się wyraźniej, tylko szyja, zawsze mocno osadzona, okrągła jak kolumna, wyłaniała się z pomiędzy fałdów bluzki, która stanowiła wieczorną toaletę według przepisów etykiety obozowej.

- Czasem to było ogromnie śmieszne – rzekł Scott. Rozumie pani, że nie bardzo się znałem na karmieniu niemowląt. Będę ośmieszony do śmierci, jeżeli wiadomość o tym dojdzie na Północ.

- Niech się śmieją – rzekła Wiliam z godnością. Pracowaliśmy wszyscy jak kulisi od przyjazdu. Wiem to i o Jacku.

Było to powiedziane pod adresem Hawkinsa; poczciwiec uśmiechnął się dobrodusznie.

- Brat pani jest pierwszorzędnym oficerem, rzekł i postępowałem z nim według jego wartości. Niech pani pamięta, że to ja redaguję poufne raporty.

- W takim razie należy ocenić Wiliam na wagę złota – rzekła Mrs. Jim – Nie wiem, co byśmy byli robili bez niej. Była dla nas wszystkim.

Położyła swoją rękę na rękę Wiliam, która stwardniała wskutek ciągłego trzymania cugli. Wiliam pogładziła ją pieszczotliwie. Jim był cały promieniejący wśród tego towarzystwa. Wszystko szło pomyślnie w jego państwie. Wśród jego pomocników, trzech najmniej pożytecznych zmarło i zastąpieni zostali przez daleko zdolniejszych. Każdy dzień zbliżał już porę dżdżystą. Głód został umorzony w pięciu powiatach na osiem i w rezultacie śmiertelność nie okazała się zbyt wielka, biorąc tę rzecz względną. Badał Scotta od stóp do głów, jak ludożerca swoją zdobycz, radując się na widok jego muskułów, które wskutek pracy były jak ze stali.

- Zaledwie ściągnął się cokolwiek, mruczał Jim, ale może jeszcze pracować za dwóch.

W tej chwili zauważył, że Mrs. Jim robiła jakieś znaki, które w kodeksie małżeńskim znaczyły;

- Nie ma wątpliwości. Popatrz na nich.

Jim patrzył i słuchał Wiliam mówiła tylko;

- Cóż zrobić w kraju w którym wymawiają bhirtee ( roznosiciel wody) tunnicuth?

A Scott odpowiedział tylko;

- Bardzo bym się cieszył, gdybym mógł już powrócić do Klubu. Zamawiam sobie jeden taniec z panią podczas balu na Boże Narodzenie, czy dobrze?

- Daleko jeszcze stąd do Lawrence Hall – rzekł Jim – Lepiej będzie wcześnie się położyć, Scott. Trzeba się zająć ryżem i wozami, należy rozpocząć ładowanie o piątej rano.

- Czy nie dasz ani jednego dnia spoczynku panu Scott?

- Pragnąłbym szczerze, Lizzie ale nie ma rady. Dopóki trzyma się na nogach, muszę go używać.

- Dobrze, żem miał przynajmniej jeden wieczór europejski… Na Jowisza, omal nie zapomniałem! Co zrobię z bębnami?

- Zostaw pan je tutaj – rzekła Wiliam – wraz z możliwie największą liczbą kóz. Muszę teraz nauczyć się je doić.

- Jeżeli pani wstanie jutro dość wcześnie, to panią nauczę. W każdym razie będę musiał jeszcze raz tym się zająć. A prawda, znaczna część dzieci ma na szyi paciorki lub inne rzeczy. Nie trzeba tego zdejmować, na wypadek gdyby się matki zgłosiły.

- Zapomina pan, że mam już pewne doświadczenie. Tyle czasu tu jestem.

- Spodziewam się na miłość Boską, że pani nie zapracowuje się zbytecznie.

Scott nie czuwał już nad tonem swojego głosu.

- Będę uważała na nią – rzekła Mrs. Jim, porozumiewając się z mężem stu znakami na minutę.

Zabrała Wiliam ze sobą, podczas gdy Jim wydawał Scottowi rozporządzenia, odnoszące się do nowej kampanii. Było już bardzo późno – blisko dziewiąta.

- Jim, jesteś niegodziwy- mówiła żona w nocy.

Szef głodowy parsknął śmiechem.

- Ależ wcale nie, moja droga. Pamiętam, żem spisał pierwszy kataster w Jandiala, dla pięknych oczu młodej osoby w krynolinie, której talię, Lizzie, można było wtedy objąć palcami. Nigdy potem nie pracowałem tak dobrze. Ten będzie robił jak szatan.

- Ale powinieneś mu dać  choć jeden dzień.

- I pozwolić od razu na wybuch!? Nie moja droga; teraz właśnie najmilszy czas.

- Przysięgłabym kochanie moje, że i jedno i drugie nie zdaje sobie sprawy z tego, co się dzieje. Jakież to piękne! Zachwycające!

- Jutro zerwie się o trzeciej rano, aby się nauczyć doić kozy; niech ją Bóg błogosławi! Niestety, czemu człowiek musi starzeć się i tyć!

- To perła. Więcej pracowała pod moim kierunkiem…

- Twój kierunek! Na drugi dzień po przyjeździe rządziła już wszystkimi, a ty byłaś na jej rozkazy jak jesteś teraz. Rządzi tobą prawie tak jak ty mną.

- Otóż nie! Właśnie, że nie, i dlatego ją kocham. Jest szczera jak mężczyzna – tak jak jej brat.

- Jej brat jest słabszy od niej. Ciągle zwraca się do mnie po rozkazy; ale jest rzeczywiście szczery i prawdziwy kat na pracę. Wyznaję, że mam słabość dla Wiliam, i gdybym miał córkę…

Rozmowa przerwała się. Tam w kraju Derajat, był grób dziecka, mający już lat dwadzieścia, a, ani Jim, ani jego żona nie mówili o tym nigdy.

- W każdym razie, ty tu jesteś odpowiedzialną – dodał Jim po chwili milczenia.

- Niech ich Bóg błogosławi – rzekła Mrs. Jim, zasypiając.

Gwiazdy nie zbladły jeszcze, gdy Scott, który sypiał w pustym wozie, zbudził się i zabrał do roboty; zdawało  mu się czymś nieludzkim budzić tak wcześnie Faiz Ullaha i tłumacza. Z głową schyloną ku ziemi nie posłyszał kroków Wiliam. Zobaczył ją nagle, stojącą u jego boku w swojej starej, zrudziałej amazonce, z powiekami ciężkimi jeszcze ze snu, z filiżanką herbaty i grzanką w ręku. Na ziemi piszczał mały dzieciak, leżący na kawałku kołdry, a starszy sześcioletni, wyglądał nieśmiało zza ramienia Scotta.

- Słuchaj, ty mały gałganie, jakże chcesz dostać swoją porcję, jeżeli nie będziesz leżał spokojnie?

Ręka biała i świeża przytrzymała dziecko, które zaczęło natychmiast dusić się, gdy mleko dostało mu się do gardła.

- Dzień dobry, rzekł pasterz kóz. Nie ma pani wyobrażenia, jak te dzieciaki ciągle się ruszają.

- O! Wiem o tym.

Mówiła cicho, ponieważ cała ziemia spała jeszcze.

- Ale ja karmię je łyżeczką albo za pomocą szmatki. Pańskie są tłuściejsze niż moje…I pan zajmował się tym codziennie, dwa razy na dzień?

Głos jej zagasł prawie..

- Tak, strasznie to niemądre. Teraz kolej na panią, niech pani próbuje, rzekł ustępując miejsca młodej dziewczynie. Ostrożnie! Z kozą nie tak jak z krową.

Koza protestowała przeciw amatorskim próbom i nastąpiła krótka walka, podczas której Scott chwycił szybko dziecko na ręce. Potem trzeba było wszystko na nowo rozpoczynać, i Wiliam śmiała się wesoło, chociaż bardzo cicho. Udało się jednak nakarmić dwoje dzieci, a potem trzecie.

- A co, czy źle umieją ssać, małe łotry! – rzekł Scott. To ja je nauczyłem. Pracowali dalej, ogromnie zajęci, gdy nagle rozjaśniło się zupełnie i zanim zdali sobie z tego sprawę, obóz cały rozbudzony hałasował około nich, klęczących jeszcze wśród kóz, zdradzonych przez ten poranek i zaczerwienionych aż po włosy.

Nie było jednak nikogo na całym wielkim świecie, wynurzającym się teraz z ciemności, kto by nie mógł widzieć i słyszeć wszystkiego, co zaszło między nimi.

- O! – rzekła Wiliam zakłopotana, podnosząc szybko herbatę i grzankę – Przygotowałam to dla pana. Teraz herbata zimna, jak lód. Sądziłam, że nie dostanie pan nic tak wcześnie. Lepiej tego nie pić teraz. To…to zimne, jak lód.

- Jakaż pani dobra. Upewniam panią, że herbata jest właśnie w samą miarę. Doprawdy, zbyt pani dobra. Zostawiam więc pani i Mrs. Jim moje koźlęta i kozy, a co się tyczy dojenia, to ktokolwiek w obozie nauczy panią.

- Naturalnie – rzekła Wiliam. Mówiąc to czerwieniła się coraz bardziej i przybierała minę pełną godności, powracając wielkimi krokami ku namiotowi i wachlując się energicznie spodkiem.

Srogi lament dał sie słyszeć w obozie, gdy najstarsze z dzieci spostrzegło, że ich opiekun się oddala. Faiz Ullah wyzbył się swej powagi do tego stopnia, że zaczął żartować z policjantami, a Scott okrył się cały szkarłatem ze wstydu, podczas gdy Hawkins, siedzący już na siodle, brał się za boki ze śmiechu.

Jedno dziecko wyrwało się z rąk Mrs. Jim, i biegnąc jak królik, przypadło do buta Scotta, podczas gdy Wiliam puściła się w pogoń za nim.

- Nie pójdę …nie pójdę – wrzeszczało dziecko, wiążąc swoje nóżki około nogi Scotta. Zabiją mnie tutaj! Nie znam tych ludzi!

- Ja ci mówię – rzekł Scott łamanym językiem, że nie zrobi ci nic złego. Idź z nią, będziesz dobrze karmiony.

- Chodź – rzekła Wiliam zdyszana, rzucając gniewne spojrzenie na Scotta, który stał bezradnie, jak przygwożdżony do miejsca.

- Niech pani wraca – rzekł Scott rozkazująco. Odeślę małego za chwilę.

Ten ton zirytowany wywarł skutek, ale całkiem inny, niż Scott się spodziewał. Malec zwolnił swój uścisk i rzekł z powagą:

- Nie wiedziałem, że to twoja kobieta. Idę zaraz. Następnie krzyknął do towarzyszy, osób trzy, cztery i pięcioletnich, których gromada oczekiwała na rezultat próby, zanim by się zdecydowała na ucieczkę.

- Wracajcie jeść. To żona naszego człowieka. Będzie słuchała jego rozkazów.

Jim omal nie spadł z siodła. Faiz Ullah i dwaj policjanci uśmiechnęli się, a Scott zaczął twardo wydawać rozkazy Wożnicom.

- Taki jest zwyczaj Sahibów, gdy się powie prawdę w ich obecności – wygłosił Faiz Ullah. Oto nadchodzi czas, gdy będę musiał szukać innej służby. Młode kobiety, te szczególniej, które znają język krajowy i przepisy policyjne, wiele biedy przyczyniają uczciwej służbie przy obrachunkach tygodniowych.

Opinii Wiliam w tej sprawie nikt nie znał, ale gdy w dziesięć dni później brat jej przyjechał do obozu po rozkazy i usłyszał opowiadanie przygód Scotta, rzekł śmiejąc się:

- A zatem sprawa skończona. Będą go nazywali Bakri Scott do końca życia ( Bakri w języku krajowym znaczy koza). Co za farsa! Dałbym miesięczną pensję, aby go widzieć, jak karmił te wygłodniałe dzieciaki. Ja sam karmiłem niektóre conjee (wodą ryżową). Ale to bardzo łatwo.

To jest po prostu wstrętne – wyrzekła jego siostra z oczami, płonącymi jak węgle. Człowiek robi rzecz…taką Rzecz…a wy myślicie o niczym innym, jak tylko o nadaniu mu jakiegoś głupiego przezwiska; a potem śmiejecie się i myślicie, że to zabawne.

-O!- rzekła Mrs. Jim łagodząco. W każdym razie ty Wiliam nie masz prawa oburzać się. Sama nazwałaś małą miss Demby, ostatniej zimy przepiórką; musisz to pamiętać. Indie są krajem przezwisk.

- To co innego – rzekła Wiliam. Była tylko kobietą i nie robiła nigdy nic innego na świecie, tylko chodziła jak przepiórka; nikt temu nie zaprzeczy. Ale niesprawiedliwą jest rzeczą drwić sobie z prawdziwego człowieka.

- To mu jest zupełnie obojętne – rzekł Martyn. Trudno go czym poruszyć, tego starego Scotta. Ja już próbuję od ośmiu lat, a ty go znasz dopiero od trzech. Jak wygląda?

- Bardzo dobrze – rzekła Wiliam.

I oddaliła się z zaczerwienionymi policzkami.

- Bakri Scott, widzicie państwo!

Potem zaśmiała sie cicho, gdyż znała swój kraj.

- To jednak będzie Bakri na pewno.

 I powtórzyła ten wyraz powoli, po cichu, tonem coraz bardziej słodkim.

Powróciwszy koleją na miejsce swego działania, Martyn rozgłosił to przezwisko pomiędzy wszystkimi kolegami, tak, że doszło wreszcie do uszu Scotta, podczas gdy wiódł swoje wozy drogą wojskową. Krajowcy sądzili, że to jakiś honorowy tytuł angielski i woźnice używali go w swojej prostocie aż do dnia, gdy Faiz Ullah, źle usposobiony do obcych plotkarzy, zrobił tak zabójczą minę, że umilkli.

Obecnie mało czasu pozostawało na dojenie kóz; zajmowano się tym tylko w głównych obozach głodowych, w których Jim, rozwijając dalej pomysł Scotta, utrzymywał wielkie trzody, karmiąc je nieużytecznym ziarnem z Północy. Nadeszła dostateczna ilość ryżu na wykarmienie ludności w ośmiu powiatach; wszystko zależało teraz od szybkiej dystrybucji, a pod tym względem nikt nie dorównywał temu dzielnemu inżynierowi od kanalizacji, który nigdy nie tracił zimnej krwi, nigdy nie wydał niepotrzebnego rozporządzenia i nigdy nie cofał danego rozkazu.

Scott szedł ciągle naprzód, oszczędzając możliwie swoje woły, myjąc je dokładnie co dzień z obawy, aby w drodze nie tracić czasu; zapowiadał swoje przybycie małym szopom głodowym, wyładowywał wozy i powracał co prędzej, marszem forsownym w nocy, do najbliższego centrum dystrybucji, gdzie niezmiennie zastawał telegram od Hawkinsa; „ Rozpoczynaj na nowo!” Rozpoczynał na nowo i pracował nieustannie, podczas gdy Hawkins, oddalony o pięćdziesiąt mil, śledził na karcie sieć, jaką tworzyły koła jego wozów na tej nieszczęsnej krainie.

Inni także dobrze sobie dawali radę – Hawkins w ostatecznym raporcie podał, że wszyscy dobrze sobie dali radę – ale Scott przeszedł wszystkich, gdyż miał zawsze przy sobie gotówkę; płacił natychmiast za naprawę zepsutych wozów i wydawał pieniądze we wszelkich nieprzewidzianych wypadkach, rachując po części na to, że mu zostaną później zwrócone. W teorii rząd powinien był płacić swoje długi bez pośpiechu, a inteligentni i pilni komisanci muszą nieraz długimi pismami dowodzić konieczności jakiegoś nieupoważnionego wydatku, w kwocie ośmiu ann. Jeżeli komu zależy na powodzeniu jakiegoś dzieła, musi czerpać z osobistych pieniędzy lub rzeczy, w miarę potrzeby.

- Mówiłem ci, że będzie pracował – rzekł sir Jim do żony po upływie jakich sześciu tygodni. Tam na Północy miał on na swe rozporządzenie dwa tysiące ludzi przez cały rok, podczas budowy kanału mosulskiego, i mniej z tym było kłopotu niż z Martynem i jego dziesięcioma agentami; co więcej jestem moralnie przekonany – tylko niestety rząd nie uznaje moralnych zobowiązań – że wydał połowę pensji na smarowanie kół. Co powiesz Lizzie o tej pracy z jednego tygodnia? Czterdzieści dwie mile, przez dwa dni z dwunastoma wozami, następnie postój dwudniowy, aby zbudować szopę głodową dla Rogersa (ten idiota powinien sam ją był zbudować) następnie 40 mil z powrotem z naładowaniem sześciu wozów po drodze, nie zaprzestając dystrybucji przez cały dzień w niedzielę. Potem, wieczorem wysyła mi list półoficjalny z dwudziestu stronic, objaśniając, że ludzie, wśród których się znajduje, mogliby być ”użyci z korzyścią przy akcji ratunkowej”, i dając do zrozumienia, że użył ich do reperacji jakiegoś zrujnowanego rezerwuaru, wynalezionego po drodze, aby mieć lepszy zapas wody, gdy nastanie pora dżdżysta. Sądzi, że można będzie wznieść tamę w przeciągu piętnastu dni. Popatrz na te rysunki na marginesach – nieprawdaż, że jasne i dobre? Wiedziałem, że jest pukka, ale nie sądziłem, żeby nim był w tym stopniu!

- Muszę pokazać to Wiliam, rzekła Mrs. Jim. Mała zapracowuje się przy pielęgnowaniu dzieci.

-Nie więcej, jak ty, moja droga. No, dwa miesiące jeszcze i bieda będzie poza nami. Przykro mi, ze nie jest w mojej mocy przedstawić was, jako zasługujące na V.C.( Victoria Cross)

Wiliam  czuwała długo tej nocy w swoim namiocie, czytając stronę po stronie wyraźne pismo tego raportu, przypatrując się z tkliwością rysunkom projektowanych reperacji w zbiorniku wody i marszcząc brwi nad długimi kolumnami cyfr, za pomocą których obrachowana była prawdopodobna wydajność wody.

- I znajduje jeszcze czas, aby robić to wszystko, rozczuliła się, a…A ja także się tu przydałam, uratowałam jedno czy dwoje dzieci.

Po raz dwudziesty powróciła jej wizja bożka, otoczonego aureolą złotego pyłu, po czym zbudziła się wypoczęta, aby parać się na nowo z wstrętnymi, czarnymi dzieciakami, które znajdowano po dwadzieścioro nad drogą z kośćmi, przebijającymi skórę, okropne, pokryte ranami.

Scott nie otrzymał polecenia, aby przerwał swoje zajęcie przewozowe; ale ponieważ list jego dostał się do rządu, miał tę pociechę, dość pospolitą zresztą w Indiach, że się dowiedział, iż kto inny zbierał tam, gdzie on zasiał. Była to nowa sposobność korzystnej dyscypliny moralnej.

- Za dobry jest do urządzania kanałów – rzekł Jim. Wart innej roboty. Dozorować kulisów potrafi każdy. Nie gniewaj się Wiliam: on także może, ale ja potrzebuję mojej perły wśród przewodników konwojowych i posyłam go do powiatu Khanda, gdzie rozpocznie całą robotę na nowo. Musi być teraz w drodze.

- Nie, on nie jest kulisem – rzekła Wiliam z wściekłością i powinien było trzymać pracę regulaminową. To jest najzręczniejszy człowiek w swoim zawodzie, co nie mało znaczy; ale ponieważ potrzebujemy teraz brzytew do przecinania kamieni młyńskich, wybieram najlepszy kamień do ostrzenia.

- Zbliża się czas, w którym powinniśmy znów ujrzeć go tutaj – rzekła Mrs. Jim. Jestem przekonana, że biedny chłopiec nie jadł przyzwoicie od miesiąca. Siada zapewne na wozie i je palcami sardynki.

- Wszystko w swoim czasie moja droga. Obowiązek przed konwenansem – czy to nie Mr. Chuck wyrzekł to?

- Nie; to midshipman Easy – rzekła Wiliam, śmiejąc się. Myślę czasami, jaki efekt sprawi pierwszy bal, słuchanie muzyki, a choćby pierwszy nocleg pod dachem. Nie mogę uwierzyć, że miałam kiedykolwiek w życiu sukienkę balową na sobie.

-  Czekajcie no – rzekła Mrs. Jim, która rozmyślała,  jeżeli idzie do Khandy, będzie przechodził o pięć mil od nas. Naturalnie, że wstąpi tutaj.

- O nie! Nie zrobi tego – rzekła Wiliam.

- Co ty możesz o tym wiedzieć, droga?

- To by go oderwało od pracy. Nie będzie miał czasu.

- Znajdzie go – rzekła Mrs. Jim, mrugając okiem.

- To zależy od niego. Uczyni, jak zechce. Nie ma żadnej przyczyny, aby nie wstąpił, jeżeli uzna to za stosowne – rzekł Jim.

- Nie uzna tego za stosowne – rzekła Wiliam bez wzruszenia lub żalu. Nie byłby sobą, gdyby to zrobił.

- Dochodzi się stanowczo do wielkiej znajomości ludzi, w czasach takich, jak obecne – rzekł Jim spokojnie.

Ale twarz Wiliam nie straciła zwykłej pogody i tak, jak przepowiedziała, Scott nie ukazał się wcale.

Deszcze spadły wreszcie, spóźnione, ale ciężkie, a ziemia wyschnięta, popękana zmieniła się w błoto czerwone. Służba zabijała węże w obozie, gdzie wszyscy byli zamknięci na jakich dni piętnaście – wszyscy, z wyjątkiem Hawkinsa, który jeździł konno i rozpromieniony brnął przez kałuże. Rząd wydał rozporządzenie, aby rozdawano ubogiej ludności nasiona, a także pożyczki pieniężne na zakup bydła, zaczym białym przybyło zajęcia w dwójnasób przy tej nowej służbie. Wiliam tymczasem skakała z cegły na cegłę po rozdeptanym błocie i wlewała w swych wychowańców rozgrzewające płyny, po których rozcierali sobie okrągłe brzuszki; zaś kozy- karmicielki, tyły w oczach, pasione na świeżej trawie.

Scott nie pisał ani słowa z głębi powiatu Khanda, tam na południowym - wschodzie, z wyjątkiem regulaminowych raportów telegraficznych do Hawkinsa. Pierwotne gościńce w okolicy znikły zupełnie, woźnice byli na pół zbuntowani, jeden z policjantów, pożyczonych przez Martyna, umarł cholerę, a Scott brał codziennie trzydzieści gramów chininy, jako środek przeciw febrze nieuniknionej, gdy się tak ciężko pracuje pod nieustającym deszczem.

 Ale nie były to rzeczy, o których by wspominał w swoich raportach. Jak i poprzednio, zadaniem jego była dostawa żywności w promieniu piętnastomilowym od składu przy linii kolejowej, a ponieważ pełne ładowanie wozów było niemożliwe, brał ćwierć ładunku i z tego powodu robił cztery razy więcej drogi. Rzeczywiście, gdyby był zbierał tysiące wieśniaków do jednego obozu ratunkowego, nie uniknąłby był epidemii, która w tych warunkach nie dałaby się stłumić. Lepiej było zatem brać woły rządowe i zamęczając je w tej ciężkiej pracy, choćby się miało zostawić je w końcu krukom nad brzegiem drogi.

Wtedy to dała się uczuć wartość ośmiu lat życia regularnego, spędzonego w zdrowych warunkach, pomimo że w głowie szumiało wskutek działania chininy, a ziemia chwiała się pod nogami, gdy stał, a pod łóżkiem, gdy kładł sie spać. Że Hawkins uznał za właściwe zrobić z niego przewodnika wołów, to myślał sobie, było już rzeczą Hawkinsa. Na Północy są ludzie, którzy będą wiedzieli, co robił; ludzie, mający po trzydzieści lat służby w jego departamencie, którzy powiedzą, że to nie było znowu tak złe a szczególniej ponad wszystkimi ludźmi na wszelkich stanowiskach, znajdowała się Wiliam, która go uznawała.

 Z jej wspomnienia czerpał zachętę, która czyniła mu miłą codzienne mechaniczne prace, chociaż mu własny głos obco brzmiał w uszach, a własne ręce, gdy pisał, wydawały się na przemiany, to wielkimi jak poduszki, to znów małymi jak ziarnka grochu. Dzięki tej wytrzymałości pojechał raz wreszcie do stacji kolei żelaznej i podyktował telegram do Hawkinsa tej treści: że powiat Khanda, jest już, według jego zdania, wolny od niebezpieczeństwa, i że oczekuje dalszych rozkazów.

Telegrafista, człowiek z Madrasu, na wpół się tylko przechwalał później, że przyjął w ramiona wielkie, wychudzone ciało omdlewającego człowieka, nie tyle z powodu utrudzenia, jakie mu sprawił ciężar, ile z powodu obelg i uderzeń jakich nie szczędził mu Faiz Ullah, znalazłszy ciało, leżące pod ławką. Faiz Ullah wziął następnie wszystkie kołdry, koce i pierzyny, jakie mu wpadły w ręce, i wlazłszy pod nie obok swego pana, obwiązał mu ręce sznurem od namiotu i wlał mu w usta jakiś wstrętny wywar z traw; następnie kazał policjantowi boksować się ze Scottem, gdy ten chciał uciec od tego szalonego człowieka, jakie wywołało przykrycie tylu kołdrami i zamknął drzwi telegrafu, aby uniknąć ciekawych, na dwie noce i jeden dzień; skutkiem tego, gdy nadszedł pociąg i Hawkins zaczął nogami uderzać w drzwi zamknięte, Scott odpowiedział głosem normalnym, chociaż osłabionym, a Faiz Ullah, usuwając się, wziął odpowiedzialność za wszystko na siebie.

- Przez dwie noce, Synu Nieba, on był pagal (wariat) - mówił Faiz Ullah. Spojrzyj na mój nos i przypatrz się oku policjanta. Bił nas związanymi rękoma; ale usiedliśmy na nim, synu Nieba, i chociaż, nikt nigdy nie widział takich potów! Teraz jest słaby jak dziecko; ale gorączka wyszła z niego za łaską Bożą. Pozostał tylko mój nos i oko konstabla. Sahibie, czy mam opuścić służbę dlatego, że mój Sahib mnie bił?

I Faiz Ullah położył swoją chudą rękę na piersi Scotta, aby się upewnić, że gorączka ustąpiła rzeczywiście; następnie wyszedł otworzyć puszki z konserwami w bulionie i gromić zuchwalców, którzy by się ośmielili śmiać z jego spuchniętego nosa.

- W powiecie wszystko dobrze – szeptał Scott. Otrzymałeś mój telegram? Będę zdrów zatem, jak to się mogło zdarzyć. Będę na nogach za kilka dni.

- Pojedziesz do obozu z nami – rzekł Hawkins.

- Ale kiedyż…bo…

- Wszystko skończone, prócz hałasu. Nie będziemy cię już potrzebowali około Pendżabu. Prawdę mówiąc, na honor, Martyn jedzie za kilka tygodni: Arbutlenot już pojechał Ellys i Clay wykończają nową linie dla dostawy żywności, której budowę rząd polecił, jako robotę ratunkową. Mortn umarł…ten był z Bengalu, co prawda, to nie znałeś go zapewne. Daję słowo, może ty i Wil.. miss Wiliam, wyszliście jeszcze stosunkowo najlepiej ze wszystkich.

- O! jakże się ona ma?

Jego niepewny głos drżał.

- Była w doskonałym stanie, gdy ja opuściłem. Misje katolickie przyjmują dzieci pozostałe bez opieki, aby z nich zrobić małych proboszczów; misja w Baal bierze także niektóre, resztę zabierają matki. Warto słyszeć, jak wrzeszczą ci mali pohańcy, kiedy się je zabiera od Wiliam. Trochę jest wymęczona, ale i my wszyscy tak samo. A teraz, kiedy zamyślasz ruszyć stąd?

- Nie mogę wracać do obozu w tym stanie. Nie, nie chcę - dodał z irytacją.

- No tak, wyglądasz źle. Ale sądząc według tego, co tam słyszałem, byłbyś mile widziany w każdym stanie. Jeżeli chcesz, zastąpię cię tu przy twoich zajęciach przez dwa dni, a ty tymczasem przyjdziesz do siebie pod opieka Faiz Ullaha. Scott mógł już chodzić chwiejnym krokiem, gdy Hawkins skończył swą inspekcję i zaczerwienił się po same białka, gdy Jim, mówiąc o jego pracy, wygłosił, że „to nie było złe” i wyznał w dodatku, że przez czas trwania głodu uważał Scotta za swoją prawą rękę i że uważa za swój obowiązek ogłosić to oficjalnie.

Wrócili wreszcie koleją żelazną do starego obozu; ale nie było już tam tego tłumu co poprzednio, długie szeregi ognisk pogasły i sczerniały, a szopy głodowe stały prawie puste.

- Widzi pan! – rzekł Jim – Nie mam tu już nic do roboty. Pójdę od razu do mojej żony. Pozostawiono osobny namiot dla pana. Obiad o siódmej. O tej godzinie przyjdę do pana.

Scott zbliżał się stępa, mając u boku nieodstępnego Faiz Ullaha, gdy u wejścia do namiotu służącego za salę jadalną spostrzegł siedzącą Wiliam, zawsze w swojej brązowej perkalowej amazonce, z rękami opuszczonymi na kolana, bladą jak popiół, szczupłą, wyniszczoną, z włosem bez połysku. Jakoś nie widać było Mrs. Jim na horyzoncie, a Wiliam zaledwie zdołała wyrzec:

- Daje słowo, że pan bardzo źle wygląda.

- Tak, trochę gorączka. Ale pani sama bardzo mizerna.

- O! czuje się wcale nieźle. Jużeśmy skończyli z głodem. Sądzę, że pan wie o tym?

Scott zrobił głową znak potakujący.

- Powrócimy wszyscy za kilka tygodni. Hawkins mi to powiedział.

- Przed Bożym Narodzeniem, według Mrs. Jim. Czy nie będziesz się pan cieszył, gdy powrócisz? Zdaje mi się, że już czuje zapach lasów. Wiliam rozdęła nozdrza.

- Przyjedziemy na czas przed wszystkimi uroczystościami Bożego Narodzenia. Nie sądzę, aby nawet rząd Pendżabu był tak niegodziwy i przenosił Jacka przed Nowym Rokiem.

- Powiedziałbym, że już całe wieki…Pendżab i to wszystko nieprawdaż? Czy pani zadowolona z tego, że tu przyjechała?

-Teraz kiedy wszystko skończone, tak. Ale bywały okropne chwile. Wie pan, że musiałyśmy nieraz siedzieć z założonymi rękami, a sir Jim tak często bywał nieobecnym.

- Z założonymi rękami. A dojenie kóz? Jakże to poszło?

- Nieźle po lekcji pana.

Tu rozmowa ustała, jakby przerwana jakiem wstrząśnieniem.

A Mrs. Jim ciągle nie nadchodziła.

- To mi przypomina, że winna jestem panu pięćdziesiąt rupii za ekstrakt mleczny. Sądziłam, że może pan wstąpi tutaj po przeniesieniu do powiatu Khanda, i że będę mogła wtedy zwrócić pieniądze, ale pan nie wstąpił.

- Przechodziłem o pięć mil od obozu. Było to w ciągu marszu; wozy psuły się nieustannie i zdołałem je doprowadzić na miejsce dopiero o dziesiątej w nocy. Ale miałem szaloną ochotę wstąpić. Pani wiedziała o tym, nieprawdaż?

- Tak, zdaje mi się, że wiedziałam – rzekła Wiliam, patrząc swoimi szczerymi oczyma prosto w jego oczy. Nie była już bladą.

- Zrozumiała pani?

- Dlaczego pan nie wstąpił tutaj? Naturalnie, że zrozumiałam.

- Dlaczego?

- Dlatego, że pan nie mógł, to się rozumie samo przez się. Tego przynajmniej byłam pewna.

- Czy pani była rada?

- Gdyby pan był przyjechał – ale byłam pewna, że pan nie przyjedzie – gdyby pan był przyjechał, byłabym ogromnie rada. Pan wie o tym.

- Dzięki Bogu, że nie przyjechałem. O, nie brakło mi chęci! Ale nie ośmieliłbym się opuścić moich wozów z obawy, aby nie zboczyły, czy pani uwierzy?

- Wiedziałam, że pan nie przyjedzie – rzekła Wiliam zadowolona. Oto pięćdziesiąt rupii.

Scott schylił się i ucałował rękę, trzymającą zatłuszczone papiery. Druga ręka pogładziła mu włosy ruchem trochę niepewnym, ale bardzo tkliwym.

- A pan, pan wiedział także, nieprawdaż? – rzekła Wiliam zmienionym głosem.

- Nie, na honor, nie wiedziałem. Nie miałem odwagi spodziewać się czegoś podobnego, z wyjątkiem...niech mi pani powie, czy pani jeździła gdzie na spacer konno, gdy ja przechodziłem tu blisko w drodze do Khandy?

Wiliam skinęła głową z uśmiechem anioła, złapanego na gorącym uczynku niewinności.

-  A więc to pani amazonkę widziałem jak punkt w …

- Wśród gaju palmowego nad drogą kołową ku południowi. Poznałem kark pana, gdy pan wychodził z nullah, koło świątyni; tyle trzeba było, aby się przekonać, że pan ma się dobrze. Czy pan się gniewa?

Teraz to już nie rękę ucałował Scott, gdy stali w cieniu namiotu, a że Wiliam była osłabiona i kolana drżały pod nią, osunęła się na najbliższe krzesło i zaczęła płakać długo, szczęśliwymi łzami, z głową spuszczoną na ręce, a gdy Scott uznał za stosowne zacząć ją pocieszać, nie potrzebowała już tego. Po czym pobiegła do swego namiotu, podczas gdy Scott wychodził na światło dzienne, uśmiechając się szerokim idiotycznym uśmiechem. Ale gdy Faiz Ullah przyniósł mu napój, zauważył, że musi jedną ręką podtrzymywać drugą, inaczej dobra whisky i woda wylałyby się na ziemię.

Są gorączki i gorączki. Ale co było gorzej – daleko gorzej, to przy obiedzie, te rozmowy naciągnięte, spojrzenia unikające się, aż do chwili, gdy służący wyszli; a już szczyt wszystkiego nastąpił, gdy Mrs. Jim, która powstrzymywała łzy, począwszy od zupy włącznie, ucałowała Scotta i Wiliam, gdy wypito całą flaszkę ciepłego szampana, bo nie było lodu, i gdy Scott i Wiliam pozostali, siedząc na zewnątrz namiotu przy świetle gwiazd, aż do chwili, gdy Mrs. Jim kazała im wracać z obawy febry i nowego paroksyzmu.

Z powodu tych rzeczy i kilku innych Wiliam wygłosiła zdanie:

- To nieznośna rzecz być narzeczonymi, bo się nie ma żadnego oficjalnego stanowiska. Powinniśmy dziękować, że mamy jeszcze tyle rzeczy do zrobienia.

- Rzeczy do zrobienia! – wyrzekł Jim, gdy mu powtórzono te słowa – Oboje są teraz do niczego. Nie mogę wydobyć ze Scotta pięciu godzin pracy na dzień. Cały czas jest gdzieś obłokach.

- O! Ale jakże pięknie patrzeć na nich, Jim. Serce Mnie będzie bolało, gdy przyjdzie chwila wyjazdu. Czy możesz co zrobić dla niego?

- Dałem rządowi do zrozumienia, przynajmniej zdaje mi się, żem dał, że to on osobiście kierował całą akcją ratunkową, podczas głodu. Ale on życzy sobie jedynie, aby został użyty przy pracach około kanału w Luni, a Wiliam nie lepsza od niego. Czy słyszałaś kiedy, jak rozmawiają o tamach, śluzach, spadkach wody? To ich sposób mówienia sobie czułości, o ile mi się zdaje.

Mrs. Jim uśmiechnęła się pobłażliwie.

- Ach tak, to w przerwach, niech ich Bóg błogosławi.

I tak Miłość krążyła wśród obozu, otwarcie w biały dzień, podczas gdy ludzie zbierali i chowali starannie resztki głodowe, z ośmiu powiatów.

…………………………………………………………………………….

Pewien poranek grudniowy, który tu na Północy przenika chłodnym dreszczem, przyniósł im wreszcie płynące poziomo dymy nad ogniskami z drzewa, niebieskie tamaryndy, okryte pyłem, kopuły na pół zrujnowanych grobów i zapach białych płaszczyzn Indii Północnych. Pociąg jechał przez długi na mile most, położony na rzece Sutlej. Wiliam otulona poshteen – żakiet z baraniej skóry, wyszywany jedwabiami i obszyty pospolitym barankiem – patrzyła przez okno, mając oczy pełne łez,  a nozdrza rozszerzone radością. Już się skończyło Południe ze swymi pagodami i palmami, Południe hinduskie, zbyt zaludnione. Oto kraj, który zna i kocha, a przed nią otwiera się to dobre życie, które potrafiła zrozumieć pomiędzy ludźmi z jej kasty i według jej serca.

Na każdej stacji teraz zabierano mężczyzn i kobiety, jadących na tydzień świąteczny, z rakietami i wiązkami drewnianych młotków do gry w polo, z ulubionymi kulami do krokieta, poobijanymi przez długie użycie, z jamnikami i siodłami.

Większa część osób ubrana była w żakiety, podobne do tego, który Wiliam miała na sobie, gdyż nie można żartować z chłodem na Północy, tak, jak i z gorącem. A Wiliam z rękami w kieszeniach, z kołnierzem podniesionym do góry na uszy, przytupująca nogami, spacerująca wzdłuż i wszerz po platformie, aby się rozgrzać, składająca wizyty kolejno w różnych przedziałach i zbierająca wszędzie powinszowania. Scott jechał na końcu pociągu z kolegami, którzy niemiłosiernie żartowali z jego dojenia kóz, ale od czasu do czasu podchodził do okna w przedziale Wiliam i szeptał:

- Wcale tu dobrze, nieprawdaż?

A Wiliam odpowiadała z westchnieniem pełnym zachwytu:

- Wcale dobrze, o tak, prawda!

Miło było słyszeć proste a dźwięczne nazwy znanych miast: Umballa, Ludianah, Fillur, Jullundur; dźwięczały im one w uszach jak dzwony bliskiego wesela, i Wiliam w całej szczerości ducha uczuła litość dla biednych cudzoziemców, obcokrajowców – gości, turystów lub tych, którzy dopiero debiutowali w służbie krajowej.

Był to rozkoszny powrót, a gdy kawalerowie wydali bal świąteczny, Wiliam grała, można powiedzieć, oficjalnie rolę wybitnej i ważnej osoby, wśród gości umiejących cudownie zrobić przyjemność przyjaciołom. Prawie przez całą noc tańczyła ze Scottem, a resztę czasu przesiedziała w wielkiej, ciemnej galerii położonej w górze nad piękną posadzką z drzewa tekowego, na której błyszczały mundury, dzwoniły ostrogi, gdzie świeże toalety i czterystu danserów wirowało, wirowało, aż sztandary rozpięte na kolumnach rozwiewały się i nadymały od podmuchów tego wiru. Około północy z pół tuzina ludzi, niedbających o tańce, przyszło z klubu zabawić się   w „Waits” (Minstrele) i – była to niespodzianka przygotowana przez komitet. Zanim ktokolwiek spostrzegł, co ma nastąpić, muzyka ucichła, a niewidzialne głosy zaintonowały ”Dobrego króla Wacława

Na galerii Wiliam nuciła, wybijając takt nogą:

 

Szukaj paziu moich śladów,

Stawaj śmiało w nie twe stopy

Aby zimnych śnieg opadów

Nie zamroził krwi w twych żyłach!

 

- O! Spodziewam się, że nam zaśpiewają coś jeszcze! Pięknie płyną te głosy z ciemności, nieprawdaż? Patrz…patrz na dół. Mrs. Gregory ociera sobie oczy!.

- Można by sądzić prawie, że się jest w kraju, u siebie- rzekł Scott.

- Przypominam sobie…

- Pst! Słuchaj drogi.

I na nowo dały się słyszeć głosy:

„Strzegli owiec pasterze po nocy -

- Ach - zadrżała Wiliam, przytulając się do Scotta.

Siedzieli na  trawie; 

Anioł przybył o północy. 

Blask, jakby w dzień prawie. 

Nie bójcie się, pastuszkowie 

(Ich lęk przejął do kości)

Radość niosę - anioł powie - 

Wam i całej ludzkości 

Tym razem na Wiliam przyszła kolej ocierania oczu.

 Koniec.

-------------------------------------------------------------------                                  --------

 

Tytuł oryginału „William de Coqueror”

Opowiadanie pochodzi z tomu „The Day’s Work” 1898r. Autor przekładu nieznany. Słowa kolędy A. Gawrońska.

opracował Ar.

Brak komentarzy: