sobota, września 03, 2022

ONE

                          Tytułem wprowadzenia

Był rok 1899. 

Trzydziestoczteroletni R. Kipling był już na ustach całego świata jako autor niezliczonych nowel, trzech powieści, wierszy, o Księgach Dżungli nie wspominając. Od lat siedmiu ożeniony był z Amerykanką (w Stanach miał też dom). Para obdarzona została trójką dzieci

Gazety, oprócz publikacji utworów informowały wielbicieli pisarza także o przedsiębranych przezeń licznych podróżach. Ta z końca stycznia z Liverpoolu do Nowego Yorku okazała się tragiczna. Ojciec zapadł na zapalenie płuc (leżał w gorączce), a ukochana córeczka Josephine na krztusiec

Napisana w parę lat później,1904 nowela "They" (One) jest wyrazem ojcowskiego bólu po stracie dziecka, przejmującym poszukiwaniem ukojenia w podróży do krainy dostępnej tylko nielicznym; tym o najwyższej, wręcz nieziemskiej (czy może raczej jak najbardziej - ziemskiej) skali wrażliwości i współczucia [Ar]


                             Opowiadanie ma niniejszym swoją premierę w Sieci.
                                                      Życzę owocnej lektury

                      --------------------------------

                   -------------------------------



One

Mknąłem tak szybko, że zdawało mi się, iż ziemia ucieka spod moich kół. Pół hrabstwa zostało poza mną, pędziłem jednak wciąż przed siebie, od widoku do widoku, ze wzgórza na wzgórze.

Już po storczykach, którymi są tak gęsto usiane wschodnie równiny, ukazały się moim oczom tymianki, dalej ostrokrzewy, wreszcie szara trawa morskich wybrzeży.

Potem przez jakieś piętnaście mil angielskich jechałem przez bogate kraje zbóż i figowców o brzegach tak niskich, że fale nieomal biły o lewe moje ramię.

Skręciłem w głąb lądu, w chaos stłoczonych, krągłych, pokrytych lasem pagórków i znalazłem się w jakimś zupełnie nieznanym kraju.

Za tą przedziwną osadą, której imieniem ochrzczono stolicę Stanów Zjednoczonych, ujrzałem ciche wioski, wtulone pod niebosiężne lipy, że tylko pszczoły, brzęczące w ich konarach, były jedynymi żywymi istotami. Ponad drzewami dźwigały się ciężko szare normandzkie kościoły; swawolne strumyki ginęły pod wielkimi mostami, zbudowanymi snadź dla takich ciężarów, jakich już nigdy dźwigać nie będą; lamusy i spichrze na dziesięciny, obszerniejsze niż same kościoły; starą kuźnię ze śladami świetnej przeszłości, jako Sali Templariuszy.

Dalej spotkałem Cyganów, rozłożonych obozem na gminnych gruntach, gdzie janowiec, paprocie i wrzosy walczyły o lepsze na przestrzeni jakiejś mili, wzdłuż drogi rzymskiej. Spłoszyłem lisa o ognistym futrze, wygrzewającego się jak pies w oślepiającym słońcu, aż na koniec utknąłem wśród lesistych wzgórz, które mnie otoczyły zewsząd nieprzebitą ścianą.

Stanąłem w automobilu, by dojrzeć kierunek tej wielkiej diuny, której falisty czub służy za linię demarkacyjną pięćdziesięciomilowej przestrzeni.

Przypuszczałem, że odnajdę z łatwością drogę, prowadzącą na zachód, ale nie brałem pod uwagę tej zasłony z lasów, która mi wszystko myliła.

Zniecierpliwiony skręciłem gwałtownie i nawet znalazłem się na jakiejś zielonej polanie, zalanej po brzegi słońcem, za chwile jechałem ciemnym tunelem, gdzie zeschłe zeszłoroczne liście zaczęły wirować i fruwać z szelestem pod mymi pneumatykami.

Potężne gałęzie leszczyny, zrośnięte w górze, nie widziały zapewne piły co najmniej od dwóch pokoleń, a siekiera nigdy nie przeszkodziła dębom, ni bukom, stoczonym przez mchy, wyrastać wysoko ponad korony leszczyny. Tutaj droga zmieniła się po prostu w mroczny dukt, wysłany kobiercem z brunatnego pluszu, utkanym, niby jaspisem, gęstymi bukietami pierwiosnków, gdzie wątłe hiacynty o białych łodyżkach kłoniły swe główki w jednostajnym ruchu.

Korzystając z pochyłości przyśpieszyłem biegu, ślizgając się po szeleszczących liściach i oczekując co chwila spotkania z leśnikiem. Lecz tylko w dali słyszałem przekomarzającą się z martwą ciszą sójkę, gdzieś, w mroku drzew.

Droga wciąż spadała. Już miałem zawrócić, skąd przybyłem, gdy nagle silny snop słońca, przedzierający się przez gęstwinę, uderzył mnie w same oczy.

Stanąłem na miejscu. Rozejrzałem się wokoło. Droga szła ciągle w dół, lecz jednocześnie zauważyłem, iż przednie koła automobilu wpadły na trawnik jakiegoś cichego tarasu, gdzie stały na straży cisy, strzyżone w kształt rycerzy z opuszczonymi dzidami i dworskich sztywnych panien o okrągłych głowach i olbrzymich pawi.

Taras ten objęty był lasem z trzech stron – z czwartej wznosił się stary dom, z chropawego kamienia, zjedzony przez wieki, dom z oknami w krzyżownice i dachem czerwono-różowej dachówki. Półkolisty mur, także różowo-czerwony, otaczał dom i zamykał taras z czwartej strony; Pod murem tulił się żywopłot z bukszpanów na wysokość człowieka. Dokoła smukłych ceglanych kominów siedziały gołębie, a ośmiokątny gołębnik zamajaczył mi przez chwilę, by zaraz zniknąć za zakrętem muru.

Stanąłem jak wryty; zielona dzida rycerza dotykała mej piersi – nie mogłem oczu oderwać, oczarowany niezwykłą pięknością tego klejnotu i jego oprawą.

„Jeśli mnie kto stąd nie wyrzuci za najście cudzego domu, lub ten rycerz nie przepędzi, powinni ukazać się przez tę uchyloną bramę Szekspir i królowa Elżbieta i zaprosić mnie na herbatę”

W oknie, na piętrze, ukazał się chłopczyk, dający rączką jakieś przyjacielskie znaki, ale nie mnie, lecz prawdopodobnie towarzyszowi swemu, gdyż po chwili ukazała się w oknie druga wesoła, jasna główka.

Wśród strzyżonych cisowych pawi usłyszałem radosne śmiechy; obejrzałem się w tył (dotychczas nie odrywałem oczu od domu). Za jakimś żywopłotem ujrzałem srebrną smugę fontanny, strzelającą wysoko w górę, na przezłoconym tle nieba.

Gołębie na dachu odpowiadały gruchaniem na bełkot wody, ale między te dwa głosy wdzierał się ściszony i szczęśliwy chichot dziecka, najwidoczniej zajętego płataniem jakiegoś figla.

Ciężka dębowa brama w murze uchyliła się nieco i kobieta w dużym ogrodowym kapeluszu ukazała się na jej tle, stawiając ostrożnie nogę na wyżłobionym przez wieki kamiennym stopniu. Zwolna przeszła przez gazon, zbliżając się ku mnie.

Już miałem zacząć się tłumaczyć, gdy podniosłą głowę. Spostrzegłem, że jest niewidoma.

- Czy to automobil? -- spytała pierwsza. -- Słyszałam go.

- Obawiam się, żem zmylił drogę -- zacząłem się niezręcznie tłumaczyć. Powinienem był zawrócić nieco wyżej. Nigdy nie ośmieliłbym się…

- Ależ bardzo się z tego cieszę! Automobil i to tutaj, w ogrodzie! (Odwróciła się, jakby szukając dokoła) Czy pan tutaj nikogo nie widział…przypadkiem?

- Nikogo, kto by mógł mnie objaśnić. Widziałem tylko z daleka jakieś dzieci.

- Dzieci?

- Widziałem tam dwoje w oknie, na górze, i zdaje mi się, że słyszałem jakiegoś psotnika, tutaj gdzieś w bliskości. 

- Oh! Jakiż pan szczęśliwy! – zawołała. (Twarz jej się rozjaśniła) Ja mogę je słyszeć, ma się rozumieć, ot i wszystko. A pan je widział i słyszał?

-- Tak, pani. I jeśli się znam nieco na dzieciach, jedno z nich płata jakiegoś figla tam, przy fontannie.

- Musiał się wymknąć, przypuszczam…

- Pan lubi dzieci?

Przytoczyłem kilka powodów, dla których nie miałem powodu nienawidzić ich.

- Naturalnie; naturalnie – odparła. – Więc pan rozumie? Więc nie będzie to dla pana zbyt śmieszne, jeśli go poproszę o przejechanie automobilem po ogrodzie…ostrożnie, wolniutko? Dzieciom musi to sprawić wielką uciechę. Biedne maleństwa, tak mało widzą! Robi się co można, żeby je rozerwać, lecz…( wskazała ręką na otaczające lasy)…jesteśmy tutaj poza światem!

- Ależ z największą przyjemnością – zawołałem – lecz nie mogę psuć trawnika.

Zwróciła głowę w prawo.

- Zaraz, w tej chwili jesteśmy u południowego wejścia, nieprawdaż? Za pawiami idzie aleja, wyłożona kamieniami. To Aleja Pawi. Stąd podobno jej nie widać, ale trzeba przejechać tuż pod lasem i zaraz za pierwszym pawiem skręca się w Aleję.

Wydało mi się świętokradztwem zakłócanie sennej ciszy tego zaklętego w marzeniu domu, brutalnym hałasem maszyny, toteż manewrowałem tak ostrożnie, by nie dotknąć puszystego gazonu, przesunąłem się zręcznie tuż pod samym lasem i, zatoczywszy półkole, wyjechałem na szeroką kamienną drogę, gdzie połyskiwał basen fontanny, jak wielki gwiaździsty szafir.

- Czy ja też mogę jechać? – zawołała za mną. – Nie dziękuję, proszę mi nie pomagać. To się dopiero dzieci ucieszą, gdy mnie zobaczą!

Z łatwością znalazła drogę do automobilu, i stając na stopniu zaczęła wołać:

- Dzieci, hej dzieci! Patrzcie, co się tutaj będzie działo!

Głos jej mógłby chyba wybawić dusze potępionych z piekła, taka przedziwna moc uczucia i tkliwości w nim zadźwięczała, nie zdziwiłem się też wcale, gdy między drzewami odpowiedziały radosne okrzyki.


Musiało to być dziecko spod fontanny, ale skoro podjechaliśmy do niej, nikogo już nie było, tylko porzucony stateczek kołysał się samotnie na wodzie, a w oddali, między strzyżonymi drzewami, przemykała się błękitna bluzka. 

Pełni najlepszych intencji, defilowaliśmy z jednego końca alei w drugi, wracając kilkakrotnie na prośbę niewidomej. Ale dziecko, które opanowywało najwidoczniej swą obawę, trzymało się z dala i nieufnie.

- Ten malec nas obserwuje – zauważyłem -- ciekaw jestem czy nie podobała by mu się mała przejażdżka?

-- One są jeszcze bardzo dzikie. Bardzo dzikie. Ale, mój Boże, jaki pan szczęśliwy. Może pan je widzieć! Chwileczkę posłuchajmy.

Zatrzymałem maszynę w miejscu, a wilgotna cisza, przesycona zapachem bukszpanów, opadła na nas, jak ciężki płaszcz. Usłyszałem chrzęst nożyc – prawdopodobnie ogrodnik strzygł krzewy – brzęk pszczół i urywane jakieś głosy, które mogły pochodzić od gołębi.

- Oh, niedobre – szepnęła znużonym głosem.

­­- Może się boją automobilu. Tamta dziewczynka w oknie, wydaje się bardzo zaciekawioną.

- Tak? ( Podniosła głowę ) Jestem niesprawiedliwa. Nie miałam prawa tego mówić, one mnie po prostu uwielbiają. Jest to jedyna rzecz, dla której warto żyć…gdy one nas kochają, nieprawdaż? Nie mogę nawet pomyśleć, czym byłoby to miejsce bez nich…Przy tej okazji, niech mi pan powie, czy tutaj jest ładnie?

- Zdaje mi się, że jest to najpiękniejsze miejsce, jakie widziałem w moim życiu.

- Wszyscy tak mówią. Naturalnie sama też tak czuję, ale przecież co innego zupełnie…

- Czy pani nigdy nie?...

Przerwałem zmieszany.

- Nie, odkąd pamiętam. Podobno stało się to, gdy miałam zaledwie kilka miesięcy. Jednak musiałam cośkolwiek zapamiętać, bo jakże inaczej mogłabym śnić o kolorach? We snach widzę światło i barwy, lecz ich nigdy nie mogę zobaczyć. Słyszę je tak samo we śnie, jak na jawie.

- Bardzo trudno widzieć twarze we śnie. Pewni ludzie to mogą, lecz w ogóle nie mamy tego daru, mówiłem, patrząc w okno na górze, gdzie stało dziecko, żeby tak rzec – ukryte.

- Słyszałam też o tym – odpowiedziała. Mówią, że nigdy nie widzi się we śnie twarzy osoby umarłej. Czy to prawda?

- Myślę, że tak…teraz, kiedy o tym myślę.

Martwe oczy zwróciły się ku mnie.

- Ah! To tak smutne jak być ślepym.

Słońce opadło za lasy, długie cienie obejmowały stopniowo cisowych rycerzy. Ujrzałem światło, konające na końcu lancy z błyszczących liści, i wszystką mocną twardą zieleń, powlekającą się puszystym kirem.

Dom, zapatrzony w jeszcze jeden zachód konający, jakich już widział setki tysięcy, zapadał coraz bardziej w martwą ciszę, wśród tych czarnych widm.

- Czy panu kiedy było tego brak? – spytała po chwili milczenia.

- Czasem bardzo – odparłem.

W górze zapadały cienie, i dziecko odeszło od okna.

-- Ah, i mnie również; lecz nie przypuszczam, aby to było wolno…Gdzie pan mieszka?

- Na drugim końcu hrabstwa – ze sześćdziesiąt mil stąd lub więcej, powinienem już jechać. Nie mam z sobą latarni.

- Ale czuję, że jeszcze jest widno.

- Obawiam się, że się ściemni zupełnie, nim zdążę dojechać do domu. Czy nie zechciałaby mi pani dać kogoś, kto by wskazał drogę? Zbłądziłem bez wyjścia.

- Poślę z panem Maddena aż do gościńca, Nic się panu nie dziwię, można się zagubić w takim pustkowiu. Tymczasem pokaże panu drogę, którędy zajechać przed dom. Lecz będzie pan jechał wolniutko, nieprawdaż, póki pan nie wyjedzie z naszej posiadłości? Proszę mi powiedzieć, czy ta prośba jest bardzo dziecinna?

- Obiecuję jechać w tym tempie – odparłem, puszczając maszynę bez motoru w dół po kamiennej drodze.

Objechaliśmy lewe skrzydło domu, którego artystyczne ołowiane rynny warte były same dla siebie całodziennej podróży, potem przejechawszy pod wielkim wjazdem, okrytym różami, wybitym w czerwonym murze, stanęliśmy przed wysoką fasadą, o wiele piękniejszą i wspanialszą, niż tył domu, który i tak przewyższał wszystko, com widział dotychczas.

- Czyż tutaj naprawdę tak ładnie? – spytała zamyślona, słysząc moje zachwyty. – Więc pan także kocha te ołowiane figury? Z tyłu za domem jest stary azaliowy ogród. Przypuszczają, że to miejsce stworzone było dla dzieci…Proszę pana pomóc mi wysiąść. Chciałabym jechać z panem aż do gościńca, ale nie powinnam ich opuszczać…Madden, czy to wy jesteście? Trzeba pana wyprowadzić na drogę. Zbłądził, ale…widział je.

Kamerdyner ukazał się, jak cień, w starym dębowym cudzie, który zwał się głównymi drzwiami i zniknął natychmiast, aby się zjawić za chwilę z kapeluszem w ręku. Ona stała na miejscu, z podniesionymi ku mnie szeroko otwartymi, błękitnymi oczami, które nie widziały i dopiero wówczas spostrzegłem, jak bardzo jest piękna.

- Proszę pamiętać, że jeśli je pan lubi, wróci pan tutaj – mówiła spokojnie i za chwilę zniknęła w głębi domu. Kamerdyner już siedział w powozie i nie odezwał się ani słówkiem.


Kiedy mijaliśmy loże odźwiernego, spostrzegłem pomiędzy krzewami przemykającą niebieską bluzkę, skręciłem więc gwałtownie w bok, z obawy aby diablik, kierujący swawolą dziecka, nie uczynił mnie dzieciobójcą.

- Przepraszam wielmożnego pana, czemu pan to uczynił?

- Tam – dziecko.

- Nasz panicz w niebieskiej bluzce?

- Zapewne.

- Tak, tak, on biega na wszystkie strony. Czy pan go widział przy fontannie?

- Tak, kilka razy…Czy tutaj skręcimy?

- Tutaj. A czy wielmożny pan widział je też w oknie?

- Na górze? Tak, widziałem.

- Czy to było zanim pani wyszła z domu?

- Na chwilę przedtem, ale dlaczego o to pytacie?

Nastała chwila milczenia.

- Tylko dlatego ośmieliłem się pytać, żeby się upewnić, czy dzieci widziały automobil, one tak biegają ciągle na wszystkie strony, że o wypadek nietrudno, choć jestem pewien, że wielmożny pan jeździ bardzo ostrożnie. Ale otóż i gościniec. Teraz nie może pan zbłądzić…Dziękuję, proszę pana, ale u nas nie ma zwyczaju, nie z… 

Cofnął się z godnością.

- Przepraszam was – odparłem, chowając pieniądz.

- Oh, z innymi w ogóle to się robi…Sługa wielmożnego pana.

Za chwile zniknął mi z oczu ten sługa, tak wyraźnie zazdrosny o honor domu i w dodatku interesujący się niezwykle światkiem dziecięcym, zapewne dzięki niańce..

Minąłem drogowskazy przydrożne i obejrzałem się za siebie, lecz widnokrąg tak był zamknięty splątanymi wzgórzami, że nie mogłem się zorientować, gdzie został cudny dom, który przed chwilą opuściłem.

 W jakiejś chacie, po drodze, spytałem, jak się nazywa ten zamek, lecz otyła kobieta, sprzedająca tam cukierki, objaśniła mnie wcale nieuprzejmie, że automobiliści nie mają prawa do życia, a tym bardziej do rozbijania się na wszystkie strony, jak powozowi państwo, lecz nie należą wcale do ludzi, z którymi jest przyjemnie się spotykać.

Wieczorem, gdy wróciłem do domu, szukałem drogi na mapie i nic się również nie dowiedziałem. Okolica nosiła nazwę Starej Farmy Hawkina, a dawny słownik geograficzny hrabstwa, zazwyczaj tak rozwlekły, nie podawał o niej żadnej wzmianki. Wielkim domem w okolicy był Hodnington Hall, w stylu z czasów georgiańskich, z ozdobami z początków panowania Wiktorii, co poświadczał okropny staloryt. Udałem się z tą sprawą do sąsiada – wybornego znawcy całej okolicy, – który mi wymienił jakieś nic niemówiące nazwisko rodziny.

W jakiś miesiąc potem puściłem się tą samą drogą.

Może to zresztą mój automobil zawiózł mnie tam z własnej woli, bo lotem błyskawicy przebył bezpłodne doliny; skoro się znalazł w labiryncie ścieżek z ubocza wzgórz, objechał z łatwością wszystkie zakręty; przebił się wskroś wysokich ścian leśnych w całej pysznej zieleni i wychylił się na gościńcu, gdzie mnie pożegnał kamerdyner, lecz wkrótce poczułem, że dzieje się z nim coś niedobrego, skręciłem wiec na jakąś zarośniętą ścieżynę, wdzierającą się w letnią ciszę leszczynowych zarośli.

O ile mi pozwoliło sądzić słońce i sześciocalowa mapa sztabowa, był to od strony drogi brzeg lasu, który widziałem najpierw ze wzgórz, nad nim się wznoszących. Wziąłem się z całym pietyzmem do naprawy maszyny, rozłożyłem symetrycznie a derce wszystkie błyszczące narzędzia, klucze, pompę itd. Kombinowałem, że na te sidła mógłbym zwabić cały ród dziecięcy, który chyba w taki dzień musi być gdzieś w pobliżu. 


Nasłuchiwałem wiec w przerwach, lecz las był tak pełen gwaru letniego 
(chociaż ptaki siedziały już w gniazdach), że nic nie mogłem z początku rozróżnić. Dopiero po długiej chwili usłyszałem ostrożne, zwinne kroczki, przemykające cichaczem po suchych liściach.

Dla zachęty zacząłem trąbić, lecz zaraz pożałowałem tego, gdyż wszystko ucichło; widocznie spłoszyłem zwinne nóżki niespodzianym głosem trąbki.

Pracowałem już z pół godziny, gdy nareszcie uszu moich doleciał słodki głos niewidomej: „Dzieci, hej dzieci, gdzie jesteście?” Upłynęła długa chwila, zanim cisza zapanowała znów nad niewysłowionym urokiem tego okrzyku. Wkrótce ukazała się wśród drzew, szukając po omacku drogi między pniami; wydawało mi się, że dziecko trzyma się jej sukni, lecz skoro tylko podeszła bliżej, mała istotka rzuciła się, jak królik, w gąszcz leśny.

- Czy to pan – spytała –  z drugiego końca hrabstwa?

- Tak, to ja, z drugiego końca hrabstwa.

- Czemu pan nie przyjechał przez lasy, górą? W tej chwili były tam dzieci.

- One były tutaj przed paroma minutami. Przypuszczam, że wiedziały o zepsutym automobilu i przybiegły cieszyć się z mej klęski.

- Mam nadzieję, że to nic poważnego? Jak się psują automobile?

- O, proszę pani, jest na to pięćdziesiąt sposobów, ale mój wybrał sobie ten pięćdziesiąty pierwszy.

Zaczęła się śmiać serdecznie z mego niewinnego żartu, zsuwając kapelusz na tył głowy.

- Niech mi pan to wytłumaczy – rzekła.

- Proszę o chwileczkę cierpliwości – zawołałem. – Tylko przyniosę pani poduszkę.

Postawiła nóżkę na derce, założonej przyrządami do naprawy i pochyliła się szybko nad nią.

- Jakie to śliczne! ( Ręce, za pomocą których widziała, jaśniały w rozproszonym słońcu) Tutaj jakieś pudełko…drugie pudełko! Ale pan to wszystko ułożył, jak w sklepie z zabawkami!

- Wyznaję teraz, że ułożyłem to wszystko, aby je zwabić! Faktycznie potrzeba mi zaledwie połowy tych rzeczy.

- Jakie to piękne z pana strony! – Usłyszałam pańską trąbkę tam na górze, w lesie. Pan mówi, że one tu były przedtem?

- Jestem tego pewien. Czemu one są takie dzikie? Już ten mały obywatel niebiesko ubrany, który był z panią przed chwilą, mógłby opanować swoje tchórzostwo. Śledził mnie jak Czerwonoskóry.

- Pewnie to pana trąbka je spłoszyła. Kiedy schodziłam w dół, słyszałam, jak przebiegały obok mnie. O, one są dzikie…bardzo dzikie, nawet ze mną.

Przechyliła głowę przez ramię i znów wołać zaczęła:

- Dzieci…dzieci! Chodźcie no tutaj!

- Musiały już pewnie wszystkie wrócić do swych zabawek.

Była to z mej strony insynuacja, ponieważ słyszałem za sobą szept cichych głosów, przerywanych tłumionymi wybuchami śmiechu. Wróciłem do pracy, a ona pochyliła się naprzód, wsparła twarz na dłoni i słuchała z zajęciem.

- Ile ich jest? – spytałem w końcu.

Robota była skończona, ale nie widziałem powodu do odejścia.

Zmarszczyła lekko czoło pod naciskiem myśli.

- Sama nie wiem dobrze – odpowiedziała naiwnie. - Czasem jest ich więcej, czasem mniej. Przychodzą i zostają ze mną, bo je kocham, rozumie pan.

- Musi to być bardzo zabawne – odparłem, wsuwając szufladkę na miejsce.

Mówiąc to zdawałem sobie jednocześnie sprawę z głupoty mej odpowiedzi.

- Pan…pan nie żartuje sobie ze mnie? – krzyknęła. – Przecież ja…ja nie mam ani jednego dziecka. Nigdy nie byłam zamężna. Ludzie z powodu nich wyśmiewają się ze mnie, bo…ponieważ…

- Ponieważ ludzie to bydlęta! – zawołałem. – Nie ma się pani czym smucić. Wszak ten świat drwi ze wszystkiego, co nie jest cząstką jego trywialnego życia.

- Nie wiem. Jakże mam to wiedzieć? Ale nie lubię, gdy drwią ze mnie z powodu nich. To tak boli, a kiedy jest się ślepą…( jej podbródek, gdy to mówiła drżał żałośnie, jak u dziecka) zdaje mi się, że my ślepi jesteśmy cali w nerwach. Każda rzecz uderza nas prosto w serce. Z wami inaczej1 Macie wiernych obrońców w oczach, prawdziwą straż – zanim wam ktoś naprawdę zasmuci dusze! Świat w stosunku do nas zapomina o tym.

 Milczałem, myśląc nad tą niewyczerpaną kwestią – buntując się przeciwko brutalności epoki, pełnej jeszcze barbarzyństwa. Zapadałem coraz głębiej na dno własnej duszy.

- Nie rób pan tego! – krzyknęła nagle, zakrywając twarz rękoma.

- Czego?

Poruszyła ręką.

- Tego! To… całe purpurowe i czarne. Nie, błagam pana! To jest kolor, który mi sprawia cierpienie.

- Ale cóż może pani wiedzieć o kolorach – zawołałem prędko, było to bowiem dla mnie prawdziwe odkrycie.

- O kolorach jako takich? – spytała

- Nie, o tych kolorach jakie pani ujrzała.

- Pan o tym wie równie dobrze jak ja; inaczej nie postawiłby pan tego pytania – odparła, śmiejąc się. – Tych kolorów nie ma wcale na świecie, one są w panu…kiedy się pan tak rozgniewał.

- Czy ma pani na myśli, ciemną fioletowa plamę, jakby wina, zmieszanego z atramentem?

- Nigdy nie widziałam atramentu, ni wina, ale kolory nie są wcale zmieszane, przeciwnie, one są bardzo rozdzielone.

- Mówi pani o plamach i smugach, przechodzących przez czerwony kolor?

 Kiwnęła głową.

- Tak, jeśli one są ułożone w ten sposób (uczyniła zygzakowaty ruch ręką); ale to jest raczej czerwone niż purpurowe…to zły kolor.

- Jakie są kolory u góry tego…co pani widzi?

 Wolniutko pochyliła się i zaczęła rysować na derce kontury Jaja.

- Oto, jak je widzę – mówiła, pomagając sobie łodyżką trawy. – Najpierw biały, dalej zielony, żółty, czerwony, purpurowy, a gdy się ludzie gniewają – jak pan przed chwilą – czarne smugi na tle czerwonym.

- Kto pani o tym pierwszy mówił? – spytałem.

- O tych kolorach? Nikt. Jeszcze będąc dzieckiem, lubiłam pytać, co to takiego kolor – w dywanach, serwetach, firankach, rozumie pan – bo są kolory, które mi sprawiają cierpienie lub radość. Mówiono mi więc, a później, gdy byłam starsza, widziałam w ten sposób ludzi.

Znowu rysowała Jajo, które tak niewielu z nas danym jest widzieć.

- Wszystko to pani wie sama z siebie?

- Tak jest. Nikt mnie tego nie nauczył. Dopiero później odkryłam, że ludzie nie widzą tych kolorów.

Oparła się o pień drzewa, splatając i rozplatając źdźbła trawy, które machinalnie rwała koło siebie. W lesie zbliżyły się dzieci. Widziałem je, patrząc z ukosa, swawolące jak wiewiórki.

- Już teraz pewna jestem, że nigdy nie będzie pan szydził ze mnie – zaczęła po długim milczeniu. Ani z nich.

- Boże miłosierny! Nigdy! – zawołałem, wyrwany z mych myśli. – Człowiek, który wyśmiewa się z dzieci, musi być co najmniej poganinem.

- Nie to chciałam powiedzieć. Samo przez się rozumie się, że pan nie mógłby drwić z dzieci, ale myślałam…zawsze myślałam…że mógłby pan drwić z nich. Więc też proszę pana o przebaczenie. Czemu się pan śmieje?

 Nie wydałem żadnego głosu, lecz odgadła.

- Na myśl, że pani mnie prosi o przebaczenie. Gdyby pani chciała spełnić obowiązek, jako podpora Państwa i obywatelka, powinna była pani zaskarżyć mnie za najście wówczas, gdy objeżdżałem tak brutalnie jej lasy. Doprawdy, to było bezecnie z mej strony, nie do darowania.

 Słuchała mnie, z głową opartą o pień drzewa, długo i uważnie – ta kobieta, która widziała nagą duszę.

- Jakie to ciekawe – szeptała półgłosem. – Tak ciekawe, tak, bardzo.

- Dlaczego? Cóż takiego uczyniłem?

- Pan nic nie rozumie…a jednak o kolorach pan zrozumiał od razu. Czy pan jeszcze nic nie rozumie?

 Mówiła z przejęciem, którego nic nie usprawiedliwiało, patrzyłem więc na nią oszołomiomy, gdy się podnosiła.

Dzieci zbite w gromadkę, kryły się za krzakiem cierniowym. Jakaś świetlista główka pochylała się nad czymś jeszcze niższym, a ruch maleńkich ramion wskazywał, że trzyma paluszki na ustach. One także kryły jakąś straszną tajemnicę dziecięcą. Tylko ja jeden znalazłem się tam zbłąkany, bez wyjścia.

- Nie – odparłem wstrząsając głową, jakby te martwe oczy mogły mnie widzieć. Cokolwiek to może być, nic a nic nie rozumiem. Może kiedyś, później – jeśli mi pani pozwoli wrócić tutaj.

- Pan tutaj wróci z pewnością. Musi pan wrócić przechadzać się po lesie.

- Może i dzieci poznają mnie lepiej i pozwolą bawić się z sobą…w drodze łaski. Pani wie, jakie to są dzieci.

- To nie jest kwestia łaski, to jest prawo – odparła.

 Zacząłem rozmyślać, co przez to chciała powiedzieć, gdy na drodze ukazała się jakaś nieprzytomna kobieta, pędząca przed siebie na oślep, z rozwianym włosem, z czerwoną twarzą, z poszarpaną odzieżą, rycząca prawie z bólu. Była to moja szorstka i gruba znajoma ze sklepiku z cukierkami. Niewidoma żywo podbiegła ku niej.

- Mistress Madehurst, co się stało? – pytała.


Kobieta zarzuciła sobie fartuch na głowę i, tarzając się literalnie po piasku, krzyczała, że wnuczek śmiertelnie zachorował, a lekarz miejscowy pojechał na ryby, Jenny, matka dziecka, już sama nie wie, co począć z rozpaczy itd. itd. powtarzała jedno i to samo z krzykiem.

- Gdzie mieszka najbliższy doktor? – spytałem między dwoma atakami.

- Madden pana objaśni. Proszę iść do domu i wziąć go z sobą. Ja się zajmę tą kobietą. Śpiesz się pan!

 Prawie zaniosła grubą kobietę w cień, pod drzewo. W dwie minuty zatrąbiły wszystkie trąby Jerychońskie przed Pałacem Zachwytu, a Madden, który był wówczas w kredensie, stanął na wysokości zadania jako kamerdyner…i człowiek.

 Kwadransem niedozwolonej szybkości zdobyliśmy lekarza o jakieś pięć mil. Nie upłynęło i pół godziny, gdyśmy go dostawili, pełnego uznania dla automobilów, do drzwi sklepiku i cofnęliśmy się na drogę oczekując wyroku.

- Te automobile są bardzo pożyteczne! – zauważył Madden, już zupełnie człowiek, nie kamerdyner. Gdybym go miał pod ręką, gdy zachorowała moja mała, nie straciłbym jej z pewnością.

- Co to było? – spytałem.

- Krup. Pani Madden nie było wtedy w domu. Nie wiedzieliśmy co robić. Zrobiłem osiem mil wózkiem, szukając doktora. Gdy wróciłem, już się udusiła. Automobil byłby ją uratował… Miałaby teraz prawie dziesięć lat…

- Bardzo mi przykro. Zdaje mi się, że bardzo lubicie dzieci, sądząc po tym, coście mówili wtenczas, gdyśmy szukali gościńca.

- Czy wielmożny pan widział je znów dzisiaj?

- Tak, ale one się już znudziły automobilem. Nie mogłem zwabić żadnego bliżej nad dwadzieścia kroków.

  Spojrzał na mnie tak uważnie, jak rekonesans patrzyłby na wroga, nie jak sługa winien podnosić oczy na władzę daną mu od Boga.

- Ciekaw jestem, dlaczego…szepnął tak cicho, jak westchnienie.

Czekaliśmy dalej. Lekki wietrzyk morski błąkał się z góry na dół po długich liniach lasów, a trawy przydrożne, ubielone letnim pyłem, wznosiły się i chwiały bladymi falami.

Jakaś kobieta wyszła z sąsiedniej chaty, obcierając zamydlone ręce.

- Słuchałam na podwórzu od tyłu – zawołała żywo. – Mówi, że Arturek jest śmiertelnie chory. Czyście panowie słyszeli, jak krzyczał przed chwilą? Śmiertelnie chory! Wnoszę z tego, że teraz na Jenny przyszła kolej przechadzać się po lesie, panie Madden.

- Przepraszam wielmożnego pana, ale fartuch spada na ziemię, zauważył Madden z uniżonością.

Kobieta poruszyła się niecierpliwie, dygnęła i śpiesznie odeszła.

- Co to ma znaczyć, to spacerowanie po lesie, które tak często słyszę? – spytałem.

- Musi to być jakieś miejscowe wyrażenie. Co do mnie, pochodzę z Norfolk. W tej okolicy jest cała kolekcja Niezależnych. Wzięła wielmożnego pana za szofera.


Na koniec wyszedł z chaty lekarz, którego ręki czepiała się obdarta dziewczyna, jak gdyby człowiek nauk mógł dla niej paktować ze śmiercią.

- Moje maleństwo – jęczała. – Kocham je, jak gdyby było ślubne. Tak samo! Tak samo! Bóg pana wynagrodzi, jeśli je ocalisz. Nie zabierajcie mi go, miss Florencja powie panu to samo. Nie opuszczaj go, panie doktorze.

- Wiem, wiem – powiedziała poważna osobistość. – Teraz już będzie spokojny. Trzeba jak najprędzej zdobyć lekarstwa i dozorczynię.

Dał mi znak, abym podjechał, starałem się być obojętnym widzem tego, co się działo, ale niestety ujrzałem zakrzepłą i zoraną bólem twarz dziewczyny i poczułem rękę bez ślubnej obrączki, która chwyciła mnie za kolana, gdyśmy ruszali.

---------------------------------------------------------------------------------------------------

Doktor był to jakiś oryginał, przypominam sobie, że bez litości wyzyskiwał nie tylko moją maszynę, ale co gorsza moją osobę bez skrupułów, w imię samego Eskulapa. Zaczęliśmy od tego, żeśmy przewieźli panią Madchurst i Miss Florencję do łoża chorego, miały tam czuwać do przybycia dozorczyni. Potem zrobiliśmy najazd na czyściutkie miasteczko po lekarstwo (doktor określił chorobę jako meningitis), a skoro szpital, który otoczyło zewsząd wystraszone przez nas bydło z jarmarku, orzekł, iż chwilowo nie posiada dozorczyni, rzuciliśmy się bez pamięci na okolice. Miewaliśmy konferencje z magnatami, zamieszkującymi zamki w głębi sklepionych alei, których solidnie zbudowane damy opuszczały wielkimi krokami stoły zastawione do herbaty, aby posłuchać bezwzględnego doktora.


Na koniec jakaś siwowłosa dama, siedząca pod cedrem z Libanu, podała doktorowi łaskawie piśmienny rozkaz, a on go przyjął z takim pietyzmem, jak z rąk królowej. Zawieźliśmy go do klasztoru francuskiego, odległego o niezliczone mile, licząc po szybkości, z jaką jechaliśmy.

W zamian za to dostaliśmy siostrę, całą drżącą i o bladej twarzy.

Natychmiast uklękła w głębi pudła i wzięła się do odmawiania różańca bez przerwy, póki nie wysadziliśmy jej u drzwi sklepiku.

Było to długie popołudnie, przeładowane tak szalonymi epizodami, które się rozpraszały równie łatwo jak kurz pod naszymi kołami; jakieś profile dalekich i niepojętych bytów, przez które pędziliśmy pod prostym kątem, że skoro się znalazłem pod wieczór w domu, rozbity, ciągle majaczyły mi rogi splątane bydła, zakonnice o wystraszonych oczach, przechadzające się w ogrodzie grobowców, przyjemne podwieczorki w cieniu drzew; szaro malowane i pachnące karbolem korytarze szpitalne; płochliwe kroki dzieci w lesie i ręce, które objęły me kolana, gdy automobil ruszał.

Postanowiłem tam wrócić za jakiś tydzień lub dwa, lecz Los trzymał mnie pod rozmaitymi pozorami w innej stronie hrabstwa, aż i na bzach i na głogach pokazały się owoce.

Nareszcie nadszedł dzień, dzień jasny, dobrze wydmuchany południowo-zachodnim wiatrem, który zbliżył góry, że nieledwie można ich było ręką dotknąć – dzień przelotnych zefirów i wysokich poszarpanych chmur.

Dzięki jakimś sprzyjającym okolicznościom, byłem wolny i znów puściłem maszynę na dobrze już znana drogę.

Gdym wjechał na szczyt płaskowzgórza, poczułem, że się coś w spokojnym powietrzu zmienia, zaczyna się ściemniać, a rzuciwszy okiem w dół na morze, byłem świadkiem w tej chwili metamorfozy błękitu La Manche’ u na polerowane srebro, i przypalonej stali – na ciemną cynę. Naładowana węglarka, sunąca tuż przy brzegu, wypłynęła na pełne morze, szukając głębszej wody, a poprzez miedzianą mgłę ujrzałem rozwijające się żagle, jeden po drugim, na flotylli rybackiej, stojącej na kotwicy.

W głębokiej rozpadlinie skały, poza mną, nagły tuman wiatru zahuczał w konarach osłoniętych dębów i zakręcił w powietrzu pierwszymi próbkami zeschłych, jesiennych liści.

Kiedy wyjechałem na drogę wybrzeża, mgła morska dymiła już nad cegielniami, a morze opowiadało wszystkim groblom o huraganie, który zaczynał szaleć. W niespełna godzinę nasze lato angielskie rozwiało się bez śladu, na jego miejsce zapanowała nad ziemią szarość zimna. Staliśmy się znów zamkniętą wyspa Północy, u której niebezpiecznych brzegów ryczały okręty całego świata, a wśród tych wrzasków przedzierało się czasem jękliwe zawodzenie mew.

Moja czapka ociekała wilgocią, z której tworzyły się w fałdach fartucha małe jeziorka, spływające cienkimi strumykami, a szron soli oblepiał mi usta.

W głębi lądu zapachy jesienne przesycały mgłę, gęstszą jeszcze pod drzewami, która stopniowo przechodziła w drobny deszcz. Jednakże jesienne kwiaty, ślazy na stokach wzgórz, skabiozy polne i dalie w ogrodach stawiały mężnie czoło szarudze, a osłonięte od morskich wiatrów mało jeszcze nosiły znamion bliskiej śmierci. Po wioskach drzwi chat stały otworem, na wilgotnych progach siedziały dzieci z gołymi głowami, bose i krzyczały za mną „hau – hau”.

Zatrzymałem się przed sklepikiem z cukierkami, gdzie gruba kobieta przyjęła mnie wielkim płaczem. 


Dziecko Jenny umarło w dwa dni po przybyciu Siostry. Dzięki Miss Florencji, pochowano je z taką pompą, że pokryła ona w zupełności fakt, iż było nieślubne. Opisała mi wymownie trumienkę wewnątrz i zewnątrz, katafalk cały z luster i kwiaty, przystrajające jego mogiłkę.

- A jak się czuje matka?

- Jenny? Oh, ona się uspokoi. Przeszłam to sama z jednym czy z dwojgiem. Ona się nie da. Obecnie – przechadza się po lesie.

- W taką pogodę?

Mrs Madehurst zmrużyła oczy, patrząc na mnie z nad kontuaru.

- Nie wiem, czy mam być z panem szczerą. Et; czy tracić czy nosić na jedno wychodzi koniec końców, jak my tutaj mówimy.

O tak, mądrość starych kobiet przewyższa wszystkich Ojców Kościoła, a ta ostatnia wyrocznia pogrążyła mnie w taki chaos myśli, że omal nie rozjechałem jakiejś kobiety z dzieckiem, gdym jechał pod górę, na leśnym zakręcie przy loży odźwiernego z Pałacu Zachwytu.

- Co za wstrętny czas! – krzyknąłem, zwalniając na zakręcie.

- Nie tak bardzo znów zły, odpowiedziała spokojnie z głębi mgły. Mój jest do tego przyzwyczajony. Przypuszczam, że pan znajdziesz swoich w domu.

Zajechałem przed dom, gdzie na spotkanie wyszedł Madden, witając mnie z iście zawodową grzecznością i pytaniem uprzejmym o stan automobilu, który miał zawieźć pod dach.

Kazano mi czekać w cichym hallu, brunatno- złotego koloru, pełnym kwiatów jesiennych, z rozkoszny ogniem z drzewa na kominku – miejscu dobrych natchnień i wielkiego ukojenia. (Ludzie potrafią czasem z wielkim trudem wmówić nieistniejące cnoty, lecz dom, który jest ich przybytkiem, zawsze mówi prawdę o swych mieszkańcach).

Dziecinny wózek i lalka leżały porzucone na czarnobiałej posadzce, z której dywan ściągnięto nogą w pośpiechu. Czułem, że dzieci musiały stąd uciec, aby się ukryć – może w niezliczonych zakrętach wspaniałych kamiennych schodów, piętrzących się majestatycznie w głębi hallu, a może się czają za lwami i różycami rzeźbionej galerii.

Usłyszałem głos niewidomej, śpiewający piosnkę Browninga, i za chwilę ujrzałem ją wychylającą się przez poręcz galerii, przy tym białe jej ręce zajaśniały, jak perły, rzucone na ciemnym tle dębu.

- Czy to pan, z drugiego końca hrabstwa? – pytała wesoło.

- Tak, ja we własnej osobie.

- Dużo czasu upłynęło, nim pan zechciał do nas wrócić.

Zbiegła szybko ze schodów, dotykając lekko poręczy.

- Już dwa miesiące i cztery dni upłynęło od tego czasu. I lato też już minęło.

- Chciałem wcześniej, lecz Los mi nie pozwolił.

- Wiedziałam o tym. Czy nie zechciałby pan poprawić ognia. Nie pozwalają mi się doń zbliżać, a czuję, że tam jest coś złego.

Obejrzałem ze wszystkich stron kominek i znalazłem tylko na wpół zwęgloną żerdź, którą zacząłem bić w sczerniałe polana, aż się zajęły ogniem.

Ten ogień nigdy nie gaśnie, nawet w nocy. Na wypadek, gdy się wraca ze zziębniętymi nogami, rozumie pan.

- Tutaj jeszcze jest piękniej wewnątrz, niż na dworze – szepnąłem.

Czerwone światło rozlewało się po ciemnych ścianach, wygładzonych przez wieki, aż róże i lwy Tudorów na galerii nabierały barwy i życia.

Stare wklęsłe zwierciadło, z rozpostartym orłem u góry, skupiało w swym sercu cały ten obraz, łamiąc już i tak połamane cienie i nadając galerii wygięcie statku. Dzień kończył się prawie burzą w miarę tego, jak mgła przechodziła w ulewny deszcz.

W krzyżownicach wielkiego okna bez firanek widziałem strzyżonych rycerzy na trawniku, zrywających się co chwila i stawiających mężnie czoło wichurze, która je smagała tumanami suchych liści.

- Tak, musi tu być pięknie. Czy chce pan zwiedzić dom? Jeszcze jest dość widno na górze.

Weszliśmy po tak szerokich schodach, że można było jechać moim wozem, a rzeźbiona galeria, na którą wychodziły drzwi, delikatnie rznięte w rowki, pochodziły z czasów Elżbiety.

- Niech pan zobaczy, jak są nisko klamki, to przez wzgląd na dzieci.

Popchnęła lekkie drzwi.

- Nawiasem mówiąc, gdzież są te dzieci. Nawet ich dzisiaj nie słyszałem.

Nie zaraz odpowiedziała. Wreszcie szepnęła:

- Ja tylko, niestety, mogę je słyszeć. Potem dokończyła słodko:

- Oto jeden z ich pokoi…wszystko mają, jak pan widzi.

Wskazała na pokój o ciężkiej boazerii. Stały tam niskie dziecinne stoliczki i krzesełka. Domek dla lalki, z otwartym frontem na zawiasach, stał na wprost dużego jabłkowitego siwka na biegunach, z którego miękkiego siodła jeden był tylko skok na szeroką kanapę pod oknem, wychodzącym na taras. Mała fuzyjka leżała w kącie obok złoconej drewnianej armatki.

- Musiały tutaj być przed chwilą – zauważyłem.

W szarym mroku zaskrzypiały ostrożnie jakieś drzwi. Usłyszeliśmy szelest sukienki i odgłos lekkich kroków – szybkich kroków – przebiegających gdzieś w oddalonym pokoju.

- O, czy pan je słyszy – zawołała triumfująco. Ja słyszę je doskonale…dzieci, dzieci, gdzie wy jesteście?

Słodki głos napełnił mury, które go powtórzyły miłośnie, aż do ostatniego dźwięku, lecz nie odpowiedział nań wesoły okrzyk, jaki słyszałem dawnie w ogrodzie. Biegaliśmy z pokoju do pokoju, po dębowych posadzkach, to wbiegając po jednym stopniu do góry, to zbiegaliśmy po trzy w dół, w labiryncie korytarzy – za nasza nieuchwytną marą.

Zupełnie jakby ktoś chciał polować z jedną łasicą w otwartej królikarni. Niezliczone były tam nisze w ścianach, skrytki, framugi tak głębokich i wysokich okien, że wydawały się tylko szczelinami, ginącymi w mroku, a skąd każdej chwili one mogły wyskoczyć za nami; puste kominy wgłębione na sześć stóp w ściany, nie licząc gmatwaniny drzwi.

Przede wszystkim one miały za sobą, w tej zabawie w chowanego, ciemności Uchwyciłem kilka razy stłumiony i radosny śmiech, że się wymknęły, to znów na tle okna zamajaczyła jasna bluzka i niknęła w głębi ciemnego korytarza; lecz w końcu wróciliśmy na galerię z pustymi rękoma w tej samej chwili, gdy jakaś starsza kobieta ustawiała w niszy lampę.

- Nie i ja ich też nie widziałam wieczorem, Miss Florencjo – mówiła – ale przyszedł ten Turpin w kwestii swej obory.

- Widocznie bardzo mu pilno zobaczyć się ze mną! Niech przyjdzie do hallu.




Spojrzałem z góry na hall w dole, który za całe światło miał tylko gasnący ogień na kominku, i nagle w najgłębszym cieniu ujrzałem je wreszcie. Musiały się tutaj wsunąć, gdyśmy biegali po korytarzach i czuły się zupełnie bezpieczne za staroświeckim ekranem ze złoconej skóry.

Wedle obyczajów dziecinnych moja bezowocna gonitwa starczyła za prezentację; lecz postanowiłem je ukarać, udając zupełną obojętność, czego znów one nienawidzą.

Stały cichą, zbitą gromadką, prawie jak cienie; czasami tylko pełgające światełko wydobyło jakiś kontur.

- Teraz napijemy się herbaty - powiedziała niewidoma. Zdaje się, że powinnam była od tego zacząć, ale nie zawsze jestem na wysokości dobrych manier, tym bardziej gdy się tak żyje samotnie, jest się uważaną…hmm! Za trochę dziwną istotę.

-


Czy potrzeba panu lampy do jedzenia? – dodała z figlarnym lekceważeniem

- Zdaje mi się, że światło kominka jest przyjemniejsze.

Zeszliśmy w ten rozkoszny półmrok, a za chwilę Madden wniósł herbatę.

Postawiłem krzesło w kierunku ekranu, przygotowany na to, żeby je zaskoczyć niespodzianie, albo być zaskoczonym samemu i – za zezwoleniem gospodyni – pochyliłem się i zacząłem bawić się ogniem.

- Skąd pani ma te śliczne drzazgi? – spytałem. - Ale one mają jakieś nacięcia.

- naturalnie. Ponieważ ani czytam, ani piszę musiałam się uciec do tego sposobu przy robieniu rachunków. Daj mi pan jedną, a zaraz wytłumaczę, co znaczy.

Podałem jej gałąź leszczynową, mającą jakąś stopę długości, po której zaczęła delikatnie przesuwać dłonią.

- Ma pan, tutaj oto, rachunek za mleko, w garncach, które dała ferma zamkowa za miesiąc kwiecień. Pytam, co bym poczęła bez tych karbów na gałęziach. Stary mój leśniczy nauczył mnie tego sposobu. Co prawda, dawno już wyszedł z mody, ale moi dzierżawcy z nim się liczą. Otóż właśnie jeden z nich chce się ze mną widzieć.

Oh! Proszę zostań pan, poza wyznaczonymi godzinami nie ma prawa tutaj przychodzić. To chciwy i głupi człowiek…bardzo chciwy, bo … inaczej nigdy by się nie odważył przyjść o tej porze.

- Jak dużo ma pani ziemi?

- Dla siebie mam zaledwie 200 akrów, resztę, 600 akrów, mam wydzierżawioną ludziom, którzy znali jeszcze moją rodzinę, gdy mnie nie było na świecie. Ten Turpin jest to nowy człowiek i rozbójnik ostatniego kalibru.

- Ale czy ja naprawdę nie będę pani przeszkadzał?

- Absolutnie nie. Ma pan prawo. On zaś nie ma dzieci.

- Ach, dzieci! ( Odsunąłem krzesło w tył, że prawie dotykało parawanu, za którym się ukryły). Jestem ciekaw, czy one mi się ukażą.

Słychać było jakieś głosy – Maddena i drugi grubszy – pod bocznymi, niskimi i ciemnymi drzwiami. W tej samej chwili stanął w nich, a raczej wepchnięto go z zewnątrz, olbrzym, z włosami koloru imbiru, w płóciennych kamaszach – klasyczny typ dzierżawcy.

- Mister Turpin, proszę tutaj bliżej, do ognia.

- Mnie tutaj, proszę Miss, równie dobrze przy drzwiach, trzymał przy tym klamkę, jak wystraszone dziecko.

Zrozumiałem, że walczy z niepokonaną obawą.

- A więc?

- Przyszedłem w sprawie tej nowej obory, dla jałowizny … Te pierwsze dnie jesienne…ale ja wrócę, Miss…

Zęby mu tak samo dzwoniły, jak klamka, za którą trzymał.

- Ach, nie – odparła spokojnie, hum…Nowa obora. Co wam pisał rządca piętnastego?

- Ja myślałem, że przyjdę i pomówię sam na sam. Ale…

Jego oczy, rozszerzone strachem, biegały niespokojnie po wszystkich kątach. Uchylił drzwi, którymi wszedł, lecz zamknięto je gwałtownie z zewnątrz.

- Pisał, to, co mu kazałam. Ferma w Dunett nigdy nie wyżywiła więcej, niż pięćdziesiąt wołów – nawet za czasów Wrighta. Przy tym on im dawał makuchy. Wy ich macie 67 i nie używacie makuchów. Pogwałciliście umowę. Dewastujecie fermę.

- Ja…ja mam zamiar sprowadzić jakieś nawozy – superfosfaty – w przyszłym tygodniu. Nawet mogę powiedzieć, ze zamówiłem cały wagon. Jutro pójdę w tej sprawie na stację. Czy mogę przyjść jutro we dnie rozmówić się z panią? Ale ten pan nie odchodzi, nieprawdaż? - krzyknął na cały głos.

A ja tylko odsunąłem krzesło trochę dalej w tył i zastukałem lekko palcem w skórę parawanu, na co on skoczył jak szczur.

- Nie. Proszę mnie posłuchać, Mister Turpin.

Odwróciła się ku dzierżawcy, trzymającemu się mocno drzwi i zaczęła tłumaczyć, iż nie pozwoli się w taki sposób oszukać. Słuchając jej wywodów, podziwiałem stopień chciwości tego człowieka; widząc, jakie męczarnie obawy znosi dla niej, mniejsza o to, jakie są tego przyczyny, dość, że pot spływał mu ciurkiem z czoła.

Przestałem stukać palcem w parawan, pochłonięty całym obliczaniem ceny obory, gdy naraz poczułem, że delikatne dziecinne paluszki chwytają mą opuszczoną rękę i lekko ją unoszą. Nareszcie zwyciężyłem! Jeszcze chwila a odwrócę się i zawrę przyjaźń z tymi szybkonogimi włóczęgami.




Lekki pocałunek, jak, muśnięcie kwiatu, spadł na mą dłoń, niby słodka wymówka dziecka, które czeka i nie przywykło do obojętności, nawet gdy dorośli są najbardziej zajęci.

Nagle zrozumiałem wszystko! Wydało mi się, że wiedziałem zaraz od pierwszej chwili, kiedy patrzyłem z tarasu w okno w górze. 

Usłyszałem zamykanie drzwi. Kobieta odwróciła się do mnie w milczeniu. Poczułem, że zrozumiała.

Ile czasu upłynęło? Nie umiałbym powiedzieć. Oprzytomniałem na odgłos spadającej głowni i machinalnie podniosłem się, aby ją poprawić. Potem wróciłem na swoje miejsce, na krzesło tuż przy parawanie.

- Teraz już pan rozumie? – wyszeptała w gęstym mroku.

Tak, zrozumiałem…teraz. Dzięki.

- Ja… ja je tylko mogę słyszeć. (Ujęła głowę w obie dłonie) Nie mam do nich prawa, wie pan…żadnego prawa. Anim je nosiła, ani traciła…

- Więc bądź pani z tego szczęśliwa!

 Miałem w sobie duszę rozdartą.

- Przebacz mi pani!

Ona była spokojna, a ja wróciłem do mych smutków i do mych radości.

- Stało się to dlatego, że je tak bardzo kochałam, zaczęła przerywanym głosem. Dlatego, już od samego początku…zanim nawet wiedziałam, że że były wszystkim, co mogę tylko mieć. I tak je kocham!

Wyciągnęła ręce ku cieniom, pogrążonym w mroku.

- Więc przyszły, bo je kochałam…bo tak bardzo było mi ich potrzeba. Ja…ja musiałam je zmusić do przyjścia. Czy bardzo źle uczyniłam, co?

- Nie…nie…

- Przyznaję, że te zabawki i wszystko inne było absurdem, ale…ja sama tak nie cierpiałam pustych pokoi, gdy byłam dzieckiem! (Wskazała ręką na galerię) I korytarzy całkiem pustych…I jak można znieść bramę ogrodu wiecznie zamkniętą. Pomyśl pan…

- Dosyć. Przez litość dosyć! – zawołałem.

Z nocą rozpadał się siekący zimny deszcz z wichurą, bijącą z wściekłością w szyby, oprawne w ołów.

- To samo, co się tyczy ognia przez całą noc. Nie sądzę, aby to było tak śmieszne – a pan?

Spojrzałem na wielki murowany komin i zobaczyłem, zdaje mi się przez łzy, iż nie miał kraty ani z boku ani z przodu. Spuściłem głowę.

- Wszystko to uczyniłam i wiele innych jeszcze rzeczy…tylko aby uwierzyć. Potem one przyszły, usłyszałam je; ale nie wiedziałam, że nie mnie się z prawa należą, aż Miss Madden mi powiedziała…

- Żona kamerdynera?

- Ja słyszałam…ona widziała…jedno z nich. Zrozumiałam. Jej dziecko! Nie do mnie przyszło. Z początku nie mogłam sobie zdać sprawy. Może byłam zazdrosna. Dopiero później zrozumiałam, iż tylko dlatego, że je kochałam, nie zaś…Oh! Trzeba je rodzić lub tracić – zawołała żałośnie. Innego nie ma sposobu…chociaż one mnie kochają. One powinny mnie kochać! Nieprawdaż?

Nic już nie było słychać prócz syczenia ognia, ale słuchaliśmy uważnie i uspokajała się tym, co słyszała. Opanowała się nieco i wstała. Siedziałem nieruchomo na mym krześle pod parawanem.

- Niech mnie pan nie uważa za nieszczęśliwą istotę, że się tak roztkliwiam sama nad sobą, lecz…przecież pan wie, że jestem cała w ciemnościach, kiedy pan widzi.

Istotnie widziałem, i to moje widzenie utwierdzało mnie w postanowieniu, co znaczyło to samo, jakbym sobie wyrwał duszę z ciała. W każdym razie pozostanę jeszcze chwilę, wszak to po raz ostatni.

- Więc pan myśli, że jestem bardzo winna? – krzyknęła szorstko, choć nic nie powiedziałem.

- Pani, nie. Pani nie jest winną…Jestem pani wdzięczny ponad wszelki wyraz. Z mojej strony to byłoby złem. Tylko z mojej strony…

- Dlaczego? - spytała. (Przesunęła ręką po twarzy, jak za naszego spotkania w lesie). Oh! Widzę, mówiła z dziecinną prostotą. Dla pana to byłoby bardzo źle.

Potem z półuśmiechem dodała:

- A przypomina pan sobie? Nazywałam pana szczęśliwym…kiedyś…na początku. Pana, który już tu nigdy nie powinien wrócić!

Zostawiła mnie, siedzącego jeszcze chwilę na krześle pod parawanem, zasłuchanego w odgłos jej kroków, ginących w galerii na górze.


Koniec.

Przekład A. R.

Tytuł oryginału „They”

Opowiadanie pochodzi ze zbioru „Traffics and Discoveries” (1904 r.)

lIustracje  

Opracowanie - Ar.©


Brak komentarzy: