środa, grudnia 30, 2020

Ksawery Pruszyński o Kiplingu, 1936

Pisane w wigilję śmierci

 Chciałbym, by w tym numerze specjalnym „Słowa" nie zbrakło rozważań, poświęconych obcemu pisarzowi, któremu na tych łamach towarzyszyła zawsze cześć głęboka,  a który o tej godzinie dożywa może ostatnich chwil swego życia, w dalekim zakątku wiejskim Anglji.

Podobno ostatniem marzeniem siedemdziesięcioletniego Rudyarda Kiplinga było odbycie raz jeden jeszcze wielkiej podróży dookoła świata. Mówmy o tym Kiplingu, jako o żywym, bo może już jutro przyjdzie się te same słowa otoczyć czarnemi obwódkami klepsydry. 
Kto to jest Rudyard Kipling? Jest to niezwykle poczytny wielki pisarz. Można być sławnym i nieczytanym jak Norwid, można, nie będąc wielkim, pozyskać sobie takie rzesze czytelników, jak Romański, lub Mniszkówna, można wreszcie być zarazem tak wielkim i tak czytanym pisarzem, jakim jest u nas Sienkiewicz. 

Otóż w skali światowej do tych wielkich pisarzy literatury angielskiej, którzy zdołali sobie zdobyć najszerszą poczytność - a jest ich niewielu— należy niewątpliwie Rudyard Kipling. 
Dzieci całego cywilizowanego świata niewiedzące jeszcze dobrze, co to jest Anglja, znają bajkę o kocie, chodzącym własnemi drogami, potem uczestniczą w przygodach innych dzieci spod Pooks Hill, wreszcie, nazywają zwierzęta z zoologu czy atlasu zoologicznego imionami słoni, tygrysów i małp z „Księgi Dżungli".  Kim jest postacią niemniej powszechnie znaną jak Guliwer, Robinson czy Falstaff. 
Pisma francuskie przypominają, że w roku 1915 we Flandrji kula, która trafiła francuskiego żołnierza, zatrzymała się na książce, zatkniętej za mundur: był to właśnie „Kim ".. 
 
Otóż ten wielki i poczytny pisarz, jest piewcą nie innego tematu, jak imperjalizm, i imperjalizm angielski. Imperjalizm angielski oburza od dziesiątków lat szereg narodów, oburzał Francuzów za Faszody,
Niemców w epoce Edwarda VII, oburzał liberałów w czasie wojny burskiej, a dziś w nienawiści ku niemu jednoczą się nacjonaliści i komuniści. 
U nas oburzał Żeromskiego i Dmowskiego. 

 A jednak mimo tylu i tak różnych wrogów, powieści Kiplinga jak eskadry dreadnoughtów i armje żołnierzy zdobywały mu we wszystkich obcych krajach, coraz większe kolonje, dominja, imperja. 
Oburzenie na Anglję spowodu wojny burskiej, gdzie jak w wypadku Abisynji, trudno się było zasłaniać barbarzyństwem przeciwnika, było niechybnie większe, niż dziś w wypadku włoskim, a przecież czytelnictwo Kiplinga nie cofnęło się na moment jeden.

 Te swe kolonje i dominja zdobył Kipling wbrew prądom epoki, samym tylko talentem. Mamy prawo powiedzieć, że Remarque nie stworzył pacyfizmu, że swą książką wpłynął tylko w sam środek nurtu, który już istniał, że płynął z prądem, możemy powiedzieć, że uczucia, które Sienkiewicz roz­niecił, tkwiły, acz spopielone w szarzyźnie pozytywizmu, ale o Kiplingu trzeba powiedzieć, że nic w prądach jego epoki nie dało mu pomocy, że nie dal mu jej demokratyzm, prądy wolnościowe, pacyfizm, wreszcie socjalizm, że szedł on przeciw tym prądom. 
Oto, co możemy powiedzieć, o trudnej tematyce Kiplinga.

 A te­raz o nim samym, o ludziach, których pasuje na bohaterów swych dzieł. Oto Kipling urodził się w Indjach, jako syn  angielskiego, napływowego urzędnika, po studjach wrócił do Indyj, znowu jako urzędnik, detaszowany do lokalnej urzędowej prasy, jakiejś „Gazety Cywilnej i Wojskowej", wychodzącej w niejakim Lahore. A bohate­rzy? Bohaterzy, to tacy, jak on sztabowcy kolonjalni imperjalizmu, oficerowie i podoficerowie sił zbrojnych, okupacyjnych, zdobywczych, to administratorzy, pracownicy, urzędnicy, organizujący i rządzący olbrzymi i obcy im kraj. 
 To "Budowniczowie mostów", to prosty sierżant Whatsisname, którego Anglja, człowiekowi, któremu chce się przysłużyć, posyła z pomocą.  
„Nie posłała mu ani księcia, ani grafa, ani generała z obszytą galonem czapką, ale człowieka w mundurze khaki, który rozumiał się nieco na prowadzeniu ludzi".


 Znowu przełóżmy te słowa na nasz język i nasze stosunki, a mamy Józefa Żołędzia, z powieści Dobaczewskiej.
Zróbmy z tych Żołędziów spod Sącza, zabłąkanych w służbie państwa, gdzieś nie w Lahore, lub Allahabadzie, a w Głębokiem, Dziśnie, czy Brasławiu, kiplingowskiego sierżanta Whatsisname. 
A takich właśnie bohaterów - sierżantów, bohaterów - urzędników bohaterów - kolonizatorów potrafił narzucić światu w niełatwej walce wielki talent Kiplinga.  

                                               
W 1865, roku jego urodzin, jako syna dyrektora szkoły Sztuk Pięknych w Bombayu, globalna j cyfra urzędników Anglików, zatrudnionych w administracji indyjskiej, nie przekraczała cyfry 43 tysięcy osób. 
Przypadkowo zapewne, jest to ta sama cyfra, w której w pierwszych latach powojennych wyrażał się napływ obcego elementu urzędniczego do dwóch północno- wschodnich województw Rzeczypospolitej Polskiej. 

 Olbrzymie, równe  Europic (bez Rosji) Indje, były wtedy krajem świeżo zdobytym. Niezbyt długo przedtem musiano stłumić potężny bunt Tippo - Sahiba, przejąć administrację kolonji z rąk starej Kompanji Wschodnioindyjskiej, zorganizować zarząd kilkunastu wcielonych do obszaru kolonjalnego feudalnych księstw. 

 Angielski urzędnik odpływając w czteromiesięczną podróż z Dowru do Bombayu czuł, że w imieniu Królowej rządzić będzie krajem, o który darmo kusił się Aleksander, a marzyć nie przestał Napoleon. Wiedział, że będzie tam jedynym białym i jedynym Anglikiem na tysiące mieszkańców, że będzie z nim walczyła przestrzenność kraju, dziewiczość jego puszcz, dżungla religij i wierzeń, nawarstwienie obyczaju i stosunków społecznych, kwintesencja  tego, co na świecie nazywa się azjatyckością i Wschodem. 

Setki różnych Józefów Żołędzi  spod Nowego Sącza, tysiące Mikołajów Srebrempisanych z Wołkowic, wtykano u nas jak wiechy graniczne w świeżo zdobyty kraj. Żołądź przemierzał go szlakiem legjonowym na Wschód, dla Marszałka zdobywając Wilno, dla Łotyszów Dyneburg. I może było, że właśnie w Dyneburgu przyjrzał się niedodartej jeszcze karcie ziem Russkoj Imperji, pobiegł po niej oczyma zupełnie, zupełnie na dół do rodzinnego Sącza, potem tknął palcem miejsce, gdzie Dyneburg i on, Żołądż  spostrzegł, że z tych Inflant, które na wykładzie gimnazjalnego profesora w Galicji wydawały się, mimo wszystko tak niegdyś polskie i swojskie, jest trzykroć dalej do jego żołędziowego Sącza, niż do groźnego, północnego Petersburga. 

 Po raz pierwszy przeraził się straszną dalekością swego marszu.  
 W 10 lat potem, w najcięższych nawet snach Mikołaja, czy Michała Srcbrempisanego, jakiegoś nauczyciela gimnazjum w jakimś Samborze, zjawiała się przeraźliwa zmora: oto za działalność "endecką" Kuratorjum przenosi go do Brasławia.

 Nieszczęsny profesor budził się zlany potem, i choć było zimno   jesień wyborów z 1929 roku upamiętniła się w Samborze chłodami    otwierał okiennice i dla pewności patrzał na znany sobie widok galicyjskiego ryneczku. Zielona kopułka unickiej cerkiewki wydawała mu się po raz pierwszy przyjazną i swojską nie zaś przybytkiem wroga, wyciągającego chciwe, niemieckiem złotem sycone, łapy po ziemię, czysto Polską. 

Srebrempisany nie zasypiał już wtedy do rana i przeklinał w duchu dzień, w którym polska nieopatrzność pozwoliła włączyć w obręb państwa takie niepokojące po nocach miejsca zesłania jak Druja, Brasław — czy jakżesz mu tam jeszcze?    Głębokie. Srebrempisany wspominał jak ojciec jego Leopold, i stryj Józef i Ferdynand, urzędnicy konceptowi C. K.  Namiestnictwa, bywali w oku służby dyslokowani, jeno z Biecza do Gorlic i z Dukli do Jasła.  

Sama możliwość przeniesienia „aż za Lwów", choćby tylko do Sokala, była wówczas przeniesieniem dalekiem. Od owej pory świat się nietylko zmienił, ale niepokojąco rozszerzył.   Szary świt schodził na tych rozmyślaniach, a że nic na nie nie można było poradzić, przeto profesor szedł wcześniej do gimnazjum z jednem konkretnem postanowie­niem: przyjdzie się skwapliwiej, niż dotąd omawiać na wykładach obecne, upragnione mocarstwowe Polski stanowisko.

Taka posta­wa może uchronić od bliższego i osobistego poznania owych mocarstwowych rubieży. A Józef Żołądź? Doskonała powieść Wandy Dobaczewskiej, pokazała go nam, jak zdobywa sobie życie i kobiety w sposób równie wojenny, jak rekwizycyjny, jak wszczepia się nowym pędem w stary pień ziemiańskiego rodu — i koniec. 

 Dwie urzędnicze masy w zetknięciu z dwoma poddanymi im krajami nie wydały podobnych rezultatów. Nasza nie wydała ani pisarzy, ani bohaterów pisarzy. W literaturze, zamiast ich postaci utrwaliła się psychologja „Tutejszych" Heleny Romer Ochenkowskiej, trudna walka Niedobitowskich Marji Rodziewiczówny. 
 Łopalewski pisze powieść mieszczańsko - urzędniczą, pod wszelkim względem impeccable, ale której akcja może rozgrywać się wszędzie w Wilnie, jak i Kutnie, Środzie, jak Trembowli, z paroma zmianami w Keczkemecie lub Quinto, powieść o świecie ciasnym, szablonowym, dyslokowanym urzędowo. 
Proszę zdyslokować urzędowo bohate­rów Kiplinga z kraju, w który wrośli. Proszę ich od tego kraju oddzielić. 

 Powiedzieliśmy, że był wielki: we wszystkich stronach świata, we wszystkich klasach społecz­nych, i we wszystkich tucznikach wieku, zdobył sobie miljony czytelników wbrew prądom epoki, wbrew tendencjom politycznym, wbrew wszystkim i wszystkiemu. Pokazaliśmy, jak ten Anglik, rzucony w najdalszy mu kraj, potrafił go zarazem zrozumieć, jak posiąść, potrafił się z nim zespolić, w sposób, w jaki dziś w Wilnie i na kresach, nie możemy nawet zrozumieć zespolenia obcego urzędnika z rządzonym przez siebie Krajem.

 Niech ten Żołądź, niech ten Mikołaj Srebrempisany z surowej powieści Zegadłowicza, niech dziesiątki ich prototypów, starczą nam za tło inności Kiplinga.

 Ale to nie sa­ma Anglja posiadała wielkie imperjum, w niem wielką admini­strację,  wielkie tej administra­cji zadania. Oto współcześnie Związek Republik Radzieckich przebudowuje pół Europy i jedną trzecią Azji, oto na tę pracę nastawił swą literaturę, i okaza­ło się, że talenty patetyczne tej literatury oddały się Piotrom Wielkim, poświęciły dziejom wojny domowej nad cichym Donem, ale nie umiały sięgnąć poza granicę dawnego, nie weszły w świat kolektywizacji i piatiletki. 

Jedynem epos administracji i władzy nad ludźmi, poddanymi, jest epos Rudyarda Kiplinga. Je­dynym bohaterem administracyjnym, który dostąpił zaszczytów wielkiej literatury, jest bohater, ubrany w mundur koloru khaki. Dlaczego tak się stało, i dlaczego taki łyp bohatera został przez miljony czytelników przyjęty, tłumaczy nam znowu lektura Kiplinga. 

Jego bohaterzy, to ludzie w wiecznem poszukiwaniu związku dwóch praw.Jego własnego prawa moralnego kilku jasnych, dekalogowej prostoty zasad, które rządzą nim jako człowiekiem. 
 Dalej prawa cudzego, prawa środowiska, z którem się styka, którem mu przychodzi rządzić, lub kierować.  Tego prawa cudzego szuka bohater wszędzie: szanuje je u góralskiego plemienia Ghurków himalajskich, u sippajów, u kolonistów, szanuje to prawo wódz rzymski Maximus u Brytanów, szanuje je sam autor nawet tam gdzie zdawałoby się niema żadnego prawa, żadnej reguły, bo istnieje tylko Dżungla. Bo nawet w Dżungli szuka, szanuje i rozumie jej prawo. 

 I otóż ten bohater uzgadnia swe krótkie i proste zasady z owem obcem, przyrodzonem prawem środowiska. Szanuje co w nim jest stare, wspiera, co dobre, naprostowuje uchybienia. Okazuje się, że najczęściej ów obcy staje się cennym żołnierzem miejscowego prawa i miejscowych potrzeb.
Prawo dla Kiplinga — to jakiś instynkt społeczny, istniejący i pojawiający się wszędzie, gdzie może być mowa o jakiemś pożyciu stadnem. 
Prawo dla Kiplinga — to norma wytworzona doświadczeniem długiego szeregu pokoleń ludzkich, tygrysich, czy wilczych. „Bo takiem jest prawo Dżungli, równie realnem i prawdziwem, jak Niebo. I wilk, który je słucha, żyje, i wilk, który je przekracza, ginie". Właśnie połączeniem tych dwóch praw, bohater kiplingowski staje się w obcem środowisku przez swą rolę, przez swą służbę prawu i reformę prawa, czynnikiem może jeszcze obcym, ale już potrzebnym. 
               Ksawery Pruszyński, 1936

Zachowano oryginalną pisownię i pogrubienia
Akapity, mapa, zdjęcia -Ar.

Brak komentarzy: