piątek, sierpnia 20, 2021

Zaginiony Legion

 




O Afgańczykach Rudyard Kipling, który spędził siedem (1882–1889)  dorosłych lat życia w Indiach  - nie mógł nie pisać. Panujący tam Anglicy stoczyli wszak z sąsiednim Afganistanem parę wojen, nie licząc bezustannych potyczek z plemionami z osławionego Pogranicza, North-West Frontier.

Atoli najbardziej  znanym Afgańczykiem (Pasztunem) w jego utworach jest bez wątpienia - Mahbub Ali. 

Jest to postać z powieści "Kim" (zekranizowanej w 1950 r.), dla tubylców obrotny handlarz koni, a dla angielskiego wywiadu w Indiach - niezwykle cenny współpracownik w walce z rosyjskimi szpiegami penetrującymi  terytorium Indii.

Kipling nakreślił tę groźną postać z właściwym sobie realizmem tudzież... sympatią.

Podobnie ma się sprawa jego stosunku do afgańskich plemion ze wspomnianego Pogranicza. Oto historia pochwycenia jednego z ich przywódców, którego Kipling sarkastycznie nazwał Gulla Kuta Mullah, w przekładzie polskim Gułła Kutta Mułła.

"Nocna wycieczka" narodowej kawalerii rządu indyjskiego, wspomaganej przez Anglików i Gukhów,  celem pochwycenia watażki zakończyła się sukcesem dzięki…duchom dawnych hinduskich rebeliantów, którzy lata temu (w czasie tzw. Powstania Sipajów) w ucieczce przed zemstą Anglików schronili się w górach Pogranicza, a których tamtejsi afgańscy górale  wycięli w pień dla łupów.

A może to tylko afgański wartownik pilnujący kryjówki Gułły Kutta Mułły wziął szturmujące w ciemnościach  oddziały za duchy wspomnianych wyżej rebeliantów?...



                        _______________   ZAGINIONY LEGION____________


W chwili wybuchu rebelii sipajów i jeszcze na krótko przed oblężeniem Delhi, w Peszawarze na granicy Indii stacjonował regiment Nieregularnej Kawalerii Narodowej. Regiment ów dostał - jak określił to wówczas John Lawrence - "ogólnego kota" i niechybnie przyłączyłby się do rebeliantów, gdyby miał okazję. Tej szansy nigdy nie otrzymał, bo kiedy tylko ruszył z kopyta na południe, ostatki angielskiego korpusu wpędziły go we wzgórza Afganistanu, tam zaś członkowie dopiero co podbitych plemion opadli jeźdźców tak, jak wilki opadają kozła. Dla broni i ekwipunku polowano na nich od wzgórza do wzgórza, od parowu do parowu, w górę i w dół łożysk wyschniętych strumieni i wzdłuż krawędzi urwisk, aż cały ten osierocony przez oficerów, zbuntowany regiment niczym woda rozpłynął się i wsiąknął w piasek.

Jedynym dzisiaj śladem jego istnienia jest imienna lista sporządzona starannym, krągłym pismem i poświadczona podpisem oficera tytułującego się "były adiutant (podpis nieczytelny) ...Kawaleria Nieregularna". Papier pożółkł z brudu i starości, jednak na odwrotnej stronie nadal można odczytać napisaną ołówkiem uwagę Johna Lawrenca, która brzmi: "Dopilnować, aby tych dwóch tubylczych oficerów, którzy dochowali wierności, nie pozbawiono ich majątków. - J.L.". Z sześciuset pięćdziesięciu szabel pozostały przy nim tylko dwie i John Lawrence pośród całej tej zawieruchy pierwszych miesięcy rebelii znalazł chwilę czasu, aby pomyśleć o ich zasługach.

Działo się to z górą trzydzieści lat temu i członkowie plemion z afgańskiego pogranicza, którzy przyczynili się do zagłady regimentu są już starymi ludźmi. Czasami jakiś starzec rozgada się o swoim udziale w masakrze. "Przyszli dumni", powie starzec, ,,z tamtej strony granicy, wzywając nas, abyśmy powstali i zabili Anglików, i zeszli na dół, żeby grabić Delhi. Ale my, niedawno pobici przez tychże samych Anglików, wiedzieliśmy, że porywają się z motyką na słońce, i że władze bez trudu wymierzą tym psom nizinnym sprawiedliwość. Tak więc zagadywaliśmy grzecznie i zatrzymywaliśmy w miejscu ów hindustański regiment, dopóki nie nadciągnęły za nimi rozsierdzone i rozgniewane czerwone kurtki-[popularna nazwa żołnierzy angielskich- Ar.] Wtedy oni pogalopowali nieco dalej w nasze wzgórza, aby umknąć przed gniewem Anglików, my zaś czailiśmy się na ich skrzydłach, obserwując ze stoków wzgórz, aż nabraliśmy niezbitej pewności, że zgubili drogę powrotną. Wtedy zeszliśmy na dół, bo mieliśmy ochotę na ich ubrania i na ich uzdy, i na ich karabiny, i na ich buty - przede wszystkim na ich buty. Była to wspaniała, powolna rzeź".

Tu stary człowiek podrapie się po nosie, potrząśnie długimi, wężowatymi lokami, obliże ukryte w siwej brodzie wargi i rozciągnąwszy je w uśmiechu ukaże pożółkłe pieńki zębów.

,,Taaa, zabiliśmy ich, bo potrzebny nam był ich ekwipunek, i wiedzieliśmy, że ich żywoty należą się Bogu z racji ich grzechu - grzechu zdrady praw gościnności.

Jechali w górę i w dół dolin, potykając się i kiwając w siodłach, i jęcząc o zmiłowanie. Zaganialiśmy ich powoli jak bydło, aż wszyscy zostali zgromadzeni w jednym miejscu, w płytkiej, szerokiej dolinie Sheor Kot. Wielu pomarło z braku wody, ale dużo ich jeszcze pozostało i nie mogli już stawiać żadnego oporu. Łaziliśmy pomiędzy nimi ściągając ich rękami na ziemię po dwóch na raz, a nasi jeszcze nieobyci z szablą chłopcy zabijali ich. Mój udział w łupach wyniósł tyle to a tyle - tyle strzelb i siodeł. Dobre były strzelby w tamtych czasach. Dzisiaj rabujemy rządowe karabiny i przeklinamy gładkie lufy. Tak,, nie da się ukryć, że starliśmy ów regiment z powierzchni ziemi, a teraz nawet pamięć o tym czynie umiera. Choć ludzie gadają..."

W tym miejscu opowieść zwykle urywa się nagle i nie ma sposobu, żeby dowiedzieć się, co ludzie gadają po tamtej stronie pogranicza. Afgańczycy zawsze byli skrytą rasą i ze wszech miar wolą robić coś niegodziwego, niż mówić o czymkolwiek. Przez wiele miesięcy siedzą cichutko jak mysz pod miotłą, po czym pewnej nocy, bez słowa czy ostrzeżenia, biorą szturmem posterunek policji, podrzynają gardło jednemu lub dwóm posterunkowym, przelatują przez wieś, porywają ze trzy albo cztery kobiety i w czerwonej łunie podpalonej strzechy wycofują się, pędząc przed sobą bydło i kozy do swoich odludnych wzgórz.

Rząd Indii omal nie płacze w takich przypadkach. Najpierw oświadcza:

- Prosimy was, bądźcie grzeczni, to wam wybaczymy.

Plemię, które maczało palce w takim rozboju gra kolektywnie na nosie i odpowiada obelżywie. Wówczas rząd proponuje:

- Może byście zechcieli zapłacić małą sumkę za te parę trupów, jakie zostawiliście po sobie ubiegłej nocy?

Tu plemię rozpoczyna grę na zwłokę, kręci i grozi, i tylko dla okazania władzom lekceważenia paru młodzików napada na drugi posterunek policji, ostrzeliwuje jakiś gliniany fort pograniczny, a przy odrobinie szczęścia zabija najprawdziwszego angielskiego oficera. Wtedy rząd ostrzega.

- Uważajcie. Jeśli naprawdę nie przestaniecie zachowywać się w taki sposób, to oberwiecie.

O ile plemię doskonale wie, co się dzieje w Indiach, stawia się albo przeprasza, w zależności od tego, czy rząd jest zajęty innymi sprawami, czy też jest w stanie poświęcić całą swoją uwagę ich poczynaniom. Niektóre plemiona wiedzą z dokładnością do jednego trupa, jak daleko się posunąć. Inne ogarnia wzburzenie, tracą głowy i wyzywają rząd do walki.

W smutku i we łzach, i z jednym okiem na brytyjskim podatniku w kraju, z uporem traktującym takie ćwiczenia jako brutalne wojny zaborcze, rząd rychtował niewielką, kosztowną brygadę polową z paroma działami i wyprawiał to wszystko w góry, aby przepędzić nikczemne plemię z dolin, gdzie rośnie zboże, na szczyty wzgórz, gdzie nie ma nic do jedzenia. Plemię stawało pod bronią w komplecie i całe uszczęśliwione kampanią, bowiem miało pewność, że ich kobiety pozostaną nietknięte, że ich ranni będą otoczeni opieką, a nie poćwiartowani, i że jak tylko każdemu z wojowników skończy się jego worek zboża, mogą się poddać i pertraktować z angielskim generałem niczym prawdziwi przeciwnicy.

Później, wiele lat później, płacili rządowi w groszowych ratach odszkodowanie za pomordowanych i opowiadali swoim dzieciom, jak to tysiącami zabijali czerwone kurtki. Jedyną ujemną stroną tego rodzaju wojennej majówki była słabość czerwonych kurtek do ceremonii wysadzania w powietrze ich umocnionych wież i fortów. Plemiona zawsze uważały to za niegodziwość.

Najważniejszym wśród przywódców drobnych plemion - maleńkich klaników znających co do grosza koszty wysłania przeciwko nim białych wojsk - był mnich, bandyta i herszt w jednej osobie, którego tutaj zwać będziemy Gułłą Kutta Mułłą. Jego entuzjazm do pogranicznego rozboju jako sztuki miał w sobie coś szlachetnego. Potrafił on dla czystej idei skrócić o głowę gońca z pocztą albo ostrzeliwać gliniany fort ogniem karabinowym wiedząc, że nasi żołnierze potrzebują akurat snu. W wolnych chwilach objeżdżał swoich sąsiadów i usilnie podżegał inne plemiona do mordów. Utrzymywał również dla swej przestępczej braci coś w rodzaju zajazdu we własnej wiosce leżącej na dnie kotliny zwanej Bersund. Każdy poważany morderca w tym rejonie pogranicza prędzej czy później melinował się w Bersund, ponieważ uchodziła za nader bezpieczne miejsce. Jedyna droga do niej wiodła przez wąski kanion, który w czasie pięciu minut można było zamienić w śmiertelną pułapkę. Otaczały kotlinę strome wzgórza, uważane za niedostępne dla wszystkich poza urodzonymi góralami i tutaj Gułła Kutta Mułła mieszkał po wielkopańsku, jako głowa kolonii lepianek z gliny i kamienia, a w każdej lepiance wisiała jakaś część czerwonego munduru i mienia ograbionych nieboszczyków.

Władze miały wyjątkową wręcz ochotę na jego ujęcie i raz wystosowały oficjalne zaproszenie, żeby łaskawie przybył i dał się powiesić za szereg popełnionych przez siebie morderstw. Odpowiedział:

- Jestem zaledwie dwadzieścia mil w linii powietrznej od waszej granicy. Przyjdźcie po mnie.

- Przyjdziemy pewnego dnia - odrzekły władze - i wisiał będziesz.

Gułła Kutta Mułła puścił rzecz w niepamięć. Wiedział, że cierpliwość władz jest długa jak letni dzień, ale nie zdawał sobie sprawy, że ich ramię jest długie jak zimowa noc. Wiele miesięcy później, kiedy na granicy panowała cisza i w całych Indiach był spokój, rząd indyjski otrząsnął się z letargu i przypomniał sobie Gułłę Kutta Mułłę z Bersund i jego trzynastkę bandytów. Wyprawienie przeciwko niemu choćby jednego jedynego regimentu - z czego depesze natychmiast zrobiłyby wojnę - nie wchodziło w grę jako wysoce niepolityczne. Czas nakazywał ciszę i pośpiech, a nade wszystko unikanie przelewu krwi.

Trzeba wam wiedzieć, że na całej długości zachodniej granicy Indii stacjonuje około trzydziestotysięczna armia piechoty i kawalerii, która ma za zadanie cichaczem i bez rozgłosu utrzymywać w ryzach plemiona pogranicza. Jej żołnierze wędrują tam i z powrotem wzdłuż linii granicznej, od jednej maleńkiej i opuszczonej stanicy do drugiej, w dziesięć minut gotowi ruszyć w pole, zawsze jedną nogą w tarapatach w którymś miejscu tej monotonnej drogi; ich życie jest tak twarde jak ich muskuły i nigdy nic o nich nie piszą w gazetach. Z tych to sił rząd wybrał sobie ludzi.

Pewnej nocy na strażnicy, gdzie nocny patrol konny odpowiada ogniem na ogień, a pszeniczne łany kołyszą się jak wielkie, błękitno zielone fale pod naszym zimnym, północnym księżycem, wśród glinianych ścian swego klubu oficerowie grali w bilard, gdy nadszedł rozkaz, aby natychmiast stawili się na placu apelowym do nocnej musztry. Sarkając poszli postawić na nogi swoich ludzi - powiedzmy, że setkę Anglików, dwie Gurkhów i ze stu kawalerzystów z najlepszej narodowej kawalerii na świecie. Na placu wytłumaczono im szeptem, że mają natychmiast wyruszyć górami do Bersund. Angielscy żołnierze zajmą pozycje na wzgórzach po bokach kotliny, Gurkhowie opanują kanion i śmiertelną pułapkę, a kawaleria podejmie długi marsz dokoła i dotrze na tyły pierścienia wzgórz, skąd w razie trudności może szarżować w dół na ludzi Mułły. Ale rozkazy surowo zabraniały walki i wszelkiego hałasu. Mieli powrócić rankiem ze wszystkimi nabojami w ładownicach i z Mułłą oraz trzynastoma bandytami na powrozie. Jeśli im się powiedzie, nikt nie będzie wiedział o niczym i nikogo nie będzie obchodzić ich akcja, lecz niepowodzenie ani chybi oznaczałoby lokalną wojnę przygraniczną, w której zwykły morderca z kresów Gułła Kutta Mułła wyrósłby na ludowego przywódcę wojującego z wielkim, tyrańskim mocarstwem.

Potem zapadła cisza przerywana jedynie pstrykaniem zwalniaczy igieł kompasowych i trzaskami pokryw zegarków, przy których dowódcy kolumn uzgadniali współrzędne pozycji i czas spotkania w punkcie zbornym. Pięć minut potem plac apelowy opustoszał; zielone kaftany Gurkhów i płaszcze angielskich piechurów rozpływały się w ciemnościach, a kawaleria odjeżdżała cwałem nie zważając na oślepiającą mżawkę.

Co zrobili Gurkhowie i Anglicy okaże się później. Ciężkie zadanie przypadło kawalerii, jako że czekała ją daleka jazda, i musiała wybierać drogę z dala od siedzib ludzkich. Były to rodzinne strony wielu kawalerzystów, gotowych ochoczo powojować z rodakami, a niektórzy z oficerów mieli już za sobą nieoficjalne wypady na własną rękę w te wzgórza. Przejechawszy granicę odnaleźli wyschnięte łożysko potoku i pocwałowali nim w górę, stępa przeszli skalny wąwóz, pod osłoną ciemności zaryzykowali przejazd szczytem niskiego pagórka, następnie okrążyli, zostawiając głębokie ślady kopyt w czyimś zaoranym polu, drugi pagórek, po omacku przedefilowali korytem drugiego potoku, pokonali skalną ostrogę modląc się, aby nikt nie usłyszał stękania ich koni i tak parli naprzód w deszczu i ciemnościach, dopóki Bersund z jej pierścieniem wzgórz nie pozostała nieco za nimi z lewej strony i trzeba było nawracać. Wyniosłość górująca na tyłach Bersund jest stroma, więc dla nabrania oddechu zatrzymali się w szerokiej, płaskiej dolinie u stóp łańcucha wzgórz. To znaczy jeźdźcy ściągnęli wodze, ale konie, mimo że bardzo zziajane, nie chciały się zatrzymać. W ciemnościach rozległ się bisurmański język, najgorszy do mówienia szeptem, i skrzypienie siodeł stających dęba koni. Młodszy oficer na końcu jednego z plutonów obrócił się w siodle i powiedział jak najciszej:

- Carter, co ty do jasnej cholery robisz w ogonie? Popędź swoich ludzi, chłopie.

Nie było odpowiedzi i dopiero jeden z kawalerzy stów odparł:

- Sahib Carter jest w przedzie, nie tutaj. Tam nic nie ma za nami.

- Jest - rzekł młodszy oficer. - Szwadron lezie za własną tylną strażą.

W tym momencie dowodzący szwadronem major przesunął się do tyłu klnąc z cicha i żądając krwi porucznika Halleya - młodszego oficera, który przed chwilą się odezwał.

- Pilnuj swojej tylnej straży - powiedział major. - Część tych twoich złodziei z piekła rodem pogubiła się. Są na czele szwadronu, ty kretynie do kwadratu.

- Mam odliczyć kolejno swoich ludzi, sir? - porucznik Halley mówił posępnie, jako że było mu mokro i zimno.

- Odlicz ich! - powiedział major. - Oćwicz ich kolejno, do kroćset! Rozsiewasz ich po całej okolicy. Teraz oddział wlecze się za tobą!

- Tak mi się też zdawało - spokojnie odparł porucznik. - Mam tutaj wszystkich moich ludzi, sir. Radzę pogadać z Carterem.

- Sahib Carter śle salaam i zapytuje, dlaczego regiment przystaje - powiedział któryś z kawalerzystów do porucznika Halleya.

- Gdzie u Boga Ojca jest Carter? - zapytał major.

- Na czele ze swoim plutonem - padła odpowiedź.

- Zaraz, zaraz, czy my chodzimy w kółko, czy w środku jakiejś cholernej brygady? - powiedział major.

Cisza panowała już wówczas w całej kolumnie. Konie uspokoiły się, jednak poprzez szum deszczu żołnierze słyszeli stąpanie kopyt wielu koni na kamienistym gruncie.

- Podchodzą nas - rzekł porucznik Halley.

- Oni tutaj nie mają koni. Poza tym, najpierw by dali ognia - powiedział major. - To... to kuce wieśniaków.

- W takim razie nasze konie zmarnowałyby rżeniem atak dawno temu. Te kuce muszą się kręcić koło nas już od pół godziny. - Zauważył porucznik.

- Dziwne, że nie dolatuje nas zapach koni - powiedział major, który zwilżywszy palec i pocierając nim nos, węszył w powietrzu.

- No cóż, marnie zaczynamy - rzekł porucznik i strząsnął wodę z płaszcza. - Co robimy, sir?

- Ruszamy - polecił major. - Musimy tam dotrzeć tej nocy.

Z wielką ostrożnością kolumna posunęła się o parę kroków. Wtem ktoś zaklął, trysnął deszcz niebieskich iskier, podkute kopyta zazgrzytały na drobnych kamieniach i jeździec fiknął kozła z grzechotaniem ekwipunku, które zbudziłoby umarłego.

- No i po ptakach - rzekł porucznik Halley. - Cały stok nie śpi i właź teraz na samą górę pod gradem kuł! Tak się kończy zabawa w nocne podchody.

Drżący kawalerzysta pozbierał się na nogi i usiłował wyjaśnić, że koń mu się przewrócił na jednym z takich niewielkich kopców, jakie układa się z luźnych kamieni w miejscu, w którym pochowano zamordowanego człowieka. Wyjaśnienia nie były potrzebne. Jako następny potknął się wielki australijski wierzchowiec majora i kolumna przystanęła na, jak się zdawało, istnym cmentarzysku niewielkich kopców, wznoszących się na wysokość około dwóch stóp każdy. Nie ma meldunku o manewrach szwadronu. Żołnierze opowiadali, że przypominało to kadryla na koniu bez treningu i bez muzyki, wreszcie jednak konie łamiąc szyki i wybierając same drogę zaczęły wychodzić spośród kopców, aż każdy jeździec szwadronu na nowo zajął miejsce w kolumnie i ściągnął wodze parę yardów wyżej na stoku wzgórza. Wówczas miała miejsce, zdaniem porucznika Halleya, druga scena bardzo podobna do już opisanej. Major z Carterem upierali się, że nie wszyscy żołnierze stanęli w szyku, i że sporo ich znajduje się jeszcze z tyłu, dzwoniąc podkowami i potykając się wśród kopców na grobach zmarłych. Porucznik Halley ponownie odliczył swoich ludzi i czekał zrezygnowany. Opowiedział mi później; „ Niewiele wiedziałem i niewiele mnie obchodziło, co się dzieje. Hałas upadku tamtego kawalerzysty powinien zerwać na nogi połowę okolicy i przysiągłbym, że od tyłu zachodzi nas pełny regiment, a tamci robili dość hałasu, żeby obudzić cały Afganistan. Czekałem w napięciu, ale nic się nie działo”

Zagadkową stroną tej nocnej akcji była cisza na stoku. Wszyscy wiedzieli, że Gułła Kutta Mułła utrzymywał wysunięte strażnice na zboczach z tej strony łańcucha wzgórz, i wszyscy oczekiwali, że siedzący w nich wartownicy otworzą ogień, zanim major skończy kląć i zamilknie. Kiedy nic się nie wydarzyło, powiedzieli sobie, że nawałnica deszczu stłumiła hałasy koni i podziękowali Opatrzności. Wreszcie major upewnił się, że; a) nie zostawił nikogo z tyłu wśród kopców i b) nie zachodzi go od tyłu liczny i silny oddział kawalerii. Żołnierzom gruntownie popsuły się nastroje, konie były spienione i niespokojne, i wszyscy jak jeden mąż modlili się o światło dnia.

Zaczęli wspinać się na szczyt i każdy kawalerzysta ostrożnie wiódł swojego wierzchowca. Nie zdążyli pokonać niższych partii stoków i napierśniki jeszcze ich nie zaczęły cisnąć, jak nadciągnęła za nimi burza, przetaczając się ponad niskimi wzgórzami i zagłuszając wszelki hałas cichszy od huku armaty. Pierwsza błyskawica ukazała nagie krawędzie wzniesienia, grań szczytu odcinającą się stalowym błękitem na tle czarnego nieba, cienkie strużki ulewy i o parę yardów od lewego skrzydła afgańską wieżę strażniczą – dwupiętrową budowlę z kamienia, do której wchodziło się po spuszczonej z górnego poziomu drabinie. Drabina była wciągnięta, a z okna wychylał się człowiek z karabinem. Ciemność i grzmot opadły jednocześnie i w ciszy, jaka nastąpiła, głos z wieży strażniczej zawołał;

- Kto idzie?

Kawalerzyści zachowali kamienny spokój, tylko każdy z nich ujął karabin i stanął przy swoim wierzchowcu. Głos zawołał ponownie;

- Kto idzie?

A potem donośniej;

- O, bracia, podnieśmy alarm!

Jak wiadomo, każdy kawalerzysta prędzej dałby się posiekać na miejscu własną szablą, niż prosić o litość, jednak faktem jest, że na to drugie wezwanie odpowiedział żałosny lament;

- Marf karo! Marf karo! – co oznacza ; „Litości ! Litości!”. Doleciało to z przyczajonej na stoku kolumny. Cały szwadron osłupiał i dopiero po chwili ogromni kawalerzyści odnależli języki w gębie i zaczęli szeptać między sobą;

- Mir Khanie, czy to był twój głos?

- Abdullah, twoje było to wołanie?

Porucznik Halley stał przy swym wierzchowcu i czekał. Tak długo, jak nie słyszał żadnej strzelaniny, wszystko było w porządku. Kolejna błyskawica ukazała robiące bokami konie, ich rozkołysane łby, przy nich ludzi łypiących białkami oczu i kamienną wieżę strażniczą z lewej strony.

Tym razem w oknie nie było niczyjej głowy, a toporna okiennica z żelaznymi zwornicami, która mogła odbić kulę karabinową, była zatrzaśnięta.

- Dalej, chłopy – powiedział major. – Drapiemy się na górę, tak czy owak!

Szwadron windował się z mozołem, konie wymachiwały ogonami, jeźdźcy ciągnęli za wodze, kamienie toczyły się w dół stoku, strzelały skry. Porucznik Halley twierdzi, że nigdy w życiu nie słyszał tak hałasującego szwadronu. „Gramolili się na szczyt”, mówił, „ jak gdyby każdy koń miał osiem nóg i luzaka za sobą” Nawet wtedy wieża strażnicza milczała i wyczerpani żołnierze stanęli na grani zwieszonej ponad otchłanią ciemności, w której leżała wioska Bersund. Poluzowali popręgi, odpięli wędzidła, dopasowali siodła i zapadli wśród skał. Cokolwiek by się teraz zdarzyło, z takiej górującej pozycji nie ustąpią przed żadnym atakiem.

Błyskawice ustały, a z nimi i deszcz, i spowiła ich wszystkich miękka, gęsta ciemność zimowej nocy przed świtaniem. Wokół panowała cisza z wyjątkiem pluskania wody spływającej parowami w dole. Usłyszeli jak okiennica wieży strażniczej pod nimi odskakuje z brzękiem i głos wartownika zawołał;

- Hej, Hafizie Ułło!

Echo powtórzyło wołanie; „ło…ło…ło” i z ukrytej za pagórkiem wieży dobiegła odpowiedź;

- O co chodzi, Szahbaz Khanie?

Szahbaz Khan odkrzyknął wysokim głosem górala;

- Widziałeś?

- Tak – nadeszła z powrotem odpowiedź.– Boże zbaw nas od wszelkich złych duchów.

Zapadło milczenie, a po nim znów:

- Hafizie Ułło, jestem sam! Chodź do mnie.

- Ja też jestem sam, Szahbaz Khanie, ale nie śmiem opuścić posterunku!

- To kłamstwo, ty się boisz. Zapadło dłuższe milczenie, po czym:

- Boję się. Zamilcz! Oni są ciągle pod nami. Wznieś modły do Boga i śpij.

Kawalerzyści nasłuchiwali dziwując się, ponieważ nie mogli pojąć, co prócz ziemi i kamieni może leżeć pod wieżami strażniczymi. Szahbaz Khan znowu zaczął wołać:

- Oni są pod nami. Widzę ich! Na litość boską przyjdź tu do mnie, Hafizie Ułło! Mój ojciec zabił ich dziesięciu. Przyjdź tutaj!

Hafiz Ułła odpowiedział bardzo głośno:

- Mój był bez winy. Usłyszcie, o Mężowie Nocy, ani mój ojciec, ani moja krew nie brała żadnego udziału w tym grzechu. Przyjmij karę, jaka ci pisana, Szahbaz Khanie.

- Och, ktoś powinien uciszyć tych dwóch facetów, piejących niczym koguty - powiedział dygocący pod swoją skałą porucznik.

Ledwo zdążył się obrócić, aby wystawić na deszcz drugi bok, kiedy brodaty, długowłosy, cuchnący Afgańczyk wbiegł na szczyt i runął mu w ramiona. Halley siadł na nim i do oporu wepchnął mężczyźnie w gardło rękojeść szabli.

- Jeden krzyk, a zabiję - rzekł radośnie.

Nie da się opisać przerażenia tego człowieka. Leżał i trząsł się, z trudem łapiąc powietrze. Gdy Halley wyjął mu rękojeść szabli spomiędzy zębów, nadal nie wydobył z siebie głosu, tylko uczepił się ramienia Halleya obmacując je od łokcia po nadgarstek.

- Rissala! Umarli Rissala! - wykrztusił. - Są tam na dole!

- Nie, "Rissala, jak najbardziej żywi Rissala. Są tu na górze - rzekł Halley, wyciągając linkę do pojenia konia i krępując mu ręce. - Dlaczego wy w tych wieżach byliście na tyle głupi, żeby nas przepuścić?

- Dolina jest pełna umarłych - powiedział Afgańczyk. - Lepiej wpaść w ręce Anglików, niż w ręce umarłych. Oni maszerują na dole tam i z powrotem. Widziałem ich w świetle błyskawicy.

Po chwili odzyskał spokój i szeptem, ponieważ czuł na brzuchu lufę pistoletu Halleya, powiedział:

- O co chodzi? Teraz nie ma między nami wojny, a Mułła zabije mnie za to, że nie zauważyłem waszego przejścia!

- Leż spokojnie - odparł Halley. - Idziemy zabić Mułłę, jak Bóg da. Zęby mu urosły za długie. Tobie nic się nie stanie, chyba że światło

dnia ukaże twoje oblicze jako tego, na kogo czeka szubienica za popełnione zbrodnie. Ale co z tym regimentem?

- Ja zabijam tylko po mojej stronie granicy - powiedział z ogromną ulgą jeniec. - Regiment Umarłych jest na dole. Żołnierze musieli po drodze przejść pomiędzy nimi - czterystu umarłych na koniach, potykających się wśród swoich własnych grobów, wśród niewielkich kopców - wszystko to trupy zabitych przez nas żołnierzy.

- Fiu! - gwizdnął Halley. - To dlatego ja kląłem Cartera, a major mnie. Czterysta szabel, powiadasz? Nic dziwnego, że nam się zdawało, iż mamy W szwadronie o parę szabel za dużo. Kurruk Szah - wyszeptał do kudłatego oficera hinduskiego, który leżał o parę stóp od niego. - Słyszałeś coś o umarłych Rissala w tych wzgórzach?

- Jasne - Kurruk Szah zachichotał ponuro. - W przeciwnym razie dlaczego ja, który służę królowej od dwudziestu siedmiu lat i zabiłem tak wiele tych górskich psów, głośno wołałbym o litość, kiedy błyskawica odkryła nas ich wieżom strażniczym? Gdy byłem chłopcem, widziałem rzeź tam, w dolinie Sheor Kot, u naszych stóp i znam opowieść, jaka się po tym rozeszła. Lecz jak mogą duchy niewiernych wziąć górę nad nami, wyznawcami Wiary. Zwiąż trochę mocniej ręce temu psu, sahibie. Afgańczyk jest jak piskorz.

- Umarli Rissala - rzekł Halley, sznurując nadgarstki jeńca. - To babskie gadanie, Kurruk Szah. Umarli są umarli. Leż spokojnie, łajzo.

Afgańczyk wiercił się.

- Umarli są umarli i z tego powodu chodzą po nocy. O czym tu gadać? Jesteśmy ludźmi, mamy oczy i uszy. Możesz i zobaczyć, i usłyszeć ich u stóp wzgórza - z niezmąconym spokojem odparł Kurruk Szah.

Halley wpatrywał się i nasłuchiwał długo i z uwagą. Dolina rozbrzmiewała stłumionymi odgłosami, jak musi rozbrzmiewać nocą każda dolina, ale czy ujrzał, bądź usłyszał coś więcej, niż było naturalne, wie tylko sam Halley, on zaś nie podejmuje rozmów na ten temat.


Nareszcie tuż przed świtem zielona rakieta wzbiła się z przeciwległego krańca kotliny Bersund, u wylotu kanionu, na znak, że Gurkhowie są-na stanowisku. Z lewa i z prawa odpowiedziały jej czerwone sygnały piechoty, a kawaleria wystrzeliła biały.

Afgańczycy śpią zimą do późna i dopiero, gdy dzień wstał na dobre, ludzie Gułły Kutta Mułły poczęli wyłazić z chat, przecierając oczy. Bo oto zobaczyli zielone, czerwone i brązowe mundury wspartych na karabinach żołnierzy ustawionych równiusieńko na obwodzie niecki wokół wioski Bersund, w kordonie przez który nawet mysz się nie przeciśnie.

Jeszcze mocniej przecierali oczy, kiedy młody człowiek o różowych policzkach, który nie służył nawet w armii, tylko reprezentował ministerstwo, zszedł lekkim krokiem z pagórka w towarzystwie dwóch adiutantów, zastukał w drzwi domostwa Gułły Kutta Mułły i spokojnie polecił mu wyjść i dać się związać w celu bezpiecznego odtransportowania. Tenże sam młody człowiek przespacerował się wśród chat, delikatnie tykając trzcinką tu jednego rozbójnika, ówdzie drugiego, a każdy z wybrańców pozwalał się wiązać, spoglądając bezsilnie na wzgórza zwieńczone angielskimi żołnierzami, którzy patrzyli w dół obojętnym wzrokiem.

Jedynie Mułła usiłował wykrzesać z siebie przekleństwa i obelgi przy tej okazji, dopóki wiążący mu ręce wojak nie powiedział:

- Ani pary z ust! Dlaczego zamiast przybyć osobiście, jak cię proszono, trzymałeś nas na nogach przez całą noc? Nie jesteś lepszy od zamiatacza w moich koszarach, ty stary, zgniły bakłażanie. Zamknij dziób!

Pół godziny później wojsko odeszło z Mułłą i jego trzynastoma przyjaciółmi. Oszołomieni mieszkańcy wioski wpatrywali się ponuro w stos zgruchotanych strzelb i połamanych szabel, i nie mogli się nadziwić, jak właściwie doszło do tego, że tak przeliczyli się z cierpliwością indyjskiego rządu.

Była to bardzo delikatna sprawa, delikatnie załatwiona i wykonawcom nieoficjalnie podziękowano za ich zasługi.

Coś mi się jednak zdaje, że niemałą w tym zasługę miał inny regiment, którego nazwa nie pojawiła się w rozkazach brygady, i nad którym zawisła groźba, że samo jego istnienie pójdzie w niepamięć.


Przekład Marka Marszała.

Opowiadanie ‘Zaginiony Legion’ jest częścią zbioru opowieści Kiplinga jaki ukazał się u nas

w latach 80-tych pod tym samym tytułem


Obraz u góry;

James Prinsep Beadle (1863-1947) 

'To The Sounds Of Guns, The Forced March'


Brak komentarzy: