wtorek, lipca 27, 2021

Bertran i Bimi





Bertram i Bimi

Z wnętrza głębokiej, żelaznej klatki, przymocowanej do przegród, w których stały barany, odezwał się orangutan. Noc już zapadła ogromnie parna i duszna. Kiedyśmy przechodzili z Hansem Breitmannem, barczystym Niemcem, koło małpiej klatki, zwierz się zbudził i począł bezecnie wrzeszczeć. Został schwytany gdzieś na Archipelagu Malajskim i wędrował teraz do londyńskiej menażerii, wstęp po szylingu od osoby, dzieci i wojskowi sześć pensów. Cztery dni z rzędu szarpał się, wył, wstrząsał ciężkimi sztabami swojej więziennej celi i o mało w tym czasie nie zabił nieostrożnego majtka, który przysunął się zbyt blisko jego olbrzymiej, włochatej łapy.

— Nic by ci nie zaszkodziło, gdybyś dostał odrobinę morskiej choroby, mój przyjacielu — przemówił Hans Breitmann, zatrzymując się przed klatką. — Twój Kosmos posiada za dużo egzotycznego pierwiastku.

Ramię orangutana zwisło niedbale z poza kraty. Nikt nie mógł przewidzieć, że naraz wypręży się, jak napastujący wąż i uderzy w piersi Niemca. Fular nocnej koszuli pękł i w znacznej mierze stał się łupem małpy. Hans cofnął się i jakby nic nie zaszło urwał jeden banan z pęków, wiszących koło szalupy ratunkowej.

— Za dużo egotyzmu — rzekł, obierając owoc i częstując nim uwięzionego diabła, który tymczasem szarpał na strzępy jedwab koszuli Niemca.

Rozłożyliśmy pościel na samym przodzie okrętu, żeby zaczerpnąć choć trochę świeżego powiewu, jaki zawsze powstaje wskutek ruchu okrętu. Zdawało się, że płyniemy po morzu z oliwy i tylko w miejscach, w których okręt rozpruwał fale, powstawał jakby płomień, skręcający się zaraz w blade kłęby gasnących ogników.

Zanosiło się na burzę, bo na widnokręgu migały błyskawice jedna po drugiej. Krowa okrętowa, niespokojna wskutek panującego upału i sąsiedztwa małpy, ryczała żałośnie od czasu do czasu, zupełnie na tę samą nutę, co warta, która co godzinę odpowiadała na sygnał z pomostu. Miarowy łomot maszyn tętniał bardzo wyraźnie i jednostajność przytłumionego huku przerywał tylko z rzadka plusk wrzucanych do morza odpadków.

Hans położył się obok mnie i zapalił cygaro. Poczęliśmy rozmawiać. Mój towarzysz posiadał organ mowy kołyszący do snu, jak szmer bijącej o skałę fali i zapasy doświadczenia obszerniejsze, niż morze samo, bo przez większą część życia obijał się po wszystkich stronach świata w pogoni za orchideami, zwierzętami dzikimi i rozmaitymi okazami etnologicznymi dla amerykańskich i niemieckich kupców.

Patrzyłem na koniec jego cygara, to żarzący, to blednący pod tworzącym się na nim popiołem, a on opowiadał i opowiadał, to podnosząc to zniżając głos rytmicznie — czułem, że usnę niebawem. Lecz orangutan, którego snadź wzruszyło jakieś senne marzenie o wolności i lesie, począł wyć, jak dusza w czyśćcu gorejąca i wstrząsać żelazne sztaby klatki.

— Gdyby się tak przypadkiem teraz wyrwał, nie mianoby co zbierać po nas — wtrącił Hans od niechcenia. — Krzyczy, jak najęty, ale zobaczysz pan, że go zaraz obłaskawię, niech tylko przestanie na jeden moment.

Piekielny hałas ucichł na chwilę. Skorzystał z niej Hans i zasyczał, tak znakomicie naśladując węża, żem o mało nie skoczył na równe nogi ze strachu. Przeciągły, groźny poświst przeszył powietrze i nastała cisza w klatce orangutana — zwierz skulił się i drżał ze strachu.

— A widzisz? ucichłeś bratku — rzekł Hans. Nauczyłem się tej sztuczki w Mogoung-Tanjong, kiedym chwytał drobne małpki dla ogrodu zoologicznego w Berlinie. Żadnego zwierzęcia na świecie nie boją się małpy tak jak węży, więc dalej z wężem do małpy i zaraz pokornieje. Za dużo miał Ego w swoim Kosmosie.

- Czy pan śpisz, czy chcesz słuchać?- to panu opowiem pewne zdarzenie, chociaż wiem, że mi pan nie uwierzysz.

— Nie ma rzeczy na tym padole płaczu tak nieprawdopodobnej, której bym nie uwierzył — odparłem.

— Jeżeli się pan nauczyłeś wierzyć, toś się pan wiele nauczył. Zaraz sprawdzę pańską zdolność do wiary. 

Zaczynam więc. Kiedy zbierałem owe drobne małpki dla Berlina, działo się to w latach 79 i 80, tam na archipelagu czarnym; to mówiąc, wskazał palcem na południe, w stronę Nowej Gwinei. Mein Gott! wołałbym zaprawdę robić kolekcję diabłów niż tych stworzeń. Jeżeli ci nie odgryzą jakiego palca u ręki, to na wyścigi umierają z nostalgii — bo mają niewykończoną duszę, zatrzymaną w połowie rozwoju i za dużo Ego. 

Mieszkałem w tamtych stronach prawie cały rok i zaznajomiłem się na jednej z pierwszych wycieczek w głąb kraju, z pewnym jegomościem nazwiskiem Bertran. Był to Francuz, poczciwe człowieczysko i przyrodnik do szpiku kości. Mówiono o nim, że zbiegł z Nowej Kaledonii, ale był przyrodnikiem i to mi wystarczało za wszelkie rekomendacje. Wabił wszystko żyjące z lasu i zwierzęta przychodziły na jego głos z ufnością. Powiedziałem mu, że jest drugim wcieleniem św. Franciszka z Asyżu, a on się śmiał i mówił, że nigdy rybom kazań nie prawił. Zajmował się głównie handlem trepangów [ Gatunek jadalnego robaka. Ulubiona potrawa Chińczyków-przypisek tłumacza]

Ten właśnie Francuz, który był królem czarodziei, chował w swoim domu zupełnie takiego samego diabła, jak ten, którego wiozę w klatce — olbrzymiego orangutana, który uważał się za człowieka. Schwytał go jeszcze zupełnie małego i tak go polubił, że ten potwór zastępował mu syna, brata, a zarazem operę komiczną. Miał swój osobny pokój, nie klatkę, ale pokój z łóżkiem i pościelą. Rano wstawał, mył się, palił cygaro, siadał do stołu z Bertranem, a nawet spacerowali razem, trzymając się pod ręce, co było wprost okropne. Herr Gott! Widziałem, jak się to zwierzę rozpierało w fotelu i śmiało prawdziwym śmiechem, kiedy Bertran podkpiwał ze mnie. Nie, to nie było zwierzę, to był człowiek — rozmawiał z Bertranem i Bertran go rozumiał. Dla mnie orangutan zawsze był uprzejmy, chyba że siedziałem za długo i za dużo rozprawiałem z Bertranem. Wtedy wynosił mnie z domu jak dziecko, ten olbrzymi czarny diabeł  na swoich strasznych łapach. To nie było zwierzę, to był człowiek. Spostrzegłem ten fakt już po paru miesiącach znajomości; Bertran także o tym wiedział doskonale, a Bimi orangutan rozumiał nas i uśmiechał się, trzymając cygaro między kłami i pokazując sine dziąsła.

Przebyłem tam, jak to panu mówiłem rok cały. Wyjeżdżałem często na sąsiednie wyspy, raz za małpami, to znowu za motylami, albo zbierając orchidee. Razu pewnego Bertran oznajmił mi, że ma zamiar ożenić się, bo znalazł dziewczynę, która mu się spodobała i zapytał mnie, czy pochwalam jego projekt. Cóż miałem odpowiedzieć? Nie ja się żeniłem.

Nadskakiwał więc dalej swojej wybranej — francuskiej Metysce — istotnie ślicznej dziewczynie. Czy masz pan przy sobie zapałki? Ba! cudowna była, jak marzenie. Zrobiłem mu tylko jedną uwagę: Pomyślałeś pan o Bimim? — powiedziałem — jeżeli mnie wynosi z domu, kiedy trochę dłużej z panem rozmawiam, to co uczyni z pańską żoną? Rozniesie ją w kawałkach. Gdybym był na pańskim miejscu, ofiarowałbym mojej żonie tę bestię na podarunek ślubny, ale wypchaną. Już wtedy wiedziałem o małpach takie rzeczy...

— Co? mam go zabić? — spytał Bertran.

— Niestety, ten orangutan jest pańską własnością, więc postąpisz pan jak uznasz za stosowne — odpowiedziałem — gdyby do mnie należał, już by dawno nie żył.

Kiedym skończył te słowa, uczułem na karku dotknięcie palców małpy. Mein Gott! — powiadam panu Bimi po prostu przemawiał do mnie palcami wyraźniej, niż to czynią głuchoniemi. Objął mnie za szyję ramieniem, podniósł mój podbródek i zajrzał mi w oczy, na to tylko, żeby przekonać się, czy rozumiem jego mowę równie dobrze jak on moją.

— No patrzaj pan co Bimi wyprawia! On pana pieści, a pan chcesz, żebym go zabił. Oto teutońska wdzięczność! — śmiał się Bertran.

Wiedziałem, co sądzić o tych pieszczotach. Miałem odtąd w Bimim zawziętego nieprzyjaciela. Kiedy po moim karku przesuwał swoją łapą, czułem za każdym dotknięciem jego palców, groźbę zemsty—mordem dyszał i wprost mówił, że chce mnie zabić. To też za następnym spotkaniem miałem za pasem rewolwer. Bimi chciał go się dotknąć, a ja wtedy wyjąłem broń i pokazałem mu, że nabita. Niejednokrotnie widywał jak z niej zabijałem różne stworzenia w lesie i zrozumiał co miałem na myśli.

Bertran ożenił się więc i całkiem zapomniał o Bimim, który tymczasem wyskakiwał po wybrzeżu, nie mogąc znaleźć ukojenia dla swej pół-duszy ludzkiej. Widziałem go jak skakał: trzymał w ręku grubą gałąź i bił nią w piasek, póki nie wygrzebał dziury głębokiej jak fosa zamkowa. Skorom to spostrzegł, powiedziałem do Bertrana: Na miłość boską, zabij pan co prędzej orangutana, wścieka się z zazdrości!

— Wcale się nie wścieka. Lubi moją żonę i słucha jej rozkazów. Kiedy zawoła przynosi jej pantofle. I spojrzał na swoją żonę wzrokiem pełnym miłości. Śliczna była, ach! jaka ładna...

Nie dałem za wygraną i jeszcze próbowałem go przekonać.

— I pan rościsz sobie pretensje, że znasz naturę małp! Doprowadziłeś to zwierzę do szału tym, że do niego teraz nie mówisz i nie zwracasz na niego tyle uwagi co dawniej. To z wściekłości tak wali w piasek. Palnij mu w łeb, jak tylko zjawi się przed domem — w oczach mu błyszczy płomień śmierci, ostrzegam póki czas.

Bimi zjawił się niebawem, lecz spojrzenie miał całkiem spokojne. Ani śladu „płomienia śmierci". Ukrywał swoje myśli przez chytrość, przez szatańską chytrość — i poszedł po pantofle dla żony Bertrana, a on zwrócił się do mnie i rzekł:

— Więc pan poznałeś go lepiej w dziewięć miesięcy, niż ja po dwunastu latach? Czyż syn może rzucić się na ojca? Żywiłem go i wychowałem, byłem jak ojciec dla niego. Nie gadaj pan głupstw i nie strasz niepotrzebnie mej żony.

Nazajutrz przyszedł do mnie Bertran, żeby mi pomóc do sporządzenia pak na moje okazy. Powiedział mi, że zostawił swoją żonę z Bimim w ogrodzie. Skleciłem naprędce paki i zaproponowałem żebyśmy poszli do niego na szklankę wina. Uśmiechnął się i odrzekł: 

— Dobrze, chociaż pragnienie zdaje mi się, nie bardzo panu dokucza.

W ogrodzie nie zastaliśmy nikogo i Bimi nie przyszedł na wołanie Bertrana. Zastukaliśmy do jej pokoju. Zamknięty był na dwa spusty. Bertran spojrzał na mnie i twarz mu pobladła.

Wyważyłem drzwi jednym pchnięciem ramienia. Przez wielki otwór w trzcinowym pułapie padał na podłogę snop światła. Widziałeś pan papier pocięty przez myszy, albo talię kart porozrzucanych na stole ? Nic nie zostało, co by można nazwać kobietą. Na ziemi leżało... coś. Spojrzałem i zemdliło mnie. Ale Bertran przypatrywał się dłużej szczątkom, które walały się po ziemi, ścianach i brzegach otworu w powale i zaczął się śmiać, cicho i łagodnie. 

Dzięki Bogu dostał pomieszania zmysłów. Nie płakał, nie modlił się — stał nieruchomy w odrzwiach i śmiał się długo, długo. Po jakimś czasie rzekł: Zamknęła się na klucz w tym pokoju, więc zerwał dach. Trzeba dziurę załatać i czekać, aż Bimi przyjdzie.

Czekaliśmy w domu Bertrana dziesięć dni i dwa czy trzy razy widzieliśmy jak Bimi wyjrzał z lasu. Bał się kary, bo wiedział, że źle zrobił. Kiedy się dziesiątego dnia cokolwiek więcej zbliżył, Bertran zawołał na niego i Bimi przybiegł w podskokach piszcząc i skomląc, a w ręku trzymał splot długich, czarnych włosów. Bertran na ten widok począł się śmiać i zawołał tylko:  A pfe, Bimi! jakby chodziło o stłuczoną szklankę. I Bimi podchodził bliżej i bliżej, a Bertran wabił go słodkim głosem i śmiał się, śmiał się ciągle. Przez trzy dni umizgał się do orangutana, bo Bimi nie pozwalał się dotknąć. Wreszcie Bimi siadł z nami do stołu, ale z ręki nie puszczał garści włosów zlepionych czarną, przyschłą cieczą. Bertran dolewał mu ciągle sangaree [czerwone wino z korzennymi przyprawami-Areop.], póki Bimi nie upił się jak bydlę i wtedy...

Hans przerwał i zaciągnął się cygarem.

— I wtedy? — spytałem.

— I wtedy Bertran zabił go własnymi rękami, a ja poszedłem na spacer po wybrzeżu. Sprawa obchodziła wyłącznie Bertrana.

Kiedy wróciłem, małpa leżała martwa na podłodze, a na niej dogorywał Bertran. Śmiał się cicho i wyglądał zadowolony ze swojego dzieła. Znasz pan stosunek siły człowieka do orangutana? jak jeden do siedmiu. A jednak Bertran zabił swojego wychowanka bronią jaką mu dała natura. W tym całe dziwo.

Piekielne wrzaski znowu poczęły dobywać się z klatki.

— Aha! nasz przyjaciel zawsze ten sam — za dużo Ego cicho tam.

Hans zasyczał przeciągle i hałas natychmiast ustał. Usłyszeliśmy za to drżenie potężnego cielska — orangutan trząsł się w swej klatce ze strachu.

— Ależ na miłość boską, dlaczego nie pospieszyliście na pomoc Bertranowi zamiast pozwalać, żeby ginął tak marnie? — spytałem.

— Mój drogi panie — odrzekł Hans, układając się do snu — po tym, co widziałem i ja straciłem ochotę do życia, a Bertran był przecie jej mężem. Dobranoc panu, schlafen sie wohl.

                              ___________


opracowano na podst. tłumaczenia Feliksa Chwaliboga (pseudonim Antoniego Chołoniewskiego), 1909 - [Areop.]

zdj. u góry

Brak komentarzy: