sobota, sierpnia 12, 2023

"My Own People". Recenzja, 1892 r.

 


Dwukrotnie już zdawaliśmy na ten miejscu sprawę z utworów nowego powieściopisarza, który świeżo pojawiwszy się w szrankach angielskiej literatury, odrazu sobie zdobył ostrogi pierwszorzędnego szermierza pióra, ustawiającego pomost między zjednoczonem królestwem Wielkiej Brytanii a cesarstwem Indyj.

W te zaś ostatnie strony od pewnego czasu zwraca się częściej i baczniej uwaga czytających, piórem piszących. Rzekłbyś, nad rozprzęgającym się starym światem, powiał prąd tęsknoty do kolebki swojej, do ojczyzny tego szlachetnego, aryjskiego plemienia, które dziś zda się na zachodzie dogorywać — chyba, że jaka wielka sprawa, jaki niebywały zapał wznowi w niem dreszcze zmartwychwstania i ku dalszemu, spotęgowanemu i odrodzonemu zbudzi życiu.

Powieści, a raczej luźne opowiadania p. Rudyarda  Kiplinga, jak to już wspomnieliśmy niedawno, lepiej od zapisków podróżnych dają nam poznać indyjski świat i stosunki. 

Tym razem jednak, bodaj sami tylko Anglicy, zostający w służbie cywilnej czy wojskowej na tych posterunkach kresowych olbrzymiego państwu, ocenić zdołają większą część nowellek, opowiedzianych dyalektem obozowym, prowadzących nas w obce dziedziny myśli, z tłem egzotycznem i ramami oryginalnemi, nie zawsze jasne i przystępne kreśląc obrazy, co zresztą autor sam na wstępie tłumaczy, mówiąc, iż niema miejsca w angielskiej książce na indyjskie gadki, ponieważ samże tok myśli wschodniego człowieku, całkiem się różni od sposobu myślenia zachodnich ludzi. Anglik przeżuwa rzeczy, nad któremi krajowiec aniby się zastanowił i znów krajowiec duma i zagłębia się w sprawach, któreby Europejczyk wraz odsunął od siebie. Zaczem patrzą sobie w oczy, poprzez bezdenne otchłanie nieporozumienia.

To nieporozumienie i nas ogarnia wobec niejednej powiastki p. Kiplinga, nadto przesiąkłej lokalnym kolorytem, i ztąd niedoscigłej dla tych, co nie byli w Indyach i nie znają całej terminologii służbowej, która tam wzbogaciła język angielski mnóstwem hindostońskich naleciałości.

 A jednak czar wielkiego talentu, czar Wschodu, i tu raz po raz na czytelnika pada i do tych kartek go przykuwa. Skąpe opisy nierzadko mistrzowskim rzutem dają objąć całość krajobrazu, ocenić onego smutek lub jaskrawość, zachwycić coś z woni tym strefom właściwej.

Zda nam się widzieć np. ową bezbrzeżną równinę, przeciętą wydeptanemi przez trzody szlakami, ze srebrzącemi się w noc księ­życową pióropuszami traw wysokich, wśród których karłowe tamaryszki i cierniowe krzaki przybierają kształty duchów nocnych czy szatanów, podczas gdy miękkie podmuchy wiatru, dysząc od wschodu, niosą woń zeschłych róż i świeżość wody w przestrzeń daleką. Albo jeszcze uprzytomniają nam się noce tych stref  zwrotnikowych, spędzone przy obozowem ognisku: 

"Nad głowami naszemi płonęły wspaniałe gwiazdy indyjskie, nie rozsute po błę­kicie w nieładzie, lecz jakoby ustawione w regularnej perspektywie, wiodącej oko po przez aksamitną ciemnię próżni, aż do zawartych bram samegoż nieba.

Ziemia przybrała odcień szarawy, bodaj bardziej od widnokręgu nawet tajemniczy. Mogliśmy dosłyszeć jej niepochwytne oddychanie, w przerwach ciszy nasta­jącej między wyciem szakali, szumem wiatru w tamaryszkach, i dorywczym szeptem rotowego w oddali ognia. 

Wtem indyjska niewiasta smętną jęła zawodzić nutę, pociąg zagrzmiał na drodze żelaznej, wiodącej ku Delhi, zbudzona wrona zakrakała żałośnie. Nareszcie wszystko ucichło przy ogniskach, i tylko miarowy oddech przeludnionej ziemi dalszą snuł opowieść".


Różne tu schodzą się gadki: dwie z nich wkraczają w świat zwierzęcy, przedstawiając nam przemyślnego słonia ["Moti Guj -Mutineer- Ar.] i zazdrosnego orangutana ["Bimi"- Ar], który w przystępie zazdrości, młodą żonę swego pana rozszarpał.


Nie brak też powiastek, pełnych tej grozy, która bywa właściwością pióra p. Kiplinga, a chyba potęgować się musi pod wpływem upału i tęsknoty, bo wyobraźnia zachodnia nie starczy, aby wytworzyć podobne obrazy, pełne trwogi i lęku. 


Końcowa idylla ["Without Benefit of  Clergy" - Ar] przerywa się nawrotem zarazy, dziesiątkującej co kilka lat ludność tej zkądinąd uprzywilejowanej krainy.

 "Przez cztery lata trzydziesto-milionowe plemię, zażywało niebywałego urodzaju, zboża i chleba było wbród, a wraz i rosnący procent narodzin, dawał przeciętną ludności od dziewięciuset aż do dwustu głów na mili kwadratowej angielskiej. Czas było ulżyć przeciążonej ziemi, i na niej zrobić nieco miejsca".

Następuje opis cholery, samąż treściwością i zupełnym brakiem szumu słów okropny. Przerażona ludność w niemem znękaniu czeka do listopada, w nadziei słoty, spodziewając się, iż wtedy miecz znów wróci do pochwy. A tym­czasem deszczu jak nie było tak nie było, i spiekła ziemia stawała się twardą niby opoka, nie dającą nikomu schronić się na jej łonie przed zarazą: 

"Czarny mór dokonywa swej roboty po cichu, bez tłómaczeń, ni zwłoki. Ameera nie dała znaku rozpoznania, gdy jej ukochany weszedł, bo dusza ludzku, ilekroć się zabiera do odejścia, chowa się na mglistem pograniczu, gdzie żaden żyjący wedrzeć się już za nią nie zdoła".

Do najlepszych nowellek tego zbioru, należy urywek, zaty­tułowany "The man that was". Dla nas rzecz to tem bliższego i groźniejszego znaczenia, iż znamy podobne życia przeżycie, po­dobne wykreślenie z pocztu żyjących, skutkiem dłuższego w martwym domu pobytu. 

Krótka to opowieść o losach angielskiego oficera z pułku białych huzarów, który wzięty w niewolę pod Sebastopolem, przy wymianie jeńców nie odzyskał wolności, bo za uchybienie rosyjskiemu pułkownikowi, cichaczem został zapędzony w Sybir daleki, i tam trzydzieści lat mu zeszło i znikło, aż zbiegiem nieprzytomnym, z pamięcią zamgloną, wrócił jak pies zgoniony do pułku, gdzieś w Peszawarze konsystującego.

 Człowiek co był jest typem Sybiraka, pochłoniętego przez krainę śmierci, która nań też cień śmierci rzuciła. Cała nienawiść, którą obecnie tchnie lampart angielski dla rosyjskiego niedźwiedzia, wyryła się w tych kartach, spisanych na tem właśnie polu, kędy się odwieczny spór rozgrywa, w onej Azyi, gdzie i Anglia i Rosya marzą o dziele wspólnego cywilizowania olbrzymiego kontynentu, rozebrawszy sobie onego części. "Ale bodaj im się uda"- trafnie uważa autor, bo Azya nie przyjmuje oświaty, przykrojonej na modłę zachodnią. Za wiele jej jest, a wraz jest i za starą.

Trudno poprawić kobietę o wielu kochankach, a Azya od wieków zaprawna w ustawicznem flirtowaniu. Nie zgodzi się ona ani na szkółki niedzielne, ani na głosowanie powszechne, chyba że szabli użyje, zamiast kartek wyborczych.

 Wyborna charakterystyka Moskala, znajduje się tu na wstępie: "Chciejmy raz zrozumieć, iż Rosyanin jest wcale przy­jemnym człowiekiem dopóki koszulę na wierzchu spodni nosi. Jako wschodni żywioł, może być zupełnie sympatycznym. Do­piero, kiedy się zacznie upierać, aby go traktowano jako najskrąjniej wschodniego z zachodnich plemion, zamiast się mieć za najzachodniejszego z wschodnich, od razu przekształca się w sprzeczność rasową, z którą niewiadomo jak się obchodzić. Nigdy bowiem odgadnąć nie można, co za strona dwoistej natury w najbliższej wystąpi chwili."

 Strasznym jest obraz tego złamanego wygnańca, o dobrze znanych nam rysach, który wraca jak cień przeszłości do swoich, a swoi go nie poznają; straszniejszy ten Kozak zagadkowy, bodaj szpieg kresowy na opornym gruncie azyatyckim, który sobie z cara nic nie robi, ale wierzy w przyszłość tych siedm dziesięciu milionów, co dotąd nie zaznaczyły śladu swego w historyi, i który zasypia po pija­nemu wołając: "Precz ze starymi ludami, teraz czas na nas, z drogi dawne narody!"

 Na osobną wzmiankę zasługuje też drobnostka, zatytuło­wana: "A Conference of the power". Autor rozgłośnej powieści przybywa do dalekiego posterunku wojsk angielskich, otoczony hurmem przez młodych czytelników, którzy w obozach kompanii Birmańskiej nocne sobie skracali czuwania, czytając jego utwory. 

Cisną się ku autorowi wielbiciele znakomitego talentu, młodzi żołnierze, których czarem słowa przenosił do ojczyzny, słodząc im długie zamorskie tęsknoty. Pytają się oni teraz ciekawie o powstanie książki, którą się zachwycali, czy trudno ją napisać przyszło.

 A autor pije uwielbienie swego otoczenia, ale się nie upaja, i z prostotą im opowiada genezę swej powieści, i wiele, wiele innych rzeczy, boć on sztukmistrz słowa, biegły jak nikt w rozmownej szermierce. Tylko zrozumieć mu trudno cześć, której dowody mu składa ta młódź obozowa, zapatrzona w niego jak w słońce.

 Umie on tworzyć męskie i żeńskie postacie, wysyłając ich w gońce dokoła ziemi, aby nieść ludziom zachwyt, pociechę lub pomoc; zna on głos pól i umie takowy wytłumaczyć miastom; zna serca wielu, ale dotąd w czterdziestoletnim swym zawodzie nie zetknął się z prostym żołnierzem.

Zaczem im wspomina o nudach i próżni życia garnizonowego, aż tu po­kazuje się, iż te gołowąse junaki, tak naiwne w swych literackich zachwytach, już w afgańskiej czy birmańskiej potrzebie zażyły niebezpieczeństw, o jakich się nawet bujnej fantazyi powieściopisarza nie śniło.

Zaczem ten "malarz słów" klnie własnemu rzemiosłu, które mu zblakło wobec bohaterskiej rzeczywistości onych młodzików, tak kornie czczących talent przybysza. 

Może ogólnie biorąc, mniej ważny przyczynek do młodej sławy p. Kiplinga w niniejszym mieści się tomiku, atoli i tu znać świeżość nastroju, i zasób niewyczerpany nowych sił twór­czych, gotowych wlać nowe soki w bujną powieściową odrośl angielskiej literatury.

                ________________________________________

Przegląd Polski, kwiecień 1892

Zachowano pisownię oryginalną.

Ilustracje- zbiory własne

 

Brak komentarzy: